Pewnego razu był sobie Księżyc. Zawisał wysoko na niebie kiedy na ziemi zapadał zmrok. Kiedy ludzie widzieli go po raz pierwszy wpadali w zachwyt. Nadawali mu różne imiona, które nie zawsze rozumiał, wpatrywali się w niego, wysyłali mu swoje myśli i marzenia. Kiedy jego jasna, pełna twarz pojawiała się na niebie, chwytali się za ręce i uśmiechali do niego.
Spokojnie płynęło życie Księżycowi. Przez wiele lat panował niezmiennie na nocnym nieboskłonie. Codziennie robił tylko to co do niego należało – wypływał spokojnie na ciemny ocean nieba i łagodnie spoglądał w dół.
Przyszły jednak złe czasy. Ludzie zaczęli mieć inne sprawy na głowie. Wiecznie się spieszyli i nie w głowie były im romanse pod Księżycem. Nikt nie miał czasu ani nawet ochoty patrzeć na Księżyc.
Księżyc posmutniał, zbladł nieco i trochę się skurczył, czego nikt – rzecz jasna – nie zauważył, bo nikt nie patrzył.
Jednak nie miał zamiaru się poddawać.
Co noc wypływał z pogodną twarzą na granatowe morze nieba i trwał do rana, jak dobry stróż….
Pewnego razu był sobie stary dom. Miał puste okna i skrzypiące okiennice. Stał na końcu smutnej ulicy, w miejscu gdzie nikt nie przychodził, nawet na spacery. Dom otoczony był ogrodem, całkiem teraz zapuszczonym. Niegdyś rosły tu piękne kwiaty, ogród pysznił się kolorami. Dom był wtedy młody. Okiennice nie skrzypiały, a w oknach wisiały bielutkie firanki. W domu było gwarno i wesoło.
Te czasy dawno jednak minęły. Wszyscy niegdysiejsi mieszkańcy domu opuścili go dawno. Dom był stary, wymagał gruntownego remontu. W stylu był trochę przyciężkawym. Nie mógł się równać ze współczesnymi domami, z jasnej cegły, o lżejszej konstrukcji. Wszyscy chcieli mieszkać w takich nowych domach. I chociaż nie wyglądały na takie, które miałyby duszę, młodzi i starsi nie zważali na to. Dusza najwyraźniej wyszła z mody.
Dom przy końcu ulicy miał duszę. I ta dusza bolała go trochę. Samotność na końcu ulicy była najgorszą z możliwych. Nie docierał tu żaden przechodzień, nikt nie rzucał nawet obojętnego spojrzenia na stary dom.
Pewnego razu na ulicy pojawiła się grupka małych chłopców. Chłopcy szli rozmawiając głośno i śmiejąc się. Doszli aż do końca ulicy. Chcieli zawrócić ale ich uwagę przykuł stary opuszczony dom. Patrzyli na niego z rezerwą, w końcu któryś powiedział:
– Jaki stary straszny dom! Na pewno jest w nim pełno pająków!
– I pachnie pewnie starością – dodał inny.
– I na pewno w nim straszy – powiedział trzeci wybałuszając śmiesznie oczy. Chłopcy parsknęli śmiechem a potem zaczęli rzucać patykami i drobnymi kamykami w stronę domu. Nie chcieli go uszkodzić, tylko wyrzucić z siebie swoją niechęć do pustych okien i skrzypiących okiennic. Ale jeden z chłopców nie rzucał niczym. Stał trochę z boku i patrzył na stary dom. I wcale nie czuł do niego niechęci. Raczej ciekawość. I kiedy cała grupa ruszyła w powrotną drogę, chłopiec jeszcze kilka razy odwrócił się w stronę domu.
Stary dom znowu został sam na końcu ulicy. Zdawał sobie sprawę z tego, że jego wygląd nie jest piękny. Chociaż niegdyś był. I że w świetle księżyca wygląda pewnie upiornie. Nic na to nie mógł poradzić.
Na drugi dzień pogoda była piękna. Słońce odbijało się w zakurzonych szybach starego domu. Taka pogoda potrafi uczynić świat bardziej przyjaznym.
W pewnym momencie furtka przed starym domem zaskrzypiała. Do ogrodu powoli i niepewnie wszedł chłopiec – ten sam, który poprzedniego dnia tak długo przyglądał się domowi. Rozejrzał się po zapuszczonym ogrodzie a potem skierował w stronę niskich szerokich schodów prowadzących na ganek. Drzwi do domu wykonane były z solidnego drewna, klamka była lekko zagięta i zdobiona. Drzwi lekko zaskrzypiały kiedy chłopiec uchylił je z wysiłkiem. Po chwili znalazł się w przestronnym holu, który musiał być niegdyś pełen światła i powietrza. Teraz panował tu zaduch a słońce z trudem przebijało się przez warstwy kurzu na oknach. Wąskie ale solidne schody prowadziły na górę. Pokoje były całkiem duże, kuchnia wręcz ogromna. I był też strych, oczywiście. Cały w pajęczynach. Wspaniały. Tak przynajmniej ocenił go chłopiec. I postanowił, że będzie towarzyszył temu domowi w jego samotności. Sam czuł się trochę samotny. Koledzy niechętnie się z nim bawili, bo nie lubił rzucać kamieniami i patykami. Myślami był wiecznie gdzieś daleko.
Odtąd chłopiec niemal codziennie przychodził do starego domu. Bawił się w zapuszczonym ogrodzie. Siadał na ganku. Zjeżdżał po poręczy schodów do przestronnego holu. A czasami wdrapywał się aż na strych.
Mijały dni, miesiące, lata…chłopiec dorastał, dom się starzał. Ale poza tym niewiele się zmieniało. Chłopiec ciągle przychodził. Czytał książki na progu domu, uczył się do egzaminów, przyprowadził do niego swoją pierwszą dziewczynę. Był już niemal dorosły i nadal lubił spędzać czas w starym opuszczonym domu.
Aż któregoś dnia coś się zdarzyło. Rano pod dom zajechał duży samochód. Z samochodu wysiadło kilku rosłych mężczyzn, zaczęli oglądać go ze wszystkich stron, mierzyć i coś liczyć. Drapali się po głowach, cmokali i marszczyli czoła. Dom domyślał się co to może oznaczać – to koniec, czeka go rozbiórka. Taki los spotyka stare domy.
Lecz los tego domu zrobił mu niespodziankę. Następnego dnia w domu zapanował wielki harmider, mnóstwo ludzi kręciło się po wszystkich wnętrzach. Rozpoczął się wielki remont ! Piłowano,szlifowano,malowano i pucowano wszystko. W ogrodzie pojawił się ogrodnik i ogród niemal z dnia na dzień przestał być plątaniną traw i kłączy. Wszystko wokół wirowało i tańczyło. A dusza domu jakby budziła się z ciężkiego snu. Kiedy wszystko było gotowe, w oknach wisiały bielutkie firanki, a okiennice odmalowane i polakierowane już nie skrzypiały, na progu domu stanął chłopiec – teraz już mężczyzna – i łagodnie pogłaskał poręcz niskich schodów prowadzących na ganek. Potem rozpalił ogień w kominku i zasiadł wygodnie w miękkim fotelu. A potem przyprowadził żonę, w białej sukni. A niedługo potem po poręczy schodów do przestronnego holu zjeżdżały ze śmiechem ich dzieci. Ogród pysznił się kolorami. Los po raz kolejny pokazał, że potrafi odmienić się na lepszy i że kiedy dwie bratnie dusze spotkają się ze sobą – nawet jeśli to jest dom i chłopiec – to jeszcze wszystko jest możliwe.
Woda stoi bez ruchu w wąskim strumieniu. Pełno w nim kamieni i stworzeń, których nie widać gołym okiem, choćby się wzrok miało najlepszy. Pan pająk patrzy na słońce przez srebrne firanki pajęczyn. Za chwilę pająkowa zawoła go na obiad.
Rodzina kaczek lekko odbiła od brzegu jeziora. Czas na kolejne lekcje pływania. Woda w jeziorze jest dziś chłodna, chociaż z nieba leje się żar.
Pszczoła przeleciała nad torami, którymi żaden pociąg już dawno nie jeździ. Kuszą ją zapachy unoszące się w ciepłym powietrzu.
A powietrze nawet nie drgnie, mimo wiatru, który nie przynosi dziś chłodu.
Pewnego razu była sobie mała dziewczynka. Zwyczajna. Dziewczynka uwielbiała pociągi. Całymi dniami potrafiła bawić się swoją kolejką. Najpierw układała tory. Długie, z rozjazdami, z wysokim mostem, z mnóstwem zakrętów w różne strony. Wkrótce miękki dywan w dużym pokoju pokrywała sieć torów kolejowych. Potem budowała tunel, z kolorowych klocków. Musiał być koniecznie długi i ciemny. Tylko gdzieniegdzie powstawały małe okienka, przez które ledwo przeciskał się do środka promień światła. W końcu stawiała na torach małą lokomotywkę, która wyglądała jak prawdziwa, i przyczepiała do niej małe wagoniki. I rozpoczynała daleką podróż. Pociąg gnał po torach, koła stukały rytmicznie, wagoniki lekko podskakiwały. Dziewczynka zapominała o całym świecie. Marzyła tylko o tym, żeby móc stać się tak malutką, żeby wsiąść kiedyś do tego pociągu i zobaczyć tory i wszystko dookoła z perspektywy małego wagonika.
Któregoś dnia jak zwykle siedziała na dywanie a pociąg właśnie szykował się do odjazdu. Nagle zakręciło jej się w głowie, wszystko co było wokół niej zaczęło jakby się oddalać i po chwili dziewczynka zorientowała się, że nadal siedzi na dywanie, ale jest taka malutka, że dywan jest wielki jak wyspa. Usłyszała stukot kół i zobaczyła nadjeżdżający pociąg. Wstała szybko i podeszła do torów. Pociąg zatrzymał się tuż przed nią. Drzwi małego wagonika otworzyły się i dziewczynka wsiadła do środka. Teraz rozpoczęła się prawdziwa podróż. Tory ciągnęły się hen daleko, pociąg zwalniał tylko przed rozjazdami, poza tym gnał szybko po torach i szybko pokonywał zakręty. Dziewczynka musiała trzymać się mocno. Kiedy przejeżdżali przez most wydał się on dziewczynce tak wysoki, że zaczęła się obawiać, że pociąg spadnie i rozbije się na kawałki. Podróż była wspaniała, tylko dziewczynce co jakiś czas serduszko biło mocniej.
Nagle zauważyła, że zbliżają się do tunelu. Z tej perspektywy wydawał się ogromny! Kiedy pociąg wjechał do niego zrobiło się ciemno i zimno. Ani jeden promień światła nie docierał do środka. Dziewczynce wydawało się, że całą wieczność jadą tym tunelem a jej serduszko biło tak mocno, że wyraźnie je słyszała. Bardzo chciała już znaleźć się znowu poza tunelem.
W końcu wyjechali na zewnątrz i znowu światło zalało wszystko. Podróż trwała już długo, koła stukały rytmicznie, dziewczynka z emocji usnęła w małym wagoniku, który lekko podskakiwał i kołysał się na torach.
Kiedy się obudziła znowu była duża. Lokomotywa z wagonikami stała na stacji. Nadchodził wieczór i trzeba było iść spać.
Na drugi dzień dziewczynka znowu zbudowała tory. Z rozjazdami, zakrętami i wysokim mostem. Upewniła się tylko, że barierki na moście są odpowiednio zamontowane i pociąg na pewno przez nie nie wypadnie. Poprawiła zakręty, żeby tory nie rozłączyły się przypadkiem kiedy pociąg będzie szybko je pokonywał. A potem zaczęła budować tunel, z kolorowych klocków. Wysoki i długi i … zatrzymała się trzymając w dłoni klocek, po chwili jednak wróciła do budowania. Klocek po klocku, wkrótce kolorowy tunel był gotowy, jak zawsze. Jednak tym razem z jednej i z drugiej strony miał wysokie i szerokie okna, takie żeby do środka mogło dostać się jak najwięcej światła.
Pewnego razu był sobie Kaktus. Zielony, lekko tęgawy, najeżony igłami. Zupełnie jak krawiecki przybornik. Kwiaty na parapecie czuły pewien respekt przed Kaktusem. Byle muszka nie usiądzie na nim. Kot też omijał go z daleka. Wszyscy okazywali szacunek Kaktusowi. Kaktus miał piękną doniczkę, urodą jednak nie grzeszył. Jeżył się więc i igły pokazywał i po cichu marzył o byciu kwiatem, takim prawdziwym.
Można dużo opowiadać o tym jak zbyteczna jest uroda. Jak dużo ważniejszy charakter. Kaktusowi charakteru nie brakowało, ale z chęcią byłby choć raz tylko ozdobą, chciałby pysznić się kolorami, zdobić parapet, nie tylko budzić respekt. Tuż obok stały Fiołki, pachnące słodko i piękna Orchidea, wyprostowana i smukła. Dech zapierało od patrzenia na ich barwne kwiaty. Kaktus ze swymi igłami wyglądał oryginalnie, nie można zaprzeczyć. I sprawiał wrażenie twardziela. W duszy był jednak wrażliwcem i nie chciał być postrzegany tylko poprzez kolce, które zdobiły jego pękatą postać. Nie za to ceni się kwiaty.
Ale los wie chyba co robi czyniąc nas tymi, którymi jesteśmy. Nadszedł czas życiowej próby. Kwiaty zostały w mieszkaniu na dwa tygodnie same. Niedobór wody im nie służył. Uroda przegrała. Piękna orchidea stała nadal wyprostowana i smukła, ale straciła swe niezwykłe kwiaty. Fiołki skurczyły się, poskręcały a ich zapach zniknął. Kaktus przetrwał. Stał dumny, niezłomny, z najeżonymi igłami i teraz to on zdobił parapet. Raz wreszcie i w czymś chociaż był bezkonkurencyjny…
Na niebie chmury, płyną powoli, kształty zmieniają. Popatrz do góry – widzisz żyrafę? A tuż obok zając, z długimi uszami. A jedną promień słońca przedziurawił, wygląda jakby miała oko. A tamta wysoko, zupełnie jakby motyl, ze skrzydełkami. A czasami kiedy spojrzy się na niebo, przed siebie, to widzi się jakby góry, z zaokrąglonymi szczytami, wznoszące się wysoko, pomiędzy domami.
Czasami aż dech zapiera tak piękne są to obrazy.
Tuż nad życiem, które codziennie wokół się toczy. Wystarczy tylko zatrzymać się na chwilę, otwarte mieć oczy i podnieść głowę do góry, wysoko. I spojrzeć ponad miasto, na niebo i na chmury. Popatrzeć jak płyną spokojnie, nigdzie się nie spiesząc. Nie wpadając na siebie i się nie popychając. Tylko czasami w jedno się łącząc, niezwykłe kształty przybierają. I malując obrazy ciągle nowe.
Może dlatego mimo biegu nieustającego, co dzień od nowa, w kierunku nieznanym, tysiąca spraw do załatwienia i do zapamiętania – mimo to wszystko właśnie – najczęściej w chmurach lubimy mieć głowę …
Futrzaku – wakacyjnie dla Ciebie …😃
Jak można nie kochać jazdy na rowerze. Na dwóch kołach lub czterech – to jest bez różnicy. I na dwóch i na czterech można pędzić przed siebie po ulicy. Można też powolutku się przemieszczać. Delektując się chwilą. Wiatr lekki wieje, słońce śmieje się z góry wisząc sobie na niebie. A na dole ulicami jadą, pędzą, suną przed siebie rowerzyści – mali i duzi – swoimi rowerami. Koła szemrzą melodie, które do ucha wpadają. Ramy skrzypią lekko i nieco się uginają. I – choć tego nikt nie widzi – wszystkim im u ramion skrzydła wyrastają. I jeszcze tylko chwila a poszybują w górę. I potrącą kierownicami tamtą dużą chmurę. I kiedy spojrzysz w niebo to zobaczysz jak suną na swoich lśniących rowerach. Jak ptaki kolorowe. I usłyszysz jak dzwonią ci nad głową dzwonki rowerowe, srebrzyście.
Oczywiście rowery i ludzie nie latają. Takie rzeczy tylko w bajkach się zdarzają. W życiu nic takiego zdarzyć się nie może.
Więc suną barwne rowery ulicą, łąką, bezdrożem. Podskakują na wybojach. A potem pędzą dalej. Tym, że droga jest kręta i długa, nie przejmują się wcale. Bo nie można nie kochać jazdy na rowerze. Wiatru na ramionach i wolności w głowie. I miłego łaskotania na plecach, w miejscu gdzie zwykle łopatki ludziom z pleców wystają, a rowerzystom podczas jazdy skrzydła wyrastają.