Pewnego razu był sobie krasnoludek. Bardzo malutki. Mieszkał pod liściem zielonego krzewu i mieścił się tam bez problemu. Był taki malutki, że mógł wspiąć się na biedronkę i polecieć na niej wysoko.
Dzięki temu żył sobie pod liściem niemal nie zauważony przez nikogo.
Małe robaczki mieszkające w sąsiedztwie widywały i znały krasnoludka. Ale na przykład pająk w ogóle nie zwracał na niego uwagi.
Krasnoludek żył więc sobie spokojnie.
Nooo… nie całkiem spokojnie. Bo tak naprawdę ciągle się stresował. Czym? Wieloma rzeczami. Bo zawsze przecież znajdzie się coś, czym można się stresować. No chociażby to, że był taki malutki. Wydawało mu się, że coś mu przez to umyka w życiu. Że coś go omija. Gdyby był większy, pewnie żyłby naprawdę. A tak…
Albo te hałasy. Nieustanne.
Przechodzimy często obok krzewów, których liście poruszają się bezszelestnie. Małe stworzonka poruszają się, nie wydając dźwięku. Tak przynajmniej nam się wydaje.
Ale życie pod liściem wcale nie oznacza ciszy i spokoju.
Owady bzyczą i brzęczą. Ich skrzydełka trzepoczą i szeleszczą. Czasami któryś pogwizduje lub piszczy w trawie.
Któregoś dnia na przykład krasnoludek obudził się z wielkim bólem głowy. Głowa o mało nie pękała od hałasu, który dochodził z sąsiedniego krzewu. Najwyraźniej sprowadziła się tam jakaś duża rodzina robaczków.
Od rana brzęczenia i piski. Koszmar jakiś.
Krasnoludek postanowił zwrócić uwagę sąsiadom. Tak przecież nie można.
Rodzina robaczków wysłuchała skargi i przeprosiła grzecznie.
Krasnoludek usiadł na liściu i marzył. O tym, że mieszka w innym miejscu. Że ma spokojnych sąsiadów i przede wszystkim o tym, że jest dużo dużo większy. Wtedy wreszcie przestałby się stresować i żyłby pełnią życia. Nie to, co teraz.
Gdyby był wielkości człowieka, to byłoby coś! Czułby się, jak król albo ktoś równie ważny….
Czułby się tak, jakby świat należał do niego – bo przecież tak musi się czuć ktoś, kto jest wielkości człowieka. Krasnoludek był o tym przekonany, chociaż zupełnie nie wiadomo dlaczego.
Bywa tak, że marzymy o różnych rzeczach. Marzą nam się zmiany w naszym pełnym problemów życiu. Zmiany wydają się jedynym lekarstwem. Co jednak by było, gdyby obok przelatywała akurat dobra wróżka i zamachała czarodziejską różdżką? Dobre wróżki mają dobre intencje. To tylko my musimy uważać na to, o czym marzymy.
Następnego dnia krasnoludek obudził się jak zwykle pod swoim liściem. Ranek był jeszcze wczesny, ale powoli wszystko dookoła budziło się do życia. Krasnoludek chciał poleżeć jeszcze chwilkę, chociaż było mu trochę niewygodnie. Nagle usłyszał nad sobą wyraźny głos :
– A ten co? Pijany? Dlaczego leży na chodniku? Wstawaj nicponiu!
Krasnoludek otworzył szeroko oczy i ujrzał tuż nad sobą twarz człowieka, który przyglądał mu się z dezaprobatą. To było dziwne. Dotąd był niewidoczny dla ludzkich oczu.
– Wstawaj, mówię! – powiedział ostro człowiek – za chwilę tędy będą szły dzieci do szkoły. Chyba nie chcesz żeby cię zobaczyły???
Krasnoludek zerwał się na równe nogi. I o mało nie krzyknął ze zdumienia. Był wzrostu człowieka, który stał nad nim przed chwilą, a teraz oddalał się, kręcąc z niezadowoleniem głową.
Krasnoludek rozejrzał się dookoła. Zobaczył wysokie domy i duże samochody, które warczały groźnie silnikami. Skądś dochodziła głośna muzyka, a w innym miejscu ktoś coś pokrzykiwał głośno. Krzewy wydały mu się takie nieduże i drobne, a swojego liścia – tego, pod którym mieszkał – w ogóle nie mógł dostrzec.
Krasnoludek stał zdumiony. Od szumu, który dochodził ze wszystkich stron i narastał z chwili na chwilę, rozbolała go głowa. I to był dużo większy ból, niż kiedy rodzina robaczków hałasowała, urządzając się po sąsiedzku. Może dlatego, że i głowę miał teraz dużo większą?
W końcu postanowił, że skoro już jest taki duży, to rozejrzy się po okolicy. W końcu – o czym przez chwilę zapomniał – zawsze chciał być duży.
Okolica była pełna betonu, kurzu i hałasu. Zielone rośliny tylko gdzieniegdzie próbowały żyć spokojnie w tej szarej okolicy. Dwa razy o mały włos krasnoludek nie wpadł pod jeden z tych warczących samochodów. I nawet nie usłyszał słowa: przepraszam. Tylko jakieś inne, niezrozumiałe dla niego słowa.
Dzień cały spędził na zwiedzaniu okolicy. Mógł z góry patrzeć na brzęczące owady i trzepoczące skrzydełkami muchy. Ale szczerze powiedziawszy zdawało mu się, że tylko one w tej okolicy robiły coś pożytecznego.
Świat ludzi był pełen chaosu i bardzo głośny. W dodatku krasnoludek wcale nie czuł się, jak ktoś specjalnie ważny. A już na pewno nie, jak król. Dookoła widział mnóstwo osób tego samego wzrostu co on i nikt tutaj nie mógł czuć się wyróżniony. Wszyscy pędzili, o mało nie wpadali na siebie, a miny przy tym mieli nie wesołe.
Wieczór nadchodził i krasnoludek czuł się zmęczony i smutny. I gdzie na przykład miałby teraz położyć się spać? W jednym z tych betonowych domów? Pełnych hałasu i dziwnych zapachów?
Krasnoludek usiadł zmęczony na ławce obok krzewu, na którym mieszkał, gdy był taki malutki, że aż niewidoczny. Popatrzył tęsknię na zielone listki i zapragnął położyć się pod swoim liściem, pod którym żyło mu się tak spokojnie.
– Mówię ci, krasnoludki są na świecie, tylko są takie malutkie, że w ogóle ich nie widać – mówił ktoś z przekonaniem, dziecięcym głosem.
– Ale to musi być fajne – być, ale jakby się nie istniało. Taki krasnoludek to pewnie nie ma żadnych zmartwień. Nie to co ludzie… – odpowiedział drugi dziecięcy głos.
Krasnoludek przysłuchiwał się rozmowie dzieci i myślał o tym, że owszem, ma swoje zmartwienia, jak każdy krasnoludek, ale bardzo chciałby już do nich wrócić. Zrozumiał, że los wyróżnił go, dając mu wzrost i spokojne życie krasnoludka, który jeśli zechce, może wspiąć się na biedronkę i polecieć na niej wysoko. A jeśli nie zechce nigdzie się wybierać, to może odpoczywać pod zielonym, pachnących liściem. I nie musi się obawiać nawet pająka.
Kiedy nazajutrz rano krasnoludek się obudził, usłyszał szmery i pobrzękiwania. To rodzina robaczków wstała już i robiła harmider. Krasnoludek był znowu malutki. Wyciągnął się zadowolony pod swoim liściem i westchnął głęboko. A potem zerwał się na równe nogi i pobiegł do rodziny robaczków. Przywitał się grzecznie i zapytał czy może mógłby im w czymś pomóc. Chętnie też oprowadzi ich po okolicy. W pobliżu mieszka pająk, ale jest zupełnie niegroźny. Poza tym mieszka się tu całkiem dobrze… Tak opowiadał rodzinie robaczków.
Postanowił też nie stresować się już niczym. Bo kiedy jest się takim małym to tak, jakby się w ogóle nie było. I zrozumiał, że tak samo jest z jego problemami. Są takie malutkie, że właściwie można je po prostu zignorować. I ból głowy nie dokuczał mu już więcej. I odtąd nie był już taki nieroztropny i bardziej uważał na swoje marzenia. Bo przecież nigdy nie wiadomo, czy w pobliżu nie ma akurat jakiejś dobrej wróżki. Która będzie taka miła, że zechce je spełnić.
– Mamo, mamo, zobacz!
– Co się stało synku?
– Ziemia chyba stoi!
– Jak to stoi?
– Nie obraca się. Bo chmury się nie ruszają. Są tam na niebie ale się nie przesuwają.
🙂
Wiatr przebiega przez trawy
Głaszcząc je swoją dłonią
Nogi plącząc prawie w tym biegu
Nos swój wtyka do kawy
Która stygnie w termosie
Na jeziora piaszczystym brzegu
Rozdzwoniły się dzwonki
Barwnych kwiatów na łące
Bąk przygrywa na kontrabasie
Wygładzają biedronki
Swoje sukienki lśniące
Na zielonym liścia tarasie
Wiatr przysiada pod drzewem
Ręką chmury odgania
I spogląda spokojnie gdzieś w dal
Wieczór zbliża się wolno
Nikt go nie chce poganiać
Bo wieczorem na łące wielki bal
Panna motyl coś szepcze
Do konika polnego
I poprawia na ramionach złoty szal
Cała łąka się złoci
Błyszczy w promieniach słońca
Które z nieba błękitnego już schodzi
A orkiestra owadzia
Instrumenty swe stroi
I drinkami z dzbanów kwiatów się chłodzi
Kiedy słońce już zajdzie
A wiatr przyśnie pod drzewem
Wtedy koncert się zacznie owadzi
I motyle, biedronki,
srebrne muszki i pszczoły
Podziękują za miniony dzień
Za to, że słońce wschodzi
Że wiatr biega po łące
I za drzewa, które dają dobry cień
Za kolory i zapachy
które lato rozsypało
Tak szczodrze na łące i w lesie
Za to, że po jasnym lecie
Przyjdzie w sukni z barwnych liści
Zamyślona i spokojna, piękna jesień
Pewnego razu był sobie ślimak. Całkiem nieduży i niewiele jeszcze wiedział o świecie. Kiedy tylko niebo szarzało od chmur lub robiło się ciemne wieczorem, chował się do swojej wygodnej muszli i nie wychylał nawet na milimetr. Nie chciał wiedzieć skąd i dlaczego. Przyczyny i skutki nie interesowały go. Jedyne czego pragnął to niezmienność rzeczy i wydarzeń. Czyli, mówiąc krótko: po dniu zawsze powinna następować noc, a po nocy nadchodzić nowy dzień. A w centrum tego wszystkiego była jego bezpieczna i przytulna muszla, w której mógł schować się przed pytaniami o sens wszystkiego.
Któregoś dnia jednak zdarzyło się coś nieoczekiwanego. Ślimak obudził się o świcie, bo coś kapało mu uporczywie na nos. Wyglądało na to, że muszla jest uszkodzona. I przecieka. Coś takiego nie zdarzyło się nigdy dotąd. Muszla była jedynym schronieniem ślimaka i jej uszkodzenie nie wchodziło w grę. Jak miałby żyć w uszkodzonej muszli? Czy ma mu kapać na nos za każdym razem, gdy spadnie deszcz?
Tak oto świat ślimaka zachwiał się w posadach. Koniec z powtarzalnością rzeczy i wydarzeń. Trzeba coś przedsięwziąć. Wyremontować muszlę albo może… znaleźć nową.
I tak los ślimaczy zmusił ślimaka do zastanowienia się nad dalszą egzystencją . Musiał odpowiedzieć sobie na szereg pytań, dotyczących dalszych działań . Muszla już nie chroniła go przed złożonością świata. Raczej ujawniała jego niestałość.
Ślimak postanowił wyruszyć na poszukiwania nowej muszli. Na poszukiwania utraconego poczucia bezpieczeństwa i schronienia. Czuł, że tylko tego chce od życia. Móc schować się przed nocą i deszczem. I pytaniami o sens wszystkiego.
Wędrował długo. Bo ruchy miał ślimacze. Tego zmienić nie mógł. Ślimaczył się drogami i polami i oglądał świat, jakiego dotąd nie widział spod swojej muszli. Muszla podczas wędrówki uszkodziła się jeszcze bardziej i kiedy padał deszcz ślimak budził się mokry. A kiedy zapadał zmrok widział gwiazdy nad głową.
Któregoś dnia spotkał żuka wędrującego wśród traw.
– Dokąd zmierzasz przyjacielu? – zapytał żuk.
– Szukam nowej muszli – odparł ślimak grzecznie.
– Twoja nie jest już dobra?
– Jest uszkodzona. Nie chroni już dobrze przed nocą i deszczem.
– Ale wygląda całkiem solidnie. I masz szczęście, że masz schronienie zawsze przy sobie. Ja co noc muszę szukać nowego.
– Jestem ślimakiem i to naturalne, że mam swój domek zawsze przy sobie. Nie naturalne jest, kiedy kapie mi rano na nos.
– Cóż, mokry nos to jeszcze nie koniec świata. I Twoja muszla naprawdę wygląda całkiem dobrze. Ale szukaj dalej, skoro potrzebujesz nowej, powodzenia.
Ślimak wędrował więc dalej. Kiedy pogoda psuła się, denerwował się trochę, że ma dziurawą muszlę. A jednak, kiedy zapadał wieczór i mógł schować się w niej przed zmrokiem, w duszy dziękował za to, że ją ma.
Któregoś dnia spotkał pana ropuchę, sędziwego już, ale jeszcze pełnego sił witalnych. Pan ropuch przywitał się grzecznie i zagadnął :
– Dokąd zmierzasz bracie, reebe… Z tym pięknym domem na plecach, reebe…
– Szukam nowej muszli. Ta jest uszkodzona.
– Ale to przecież twoja muszla, reebe… może się nie znam, ale chyba każdy ślimak ma swoją muszlę od urodzenia aż do końca, reebe…
– Moja jest zniszczona. Na pewno da się ją wymienić na nową.
– Ooo… Bracie… To tak jakbyś chciał wymienić życie na nowe, reebe… Choć może się nie znam.
Ślimak nie zwrócił uwagi na te słowa i powędrował dalej. Wypytywał po drodze, gdzie można znaleźć muszle, takie do zamieszkania . Ale wszyscy patrzyli na niego zdziwieni.
W końcu ślimaczym swoim tempem, dotarł aż nad niebieskie morze. Zobaczył plażę pełną złotego piasku i westchnął:
– To chyba koniec mojej wędrówki. Przez morze nie dam rady przepłynąć.
I wtedy dostrzegł na samym brzegu muszelkę. Piękną, srebrzystą. A obok drugą i kolejne, szare, różowe i białe jak śnieg. Przepiękne. Ale – od razu to zauważył – żadna nie pasowała do niego.
Żadna nie nadawała się na dom. Mogły być ozdobą, nie schronieniem.
Ślimak zamyślił się i zapatrzył. W białe fale biegnące w jego stronę, a potem cofające się do morza, jakby się droczyły. W złoty piasek. W błękitne niebo, które na horyzoncie wlewało się do wody.
A kiedy odpoczął i nawdychał się powietrza pełnego zdrowotnego jodu, postanowił wracać w swoje strony. Ruszył ślimaczym krokiem i, kiedy się tak ślimaczył, rozmyślał. O wielu rzeczach: o słowach ropucha i żuka, o pięknych muszlach na plaży, o niebieskich falach śpiewających bez końca swoją pieśń, o drodze, którą przebył dzięki temu, że jego muszla uszkodziła się i zaczęła przeciekać. O tym, że oprócz dnia i nocy jest jeszcze tyle innych rzeczy na świecie.
Kiedy zapadł zmrok skrył się w muszli i spoglądał na gwiazdy przez to miejsce, w którym była uszkodzona. Jeśli zacznie padać, zmoknie mu nos. A potem słońce osuszy go i będzie mógł dalej egzystować w spokoju. Tylko, że dzięki uszkodzonej muszli będzie żył z większą świadomością niestałości świata. A taka świadomość jest dużo lepsza od kompletnej nieświadomości…