Cieszyć się chwilą… to nic trudnego. Wystarczy w sobotę, po dobrym śniadaniu, zaparzyć pyszną kawę. Sprawić by całe mieszkanko pachniało tą kawą. Delektować się smakiem i zapachem. Zagryźć do kawy pierniczek w kształcie serca, oblany czekoladą. Łapać w siateczkę chwil niezapomnianych słowa, uczucia, zapachy, które krążą po pokoju jak motyle. Cieszyć się chwilą, jest proste – szkoda, że trwa tylko chwilę
Pewnego razu był sobie kapelusz. Elegancki, popielaty, w jodełkę. Nowy właściciel kupił go i przyniósł do domu w pięknym pudełku. I zaraz nałożył na siwą głowę. Jeszcze tylko laska z błyszczącą gałeczką – i gotowe. Można iść na spacer.
Lecz – i nie wiadomo jaka była tego przyczyna – kapelusz od początku nie chciał się głowy trzymać. Kiedy tylko pan z siwą głową komuś się kłaniał kapelusz myk – na ulicę – i siwy pan go ganiał. Kiedy wiatr zawiał, kapelusz chwytał się wiatru i unosił się z wiatrem. A potem opadał na chodnik i jak opona toczył się po chodniku – i pan z siwą głową musiał biec za nim. Pomysłów miał bez liku! Przekrzywiał się na głowie lub na oczy spadał. A kiedy pan kogoś spotkał i chwilę rozmawiał, kapelusz na głowę tego drugiego przeskakiwał. Wirował, jak latający spodek, podczas spaceru – lekko unosząc się nad siwą głową. I nie chciał słuchać rad laski z błyszczącą gałeczką i pouczeń, że jeśli nie da sobie z tym spokoju to skończy na szafie, w przedpokoju.
No i skończył na tej szafie. Pan z siwą głową w końcu go tam odłożył – dosyć miał psot kapelusza. Teraz więc kapelusz leżał w pudle na szafie i się kurzył. Próbował zeskoczyć, ale było za wysoko. Był jednak dobrej myśli, bo pozytywne miał nastawienie i dużo wiary w siebie…
Siwy pan spacerował teraz z gołą głową. Spokojnie, powolutku. Siadywał na ławeczce, podpierał na laseczce i patrzył na drzewa. Nie musiał już za kapeluszem biegać. A potem wracał wolnym krokiem do domu.
Lecz nadszedł dzień, na który kapelusz właściwie czekał. Siwy pan zdjął pudło z szafy i spojrzał na swój kapelusz. A potem wyjął go z pudła i włożył na głowę. Jeszcze tylko laseczka – i gotowe.
– Idziemy na spacer, mój druhu – te słowa skierowane były do kapelusza – lekarz zalecił mi więcej ruchu. Zamiast siedzieć i patrzeć na drzewa, mam dla zdrowia trochę pobiegać…☺
– Mamo, bolą mnie oczy i szczypią.
– Widzę synku… Zrobimy napar z herbaty.
– I wtedy przestaną boleć?
– Przestaną. Zamknij oczka, położę na nich nasączone herbatą płatki.
– Mamo, mamo, zobacz, mam też czerwony łokieć i boli – czy zrobisz też jemu herbatki?
🙂
(Bohaterowie tej bajki to postacie autentyczne a zbieżność imion i zdarzeń nie jest przypadkowa…)
Pewnego razu, w małym mieszkanku, prawie na krańcu świata, żyło sobie dwóch przyjaciół – Futrzak i Kołtun – pies Futrzaka. Futrzak był wysoki, chudy i kudłaty ale całkiem ładny. Kołtun dużo był mniejszy, z wiecznie skołtunioną grzywką nad czołem, ale wygląd miał miły i przyjazny. Żyli w spokoju, z dala od zgiełku. Futrzak – ten wyższy – pysznie gotował, Kołtun czekał cierpliwie a potem próbował. Futrzak spacerował, Kołtun biegał za nim. W chłodne wieczory, kiedy księżyc wisiał na niebie, siadywali razem i patrzyli w ciemne niebo i w ten księżyc, blady jak pergamin.
Życie upływało im miło bo dobrze mieć przyjaciela. Wtedy każdy dzień jest prawie jak niedziela.
I wszystko wydawałoby się proste gdyby nie to, że jednak niedziela nie zdarza się codzień. Futrzak na całe dnie gdzieś znikał – ktoś musiał zarobić na życie – a Kołtun siadał wtedy i czekał i marzył skrycie.
Marzenia są bezpłatne i mogą być o wszystkim. Kołtun więc puszczał wodzę swej fantazji… marzył że jest lwem z wielką grzywą nad czołem i że jak lew ryczy. Albo że jest tak duży, że sięga do szafki, w której Futrzak trzyma słodycze. Kołtun uwielbiał słodycze i często je wyjadał, kiedy Futrzak nie widział (za to za kuchnią bezglutenową – nie przepadał…. ale kiedy się kogoś kocha, to się nie marudzi przy jedzeniu :)). Albo marzył… właśnie… marzył, że umie latać i jak ptak lata, i zabiera Futrzaka na jeszcze dalszy kraniec świata! Marzenie o lataniu było najwspanialsze, Kołtun patrzył przez okno i bardzo zazdrościł ptakom i samolotom, że mogą tak szybować daleko, wysoko… on sam nie miał skrzydeł i nigdy ich mieć nie będzie…
Marzenia można odgadnąć, jeśli się jest z kimś blisko.
Któregoś więc razu Futrzak mówi do Kołtuna:
– Co powiesz na wycieczkę, mój drogi Kołtunie?
– Ale dokąd Futrzaku?
– Ależ to niespodzianka, mój kochany zwierzaku – i ciągnie Futrzak Kołtuna, schodami, przed dom…
…a tam – ku zdumieniu Kołtuna –
na podwórku, tuż pod ich oknem, wylądował właśnie wielki barwny balon!
Taki balon z koszem, co lata, unosi się do góry.
-Ten balon, mój Kołtunie, zabierze nas pod chmury!
Kołtun z radości skacze i merda ogonem. Za chwilę będą lecieć, prawdziwym balonem!
– Skąd wiedziałeś Futrzaku jakie są moje marzenia?
– Marzenia mój Kołtunie są proste do spełnienia, jeśli obok jest ktoś kto pomoże je spełnić.
I uniósł balon wysoko, nad drzewa, i jeszcze dalej – na drugi kraniec świata – dwóch wspaniałych przyjaciół: Kołtuna i Futrzaka.
– Mamo, mój pociąg się wykoleił! Nie może jechać dalej. Kto go teraz wkolei?
– Może tata ci pomoże?
– Tato, wkolej mój pociąg, proooszę….
– Dobrze syneczku. Trzeba ustawić wagony na torach, równiutko, po kolei…
– O, już! Dziękuję tatusiu, już znowu się wkoleił!☺
– Mamo, czy w kałuży mieszkają ryby?
– A chciałbyś żeby mieszkały?
– Taaak, takie kolorowe i duże…
– To znajdź jakąś dużą kałużę, i zajrzyj – może je tam zobaczysz…
Pewnego razu był sobie chłopiec, który bardzo lubił chodzić po kałużach. Wyszukiwał największe i wędrował po nich w swoich czerwonych kaloszkach. Udawał, że płynie statkiem po ciemnej tafli wody. Woda w kałużach jest ciemna i mętna. I w ogóle nie widać co jest pod powierzchnią. I trzeba bardzo uważać, żeby się nie przewrócić.
Któregoś dnia deszcz padał i padał. Krople dudniły o parapet okna a niebo było czarne od chmur. A kiedy tylko deszcz ustał chłopiec w czerwonych kaloszkach zaczął przemierzać kałuże, które pojawiły się na całej ulicy.
Kałuże były tego dnia większe i głębsze niż kiedykolwiek. Trzeba było jeszcze bardziej uważać, żeby nie wpaść do którejś. Chłopiec szedł więc powoli z oczami utkwionymi w kałuży, którą właśnie przemierzał. Z oddali słychać było uliczny szum…
Nagle usłyszał plusk i wydało mu się, że w kałuży, która była tuż obok coś się poruszyło. Kałuża różniła się od pozostałych, kształt miała bardziej regularny, była niemal okrągła. Na powierzchni kałuży pojawiły się ledwo widoczne kręgi, jakby przed chwilą ktoś do niej wskoczył. Chłopiec zatrzymał się i rozejrzał. Może ktoś rzucił kamykiem, który wpadł do kałuży i teraz kamyk leży spokojnie na jej dnie? Jednak w pobliżu nie było nikogo… Spojrzał jeszcze raz, kręgi zniknęły, tafla wody lekko tylko falowała.
Chłopiec kontynuował wędrówkę. Miał do przemierzenia jeszcze sporo kałuż tego dnia. Nagle znowu usłyszał plusk i kiedy się odwrócił zobaczył wyraźnie jak z okrągłej kałuży wyskakuje, i na chwilę zawisa nad taflą wody, duża niebieska ryba. Po czym znika szybko pod powierzchnią pozostawiając po sobie tylko kręgi na wodzie. Chłopiec stał i patrzył zdumiony. Po chwili namysłu zrobił duży krok i wszedł ostrożnie w sam środek okrągłej kałuży. Woda w tej kałuży była wyraźnie głębsza, zaczęła wlewać się do kaloszy chłopca. Ale nie zważał na to. Stał nieruchomo i wpatrywał się w wodę. I już zaczął dochodzić do wniosku, że wszystko mu się tylko zdawało, kiedy poczuł, że coś ciągnie go za nogi i wciąga pod wodę!
Nie zdążył krzyknąć… zakręciło mu się w głowie, długo opadał w dół aż w końcu się zatrzymał – na samym dnie kałuży. Nad nim i wokół niego była przejrzysta woda. Było tu niesamowicie cicho i spokojnie. Cisza i spokój zdawały się wypełniać wszystko na równi z wodą. W dodatku wszystko dookoła było niebieskie. Rosła tu niebieska trawa a dookoła pływało mnóstwo niebieskich ryb. Ryby mijały go obojętnie nawet nie spojrzawszy na niego, jakby go tu wcale nie było. Nagle chłopiec dostrzegł przed sobą drogę, całą niebieską, a na końcu drogi szklany dom. Ruszył niepewnie w jego stronę. Szedł powoli, woda chlupała mu w kaloszach. Przy drodze leżały muszle, różnych kształtów i wielkości, ale wszystkie co do jednej były niebieskie. Były tak piękne, że chłopiec nie wytrzymał, schylił się, podniósł małą niebieską muszelkę i szybko wsunął do kieszeni.
W szklanym domu, jak w szklanym akwarium, pływała powoli i dostojnie ryba, którą widział nad kałużą. Ryba spojrzała na niego i dała mu znak, żeby wszedł do środka. Kiedy wszedł do środka woda uniosła go i płynął teraz obok ryby, powoli, lekko tylko odgarniając wodę rękami. W pewnym momencie dopłynęli do wielkiego lustra i chłopiec ujrzał w nim siebie – był cały niebieski. Ręce, nogi i włosy były niebieskie. I jego kalosze … nie były już czerwone, tylko niebieskie, jak ryba, która płynęła tuż obok.
Nagle wszystko dookoła zaczęło wirować, ryba zaczęła pływać niespokojnie, szklany dom uniósł się a potem opadł i przewrócił na bok. Muszle zaczęły wpadać na siebie i kruszyć się w drobny pył, a wszystkie ryby mieszkające w kałuży skupiły się blisko siebie i z trwogą patrzyły w górę. Chłopiec też spojrzał do góry i zobaczył nad sobą jakąś olbrzymią postać. Postać sięgała wysoko ponad kałużę. Wielkimi buciorami rozdeptywała muszle i potrącała wystraszone niebieskie ryby. Ale już po chwili wszystko ucichło… Muszle znowu leżały spokojnie wzdłuż niebieskiej drogi a ryby znowu pływały dostojnie dookoła, mijając chłopca bezszelestnie. Duża niebieska ryba spojrzała na chłopca, pomachała płetwami i odpłynęła w stronę szklanego domu,który znowu stał na swoim miejscu. Chłopiec stał i patrzył jak odpływa.
W pewnym momencie poczuł szczypanie w oczach. Może piasek wpadł mu do oczu kiedy wszystko wirowało….Zamknął oczy i przez chwilę nie mógł ich otworzyć. Zaczął trzeć je mocno a kiedy znowu mógł spojrzeć… niebieski świat zniknął. Chłopiec stał pośrodku okrągłej kałuży, w swoich czerwonych kaloszkach, a w oddali słychać było uliczny szum. Woda w kałuży była ciemna i mętna.
Chłopiec powoli i ostrożnie wyszedł z wody ale jeszcze przez chwilę się w nią wpatrywał. W końcu potrząsnął głową, odwrócił się i ruszył do domu. Nie był pewien co takiego widział i przeżył ale był już na tyle duży, że wiedział, że ryby nie mieszkają w kałużach. Poczuł głód. Może z głodu pomieszało mu się coś w głowie? Jeszcze raz potrząsnął więc głową i wrócił do domu.
W domu pachniało obiadem. Chłopiec zdjął kalosze, a potem kurtkę. Coś wypadło z kieszeni i lekko stuknęło o podłogę. Chłopiec pobiegł do kuchni i zasiadł przed talerzem pachnących naleśników. Kiedy delektował się sporym kawałkiem wypełnionym słodkim dżemem mama stanęła przy nim i zapytała:
– Skąd to się wzięło? Znalazłam to na podłodze, w przedpokoju – i wyciągnęła w stronę chłopca otwartą dłoń. Chłopiec popatrzył szeroko otwartymi oczami i powoli przełknął kęs naleśnika… Na dłoni mamy leżała mała, niebieska muszelka…
– Mamo, co to za dziwna plama na tej ścianie?
– Cóż, niektóre ściany starych domów mają takie dziwne plamy.
– Wygląda zupełnie jak żyrafa…
– A może to jest żyrafa synku, a nie plama…?
Pewnego razu była sobie Żyrafa. Z długą szyją i cała żółta. Zupełnie inna niż żyrafy z Afryki i w dodatku mieszkała na ścianie. Marzyło jej się, żeby sięgnąć do listka na drzewie, ale stało za daleko od ściany. A jeśli zejdzie z tej ściany i spełni to marzenie, to co się wtedy stanie? Jeśli opuści swoje na ścianie mieszkanie, żeby tylko sięgnąć ten listek? Czy zdoła wrócić? Czy jej przeznaczeniem jest wiecznie tkwić na tej ścianie?
Tak rozmyślała Żyrafa …
Może lepiej by było być żyrafą w Afryce, albo w zoo, zamiast na wieczność związaną być z tą ścianą. Ale może też lepiej być Żyrafą na ścianie niż zwykłą na ścianie plamą….
Pewnego razu był sobie Autobus. Piękny, lśniący, prawie nowiuteńki. Jeździł codziennie stałą trasą, zatrzymywał się codziennie na tych samych przystankach a wieczorem wracał do zajezdni autobusowej i obok wielu innych podobnych autobusów zasypiał. I chyba takie właśnie powinno być życie autobusu. Ten Autobus jednak nie czuł się spełniony. Któregoś dnia stał sobie na pętli i rozmyślał: “Nuda… znowu to samo. Te same ulice, te same przystanki. I jeszcze ten deszcz. Znowu cała podłoga będzie mokra. I co za okropna praca. Ci pasażerowie! Okropieństwo! Pchają się, tłoczą, miny mają ponure. A czy ktoś zauważy, że przyjechałem na czas? Że mam wygodne siedzenia? Że mam ogrzewanie i klimatyzację? Czy ktoś to doceni???”
I Autobus wzdychał ciężko a potem znowu złościł się w myślach: “A te korki na ulicach! Okropne. Przejechać się nie da. Nikt nie chce przepuścić autobusu chociaż to on ma pierwszeństwo. Trąbią, zajeżdżają drogę, o mało nie powpadają na siebie. Ech…..”
Czasami Autobus marzył: “Taki samolot to ma szczęście. Lata wysoko. Nie musi zatrzymywać się co pięć minut. Pasażerowie siedzą cicho, każdy na swoim miejscu. W samolocie jest cicho i spokojnie. Wokoło chmury. Zero korków. Tylko szybować prosto do celu. To jest życie!”
Ale autobus to autobus, a samolot to samolot. Autobus jeździł więc nadal codziennie swoją trasą i cicho tylko wzdychał i przewracał oczami kiedy pasażerowie kłębili się w środku a na ulicy kłębiły się samochody a on tkwił w tym wszystkim po uszy.
Któregoś dnia jak zwykle wyruszył na trasę. Pogoda była piękna, słońce świeciło wysoko na niebie i wiał lekki wietrzyk. Autobus właśnie zbliżał się do przystanku, na którym zwykle wsiadali pierwsi pasażerowie i nagle omal nie krzyknął ze zdumienia: na przystanku aż roiło się od małych kolorowych ludzików, były ich tam prawdziwe tłumy! A już po chwili Autobus wypełniły kolorowe kurteczki, czapeczki, wesołe śmiechy i gwar – cała gromada przedszkolaków. Pani przedszkolanka sadzała każdego na wygodnym siedzisku a dzieci opowiadały sobie z zapałem: jaki to piękny autobus, jakie ma piękne krzesełka, jakie wielkie okna przez które wszystko można zobaczyć! A najbardziej podobał im się przegub,który skrzypiał lekko kiedy autobus skręcał, a wtedy dzieci robiły: Ooooooo! I otwierały szeroko buzie z podziwu.
Autobus pękał z dumy. Nigdy dotąd nikt nie okazał mu tyle uznania. Dzieci były zachwycone dosłownie wszystkim, od najmniejszej śrubeczki bo wielkie koła autobusu. Podróż mijała lekko i wesoło, i nawet jakby korków nie było tego dnia na ulicach.
Wieczorem w zajezdni Autobus rozmyślał: “Czy przedszkolaki latają samolotami…? Chyba nie… Bycie autobusem może nie jest wcale takie złe…” A potem zasnął bardzo szczęśliwy…
– Mamo, chodźmy już do mojego pokoju, chcę iść spać….Tylkooo, cichutko…bo spójrz, ile tu jest owieczek! Pełno ich dookoła, śpią sobie w kocyczkach. O, mamo! A jedna wskoczyła na łóżko! Jaka słodziutka… Tato! A jedna pobiegła do dużego pokoju i jest na twoim fotelu, widzisz?
– Faktycznie syneczku. Ależ chrapią te owieczki… kładź się już do łóżeczka.
– Mamo, zobacz, jedna owieczka chodzi po twoim łokciu, taka malutka! Mamo, opowiesz mi dwie bajeczki? Tylko mów cichutko, proszę, żebyśmy nie zbudzili żadnej owieczki….
Pewnego razu było sobie stado owieczek. Owieczki były białe, puchate, pokryte grubą wełenką. Na szyjach zawieszone miały małe dzwoneczki, które dźwięczały srebrzyście w całej dolinie. Owieczki gryzły zieloną trawę i spokojnie upływały im dni na ich łące. Aż któregoś dnia przyszła na świat mała owieczka. Małe owieczki co jakiś czas przychodziły na świat i nie było w tym nic dziwnego. Ale ta od początku była inna. Ciągle wychodziła poza ogrodzenie. Trzeba było zaganiać ją spowrotem, żeby się nie zgubiła. Nie chciała jeść trawy, wolała zjadać główki kwiatów, tych najbardziej kolorowych. A jej dzwoneczek nie dzwonił tak jak inne, tylko wygrywał różne wesołe melodie. Owieczki lubiły ją ale obawiały się kłopotów.
Któregoś razu mała owieczka stała na łące i patrzyła na chmury.
– Czyż nie są podobne do nas? – zapytała głośno. A potem rozmarzyła się – A gdybyśmy my mogły tak chociaż raz opuścić tę łąkę i popłynąć po błękitnym niebie. Czy to nie byłoby wspaniałe?
Jednak pozostałe owce popatrzyły na nią ze zgrozą. Ich życie było uporządkowane, od rana do wieczora. Trawy rosło pod dostatkiem pod ich nogami, deszcz je chłodził a słońce ogrzewało. Nigdy nie interesowały się nawet tym, co znajduje się za ogrodzeniem.
Jednak kiedy mała owieczka nadal rozmarzona wpatrywała się w chmury, nagle pozostałe owce, jedna po drugiej, zaczęły podnosić głowy i patrzeć w górę…. Wkrótce całe stadko zamiast przykładnie gryźć trawę wpatrywało się tęsknie w białe chmury, płynące po niebie, podobne do nich samych. I wtedy stało się coś co zdarza się tylko w bajkach – nagle z nieba, prosto na głowy owieczek, posypał się biały pył. Owieczki sądziły, że to śnieg i było to dosyć dziwne, bo był środek lata. Ale to nie był śnieg. To dobry czarodziej postanowił zrobić im niespodziankę. I po chwili jedna po drugiej, jak za dotknięciem różdżki, pstryk: zaczęły zamieniać się w białe chmurki i unosić powoli do góry. Teraz wszystkie owieczki płynęły po niebie, bielutkie, puchate. A całe niebo rozdzwoniło się srebrzyście od dzwoneczków, które miały na szyjach. A jeden dzwoneczek wygrywał wesołe melodie.
Owieczki czuły się lekkie i szczęśliwe. A to było nowe uczucie, bo dotąd skupiały się tylko na jedzeniu, piciu, spaniu i na tym, żeby nie było im zbyt ciepło lub za zimno. Uczucie szczęścia było całkiem nowym doświadczeniem i owieczki czuły, że nawet jeśli za chwilę czar pryśnie, to w nich pozostanie coś na zawsze.
Nic nie może trwać wiecznie, nawet w bajkach. A tym bardziej czary. Po jakimś więc czasie owieczki, jedna po drugiej, zaczęły opadać spowrotem na łąkę. Czar prysł. W końcu wszystkie znowu gryzły zieloną trawę i wszystko wróciło do normy.
Mała owieczka z czasem dorosła. Przestała wychodzić za ogrodzenie i zjadać główki kwiatów. A jej dzwoneczek dzwonił srebrzyście jak dzwoneczki pozostałych owieczek. Życie znowu było uporządkowane od rana do wieczora. Stado owieczek wyglądało jak zupełnie zwyczajne stado owieczek na zielonej łące. I tylko od czasu do czasu któraś z owiec zatrzymywała się na chwilę i jakby pod wpływem tej chwili podnosiła głowę wysoko i patrzyła w górę. Zastygała wpatrzona w chmury jakby czas zatrzymywał się nagle. A potem uśmiechała się wesoło pod nosem i spokojnie wracała do gryzienia trawy.