Pewnego razu był sobie ptaszek. Niewielki, szare miał piórka i ogonek. Mieszkał w parku wielkiego miasta, w koronie pięknego starego drzewa. Jego gniazdko schowane było głęboko, wśród ciemnozielonych liści. Rano, kiedy pierwsze promienie słońca przedzierały się przez liście, żeby połaskotać go po policzku, ptaszek rozpościerał swoje niewielkie skrzydełka i gotów był wyruszyć naprzeciw budzącego się dnia. Najpiękniejsze są dni, kiedy słońce z góry obejmuje wszystko swoimi jasnymi ramionami. Brzydki świat wtedy pięknieje i wydaje się lepszy niż jest. Ptaszek siadał w takie dni na gzymsie wysokiego budynku i przekręcał zabawnie główkę na bok. Patrzył z góry na ludzi – drepczących w różne strony. Lubił te poranne obserwacje. Życie ludzi ciekawiło go tylko do tego stopnia do jakiego może interesować życie sąsiedniego gatunku. Ich problemy nie mogły być większe od jego własnych. Trzeba żyć tak, żeby przetrwać. Każdy, nawet mrówka, wie o tym.
Czasami dzień budził się ponury. Wtedy ptaszka nie budziły promienie słońca tylko poranny chłód, który swoim zimnym oddechem przenikał przez zielone liście aż do gniazdka. W takie dni ptaszek najchętniej zostałby w gniazdku i nie ruszał z niego. Ale musiał znaleźć coś do jedzenia a to zabierało codziennie trochę czasu. W dodatku w chłodne dni chciało mu się jeść jeszcze bardziej.
Tak upływało życie małemu ptaszkowi. Każdego ranka budził się, raz w promieniach wschodzącego słońca, kiedy indziej pod ciemnymi chmurami, które wisiały nisko nad drzewami. W życiu przyświecał mu jeden cel: przetrwać i móc budzić się co dzień jak najdłużej. A urozmaiceniem było obserwowania świata, który go otaczał i ludzi, których życie wydawało się niewiele różnić od jego własnego.