Monthly Archives: December 2016

Rysunek – rozmowa

– Mamo, zobacz, narysowałem parking. A na nim parkują samochody.

– To są samochody? Te czerwone i niebieskie kreski?

– Tak, ale widziane z góry, z kosmosu. A z kosmosu wszystko wydaje się płaskie…

Trufel


Pewnego razu były sobie dwa psy. Jeden niewielki, jasną miał sierść i krótki ogonek. Nie wyróżniał się urodą za to wszędzie go było pełno. Na imię miał Hermes. Zacne imię i w sam raz dla tego pełnego odwagi i energii pieska. Drugi większy, sierść miał długą i lśniącą, w kolorze czekolady.  Rzadko podnosił wzrok i najczęściej milczał. Nazywano go po prostu Trufel. Mógłby budzić podziw, gdyby tylko dał się zauważyć, ale wszyscy widzieli tylko tego mniejszego. Mniejszy był otwarty na towarzystwo, chodził z głową uniesioną, chociaż nie za wysoko. Na tyle, żeby dobrze widzieć i dobrze słyszeć. I móc patrzeć innym w oczy.
Trufel chodził trochę za nim. Dobrą miał naturę ale całkowity brak wiary w siebie. Czuł, że przegrywa z każdym na każdym polu, zanim jeszcze stanie do rywalizacji.
Między tymi dwoma wielka była przyjaźń. Znali się od dawna i spędzali razem mnóstwo czasu. Dobry to był czas bo mogli polegać na sobie i dobrze się razem bawili.
Hermes uwielbiał swojego czekoladowego kolegę. Cenił jego mądrość i rozwagę.
Trufel przepadał za swoim niewielkim kolegą o jasnej sierści. Lubił jego poczucie humoru i zazdrościł odwagi i pewności siebie.
Taki niezwykły był to duet.

Pewnego dnia wybrali się do parku. Bywali tam często ale tego dnia miało być wyjątkowo. Odbywał się psi piknik i psy każdej rasy zebrały się tam dzisiaj. Psy uwielbiają zabawę. Zwłaszcza kiedy są jeszcze młode i całkiem zdrowe. Do tego na pikniku miało być dobre jedzenie a dobre jedzenie doceni każdy pies.
Przyjaciele zamierzali więc bawić się dobrze.

W parku było tłoczno i wesoło. Zewsząd słychać było szczekanie. W powietrzu unosił się zapach jedzenia, który przyjemnie drażnił psie nozdrza. Zapowiadał się bardzo udany dzień. Mały piesek z większym wędrowali obok siebie żwirową ścieżką.  

Nagle na ich drodze stanął duży pies, który był postrachem wszystkich w okolicy. Patrzył na nich z kpiącym uśmiechem a kiedy próbowali go ominąć warknął groźnie.
– Dokąd to gołąbki? Nie ma tu miejsca dla takich jak wy. To impreza dla psów rasowych.
– Jesteśmy rasowe – zaszczekał Hermes unosząc wysoko głowę – poza tym to nieprawda. Każdy może przyjść.
– Ty jesteś przynajmniej wyszczekany. Ale twój czekoladowy kolega nie pasuje do towarzystwa.
I duży pies zbliżył się do psa o długiej, czekoladowej sierści.
– Odejdź stąd albo tak cię pogryzę, że pożałujesz – warknął do niego.
Trufel nic nie powiedział. Cofnął się tylko dwa kroki i spuścił głowę.
– Zostaw go – zaszczekał Hermes – bo ja cię zaraz ugryzę.
Duży pies rozejrzał się po parku. Dzisiaj było tu dużo psów i ryzykowne byłoby wszczynać bójkę. Za dużo świadków.
– Jeszcze się spotkamy – warknął duży pies i odszedł powoli w swoją stronę.
Wtedy Trufel westchnął głęboko :
– Jesteś niesamowity. Niczego się nie boisz.
– Boję się. I to jak. Ale nie pozwolę, żeby miał nade mną władzę.
– Ja zupełnie tak nie potrafię. Jestem do niczego.
– Wcale nie jesteś. I dobrze, że się nie odzywałeś. Lepiej nie ryzykować. Ja czasami szczekam za dużo.
Mały piesek z większym powędrowali dalej ścieżką w parku. I bawili się dobrze. Bo kiedy byli razem to zawsze bawili się dobrze.

Przyjaźń dwóch psów trwała. Uzupełniali się doskonale – jak biszkopt i czekolada. I jeden do drugiego nie miał pretensji o nieco inne podejście do życia. Chociaż… mniejszy pies o sierści w kolorze piasku czasami nie mógł zrozumieć dlaczego jego kolega ma tak mało wiary w siebie. Przecież wiara w siebie to w gruncie rzeczy nic trudnego. Wystarczy zaakceptować to, że jest się tym, kim jest i że w tym tkwi nasza siła.
Pies o sierści w kolorze czekolady nie dość, że był wspaniałej rasy,  to jeszcze był duży i niejednemu dałby radę. Gdyby tylko chciał.

Któregoś dnia Trufel wędrował ulicą sam. Dzień był szaro bury i trochę padało. Lubił taką pogodę, w przeciwieństwie do przyjaciela, który wolał w takie dni zostawać w domu. Na ulicy ruch był niewielki. Nagle nie wiadomo skąd pojawił się samochód – półciężarówka.
Zatrzymał się tuż przy nim i od razu wyskoczył z niego człowiek. W jednej chwili wepchnął Trufla do środka. Po czym ruszył, w kierunku schroniska.
Trufel był w tarapatach.
W schronisku przydzielono mu osobną klatkę, co było jakąś pociechą. Jednak nie na długo.
Po niedługim czasie drzwi się otworzyły i do środka wprowadzono innego psa. Był to ten duży pies, którego spotkali kiedyś w parku. Teraz nie wydawał się taki groźny. Ale minę miał nieprzyjazną.
– Jeszcze ty – warknął – też mi przyszło.
I ułożył się w kącie, odwracając się plecami do Trufla.
Minęło kilka dni. Dwa psy spędzały smutny czas w schronisku, nie odzywając się do siebie. Duży pies zauważył,  że jego towarzysz jest lubiany przez pracowników schroniska. On sam nigdy tego nie zaznał. Nie był zbyt ładny i charakter miał trudny. Psy i ludzie bali się go, ale nie lubili. Być lubianym to wielka wartość. Ale nie wszyscy zdają sobie z tego sprawę. Pies o czekoladowej sierści nie zdawał sobie sprawy, przynajmniej na takiego wyglądał. Był spokojny i nieco wycofany. Duży pies pomyślał, że wiele by dał, żeby chociaż czasami okazywano mu tyle sympatii.


Życie w schronisku nie jest niczym o czym by marzył jakikolwiek pies. Dlatego duży pies cały czas obmyślał plan ucieczki. Znał już zwyczaje tu panujące. W ciągu dnia drzwi schroniska dwa razy były otwarte szeroko. Trzeba było tylko przyciągnąć człowieka, który w odpowiednim momencie otworzyłby klatkę. I wtedy w nogi.
– Słuchaj – odezwał się któregoś ranka do współlokatora – możemy stąd uciec. Ale musisz mi pomóc.
– Uciec? – zdziwił się Trufel. Pogodził się już z myślą o tym, że został uwięziony. Nie czuł się na siłach sprzeciwić losowi.
– A co, chcesz tu może zostać?
– Wolałbym nie, ale co poradzę.
– No właśnie. Godzisz się na los kiedy można go zmienić.
– Nie potrafię inaczej – Trufel spuścił głowę.
– Ech ty, dałbym ci nauczkę za tę twoją słabość. Ale teraz jedziemy na tym samym wózku. Poza tym potrafiłbyś, gdybyś chciał. Każdy może się tego nauczyć. A teraz posłuchaj. Lubią cię tu, chociaż nie wiem za co. Więc nie będą nas za bardzo szukać…
Plan był prosty. Trufel miał tylko przyciągnąć uwagę któregoś z opiekunów w odpowiednim momencie, kiedy drzwi do schroniska będą szeroko otwarte. Jeśli Trufel da mu znać, że coś go boli, człowiek otworzy ich klatkę. I wtedy wystarczy najszybciej jak się da pobiec do otwartych drzwi. Wokół schroniska było co prawda niewysokie ogrodzenie ale furtka nie domykała się i można było przejść przez nią w każdej chwili.
Truflowi na myśl o możliwości opuszczenia schroniska serce zabiło mocniej. Tęsknił za przyjacielem i za beztroską łazęgą po okolicy. Ale czy starczy mu odwagi? Zawsze starał się trzymać daleko od kłopotów. Poza tym nigdy nie czuł w sobie tyle siły, żeby zdobyć się na coś co by wymagało odwagi. Bardzo chciałby stąd uciec. Zadanie nie było tak trudne jak walka z własnym strachem.
Na drugi dzień do schroniska przywieziono nowego psa. Kiedy zobaczył Trufla ożywił się.
– Twój przyjaciel szuka cię wszędzie. Szkoda, że nie mogę przekazać mu nowiny, że jesteś tutaj. Obawiał się, że wpadłeś pod samochód. Szukał cię w najdalszych i najciemniejszych zakamarkach okolicy. O mało nie został pogryziony przez bandę dzikich psów. Ale kiedy usłyszały, że szuka zaginionego przyjaciela, dały mu spokój.
Kiedy Trufel to usłyszał nagle poczuł w sobie siłę i odwagę. Hermes naraża się szukając go wszędzie. A on boi się zrobić tak niewiele żeby móc znaleźć się znowu na wolności.
– Dobrze – rzekł do dużego psa – zrobimy to jutro. Jestem gotowy.
Nazajutrz od rana Trufel czuł się niezwykle podekscytowany. Miało się zdarzyć coś niezwykłego – wielka ucieczka – a on miał wziąć w tym udział. Czy na pewno nie stchórzy w ostatniej chwili?
Serce biło Truflowi mocno. W jednej chwili dokonała się w nim jakaś zmiana. Na razie niewielka ale mogła być niezłym początkiem dalszych zmian.

Duży pies dobrze przygotował plan ucieczki. I udało się go zrealizować co do przecinka.  Trufel biegł teraz przed siebie wolny i zadowolony z siebie. Schronisko zostało daleko za nim a przed nim była swoboda i wolność. Gdy nagle usłyszał za sobą :
– Eee… ty, koleś!
To duży pies wołał. Trufel w tym wszystkim zapomniał, że pies był postrachem całej okolicy. Teraz pewnie go pogryzie. A on mu zaufał…
Zatrzymał się jednak. Odwrócił się, wyprostował i podniósł wysoko głowę.
– Dzięki za pomoc. Dalej to już leć sam – powiedział duży pies.
– To ja dziękuję. Gdyby nie ty…
– Daj spokój… I jeszcze jedno – nie daj się. Masz potencjał.
Duży pies zaśmiał się pokazując zęby, dzięki którym wzbudzał strach.
– Słuchaj, a może jednak pójdziesz ze mną? Poznasz mojego przyjaciela – powiedział Trufel.
– Tego małego, wyszczekanego? Nie, dzięki…
W tym momencie zza rogu budynku, przy którym stali wyskoczył Hermes. Już miał zacząć szczekać na dużego psa ale przyjaciel zatrzymał go.
– Dzięki niemu jestem na wolności.
– Jesteś na wolności dzięki sobie – odpowiedział duży pies. Na razie gołąbki.
I duży pies zniknął gdzieś w bocznej uliczce. I pewnie nadal będzie postrachem całej okolicy. Albo może już nie?

A Trufel opowiedział swojemu przyjacielowi jak uciekł ze schroniska.
– Dałem radę Hermes, udało mi się.
– Zawsze wiedziałem, że dałbyś radę. Jesteś taki mądry.
– Ale nie tak odważny jak ty.
-Nie? A kto uciekł ze schroniska i zaprzyjaźnił się z dużym złym psem? Prawdziwy twardziel z ciebie…
– Eee tam, takie były okoliczności. Gdybyś to ty tam był, uciekłbyś już wcześniej…
I tak mały piesek z większym wędrowali obok siebie rozmawiając. Mały podziwiał swojego kolegę o czekoladowej sierści, który teraz zmienił się nieco. A ten większy uwielbiał swojego mniejszego przyjaciela za jego energię i śmiałość. I ich przyjaźń trwała i trwała i wyglądało na to, że nigdy się nie skończy.

Śnieg


Śnieg spadł w nocy przykrywając wszystko grubą pierzyną. Zrobiło się biało i miękko. I trochę zimno.
W pewnym momencie gałęzie krzewu rosnącego nieopodal poruszyły się jakby ktoś chciał strząsnąć z nich czapeczki śniegu. Ktoś tam był, ale był na tyle malutki, że nie można go było dostrzec. Mógł też zresztą być po prostu niewidzialny.
Nina i Kajtek wpatrywali się uporczywie w krzew. Byli dziećmi i postrzegali świat jako wielką księgę niezgłębionych tajemnic. Świat widziany z okna ich pokoju wydawał się jeszcze bardziej tajemniczy.
– Mówię ci: tam mieszka wiewiórka. Całkiem malutka. Teraz pewnie jej zimno i nic nie widzi przez ten śnieg.
Kajtek był nieco starszy od swojej siostry. I choć zawsze był gotów wysłuchać jej opinii nie zawsze się z nią zgadzał.
– Ninko, nie sądzę, żeby wiewiórka mogła mieszkać na takim niskim krzewie. Wydaje mi się, że to może być raczej mysz.
– Mysz – pisnęła Ninka – mała myszka! To byłoby wspaniale. Może pójdziemy ją nakarmić?
– Ale przecież nie wiemy czy to na pewno mysz. Ani co lubi jeść.
– Oj! Chodź Kajtku, podkradniemy się bliziutko i zostawimy kawałek chleba. Wszyscy lubią chleb…

*

Stół był zastawiony jak zwykle po brzegi. Tak, jakby zaproszono tłum wygłodniałych ludzi. Wszyscy kręcili się nerwowo. Nina stała przy oknie i patrzyła w dal. Była już wystarczająco dorosła, żeby wiedzieć, że żaden cud nie zdarzy się tego wieczoru ani żadnego innego. Kajetan wpadł jak zwykle na ostatnią chwilę, pewnie znowu do późna pracował. Pomachał do siostry z drugiego końca pokoju.

*

Dwójka dzieci stała przy krzewie bojąc się poruszyć.
– Nie przestraszmy jej – szepnęła Ninka – gdzie położymy chleb?
– Gałąź się nie porusza, może nikogo tam nie ma?
– Jest na pewno, tylko się boi. Kajtek – nie dotykaj tej gałązki, bo TO ucieknie !
– Połóżmy chleb tutaj, pod krzewem, ale tak żeby nie zauważyli go ludzie, którzy tędy przechodzą. Przyjdziemy za godzinkę i sprawdzimy czy zniknął.

*

Rozmowy przy stole bywają nużące. Milczenie nie jest akceptowane. Należy dyskutować chociażby się nie miało zdania. Nina ze smakiem zjadła kawałek szynki i próbuje podtrzymywać rozmowę z sąsiadem po lewej.
Kajetan usiadł gdzieś dalej i dyskutuje z wujkiem Wiktorem. Wieczór jest nawet miły ale zwyczajny.

*

Po obiedzie Kajtek i Ninka wybiegli na dwór naciągając na uszy wełniane czapki.
Było mroźno i przyjemnie i sypał śnieg. Od razu pobiegli do krzewu, pod którym zostawili kawałek chleba.
– Nie ma go, nie ma! – piszczała Ninka – zabrał.
– Dlaczego zabrał – zapytał Kajtek – jeśli to mysz albo nawet wiewiórka to raczej zabrała.
– A może Krasnoludek…? – Ninka spojrzała porozumiewawczo na brata. Wiedziała, że nie lubi kiedy jest dziecinna.

*

Nina wstała od stołu i podeszła do okna. Kajetan ciągle był zajęty rozmową i jedzeniem. Porozmawiałaby z nim chętnie, oboje mają teraz tak mało czasu dla siebie. Właściwie w ogóle. Każdy ma swoje życie i swoje problemy.
Nawet sobie o nich nie opowiadają, bo zresztą nie ma kiedy. I czy zrozumieli by się jak dawniej?
Nagle poczuła czyjąś dłoń na ramieniu. Kajetan stał tuż przy niej.
– Cześć siostro – uśmiechnął się jej starszy brat po czym wskazał ręką za okno – popatrz, widzisz?  
Przy niewielkim krzewie stała dwójka dzieci. Miały może po 7 a może po 8 lat. Chłopiec i dziewczynka. W wełnianych czapkach naciągniętych na uszy. Dzieci rozmawiały ze sobą z ożywieniem, co jakiś czas zaglądając pod krzew, biały od śniegu. Zupełnie jak oni, wiele lat temu.

A może…  może to byli oni? Przecież to nie było takie całkiem niemożliwe, zwłaszcza w taki wieczór. 

Jak to dobrze, że być może czas biegnie równolegle. I że ciągle jesteśmy gdzieś tam i w naszych wełnianych czapkach bawimy się śniegiem i wierzymy w krasnoludki. I w tamtym czasie równoległym możemy nadal cieszyć się tym, czym teraz cieszyć się już nie potrafimy.



Żółte autko wyścigowe

Dla mojego wspaniałego Synka

Pewnego razu było sobie autko wyścigowe. Niewielkie i zgrabne w sam raz, żeby się ścigać. I w żółtym kolorze. Jak słońce. Autka lubią wyścigi, ale to autko lubiło je ponad wszystko. Często jeździło sobie drogami, ćwicząc przyspieszanie i nagłe hamowanie.

Któregoś dnia autko jechało sobie jak zwykle przed siebie, gdy nagle… zaszumiało, zawirowało, coś uniosło do góry i nagle autko znalazło się w ciemnym tunelu. Tak przynajmniej mu się zdawało.
Kiedy jednak w końcu jego wzrok przyzwyczaił się do panującej wokół ciemności, okazało się, że wokół jest mnóstwo małych wyścigowych autek. Wszystkie w czerwonym kolorze.

– Gdzie jestem? – zapytało żółte autko.
– Jak to gdzie? – zdziwiło się leżące najbliżej czerwone autko – jesteśmy w worku. W worku Świętego Mikołaja!
– Jak to??? – krzyknęło żółte autko – ale ja… ja nie jestem przecież zabawką, jestem autem wyścigowym – prawdziwym!
– Pewnie – zaśmiało się czerwone autko – jesteś żółty! Wyścigowe auta są zawsze czerwone. Więc może i nie jesteś zabawką, ale na pewno nie jesteś autem wyścigowym.

Żółte autko podskakiwało lekko w worku Mikołaja tak, jak i wszystkie inne auta. Ale czerwone auta nie zwracały już na nie uwagi. Żółte auto czuło się więc trochę osamotnione, a z drugiej strony miało wielki mętlik w głowie :
“Jak to.. nie jestem autem wyścigowym?! Jak to – w worku Mikołaja!?! Dlaczego się tu znalazłem?! Co się tutaj dzieje?” 
Autko nie bardzo wiedziało, co martwi je bardziej. Czy to, że niby nie jest autem wyścigowym, czy też to, że zostało wzięte za zabawkę i wrzucone do worka…

Tymczasem Święty Mikołaj kierował się prosto do przedszkola, w którym mali chłopcy czekali na nowe autka wyścigowe. Mikołaj miał też oczywiście w worku zabawki dla dziewczynek – lalki w kolorowych sukienkach. Ale lalki zajęły miejsce z dala od aut wyścigowych, bo wyścigowe auta w ogóle nie były dla lalek interesujące.

Kiedy Mikołaj przekroczył próg przedszkola jedno z czerwonych aut szepnęło w stronę żółtego autka:
– Żaden chłopiec nie marzy o żółtym autku wyścigowym. Nie rozumiem skąd się tutaj wziąłeś.
Żółte autko posmutniało. Ale ostatnio tyle się zdarzyło, że to już był tylko dodatek do jego kiepskiego nastroju.
“Skoro już jestem zabawką – myślało żółte autko – byłoby dobrze, żeby ktoś mnie zechciał. Bo jeśli nie… to jaki sens nią być?” 

Dzieci w przedszkolu były podekscytowane. Chłopcy przepychali się trochę i dyskutowali o tym, który z nich dostanie najlepsze czerwone wyścigowe autko. Ale był wśród nich jeden mały chłopiec, który w ogóle nie chciał czerwonego autka. Marzył o małym, szybkim autku w kolorze żółtym, jak słońce! I cały czas w głowie powtarzał sobie: żeby tylko Mikołaj miał dla mnie małe żółte autko, a nie czerwone, jak dla innych.

Mikołaj rozsiadł się wygodnie w przygotowanym dla niego fotelu. A był to prawdziwy Mikołaj, nie żaden przebieraniec. Dzieci grzecznie czekały aż przyjdzie kolej na każde z nich. Mikołaj pytał każdego, jak ma na imię, ile ma lat i co lubi robić. Co prawda wiedział niemal wszystko o wszystkich dzieciach – bo przecież cały rok obserwował czy są grzeczne i czy zasłużyły na prezenty. Ale był Świętym Mikołajem, a nie jakimś służbistą i wiedział najlepiej na świecie, że małe dzieci czasami rozrabiają i wcale to nie oznacza, że są złe.
Każdy chłopiec dostawał piękną czerwoną wyścigówkę. I szczęśliwy odchodził z nią, dając szansę innym na prezent od Świętego Mikołaja.

W którymś momencie Święty Mikołaj sięgnął po raz kolejny do worka i wyciągnął z niego żółty samochodzik.
– No masz – mruknął – a ty co tutaj robisz? Musiałem się pomylić.
I wrzucił autko z powrotem do worka.
– Hej – krzyknęło autko – skoro nie nadaję się na  prezent, odwieź mnie tam, skąd mnie wziąłeś. Chcę żyć tam nadal spokojnie i ścigać się kiedy i z kim chcę.
– Spokojnie – odpowiedział Mikołaj – odstawię cię na miejsce, nie stanie ci się krzywda. Jestem przecież Świętym Mikołajem.

Ale wtedy żółte autko nagle bardzo mocno zapragnęło być wymarzonym prezentem dla jakiegoś chłopca. Czyżby rzeczywiście nikt na świecie nie chciał żółtej wyścigówki?

Po wręczeniu kilku kolejnych zabawek kolejnym dzieciom Mikołaj znowu chwycił żółty samochodzik. Zmarszczył siwe duże brwi i podrapał się po nosie. Zawsze tak robił, kiedy nad czymś się zastanawiał.
– Eeech…. – westchnął w końcu – no dobrze, widocznie tak miało być.
I wręczył autko chłopcu, który stał właśnie przed nim.
W życiu zdarzają się nierzadko szczęśliwe zbiegi okoliczności. I tym razem gdzieś na niebie zadzwonił szczęśliwy dzwoneczek. Bo żółte autko trafiło prosto w dłonie małego chłopca, który marzył o małym, żółtym autku wyścigowym. Chłopiec otworzył oczy szeroko ze zdumienia, a uśmiech rozjaśnił jego drobną twarzyczkę.
– Dziękuję ci Święty Mikołaju, spełniłeś moje Marzenie! – wykrzyknął chłopiec i przytulił mocno mały żółty samochodzik.
A Mikołaj mrugnął porozumiewawczo do żółtego autka i szepnął:
– No! To chyba teraz jesteś już na swoim miejscu.

Chłopiec ściskał małe żółte autko najmocniej jak mógł. A już wkrótce w przedszkolu rozpoczęły się wielkie wyścigi. Żółte autko ścigało się z czerwonymi autami i wiele razy wygrywało. A mały chłopiec czuł się najszczęśliwszy na świecie.

Czasami trudno jest różnić się od innych i nie każdy ma odwagę. Ale warto mieć odwagę. Bo ci, którzy ją mają i bardzo chcą czegoś innego niż pozostali, są najczęściej bardzo szczęśliwi. Wystarczy, że szczęśliwy dzwoneczek zadzwoni dla nich na niebie jeden jedyny raz.

Filipek

Bajka dla Filipka P.


Pewnego razu był sobie chłopiec. Bardzo malutki i bardzo wesoły. Lubił się śmiać od rana do wieczora i dlatego miło było spędzać z nim czas.
Bo miło jest spędzać czas z kimś kto jest wesoły. Nawet jeśli nam nie jest akurat wesoło, to często śmiech innych sprawia, że czujemy się lepiej. Ale nie zawsze. Bo bywa i tak, że niektórych denerwuje śmiech innych ludzi. Drażni i zamiast poprawiać nastrój jeszcze go psuje.
Co na to ma poradzić ktoś, kto lubi się śmiać? Co można poradzić, jeśli do szczęścia brakuje nam niewiele a tym obok wiecznie coś nie pasuje?
Kto powinien zmienić siebie i swoje nastawienie – no kto?!
Filipek – bo tak miał na imię ten wesoły chłopiec – nie zatruwał sobie tym swojej małej główki. Cieszyły go zielone liście i promyki słońca, kolorowe kamyki i włochate gąsienice. Każdy objaw życia sprawiał mu radość. A jego radość udzielała się wszystkim wokół.
Pewnego razu mały chłopiec bawił się w parku i był zupełnie spokojny bo niedaleko, na ławce, siedziała jego mama. Mama to ktoś najkochańszy na świecie. Ktoś, kto wie wszystko i wszystko rozumie. I daje poczucie bezpieczeństwa, taką ma moc.
Filipek bawił się patykami. Budował z nich różne przedziwne konstrukcje. A kiedy któraś szczególnie mu się udawała, śmiał się głośno.
W pewnym momencie pewien starszy pan usiadł nieopodal na ławce. Minę miał niezbyt szczęśliwą. Może bolał go ząb albo brzuch? To było całkiem prawdopodobne.
Po krótkiej chwili zwrócił uwagę na dziecko bawiące się patykami. Przyglądał mu się  i kręcił głową z niezadowolenia.
– Dlaczego on ciągle się śmieje? – powiedział w końcu na cały głos – co go tak bawi?!
Mały chłopiec podniósł głowę i spojrzał z zaciekawieniem na starszego pana. Nie do końca zrozumiał pytanie, był jeszcze naprawdę mały, ale wydało mu się stosowne uśmiechnąć się przyjaźnie.
Starszy pan skrzywił się strasznie, wstał z ławki i poszedł w swoją stronę.
Następnego dnia,  w tym samym miejscu, znowu spotkali się pan i chłopiec. Chłopiec rozpoznał starszego pana i na przywitanie pomachał do niego rączką. Starszy pan machnął ręką jakby odganiał natrętną muchę. I szybko odwrócił głowę w inną stronę.
Filipek bawił się i śmiał radośnie. Starszy pan siedział na ławce i minę miał ponurą. Mama chłopca obserwowała ich obu z uwagą. Nie chciała by synek naprzykrzał się komuś. Doskonale rozumiała, że nie każdego cieszy to samo.
Nagle starszy pan wstał i podszedł do chłopca ze srogą miną :
– Jak będziesz się tak ciągle śmiał to przyjdzie zła wiedźma i zabierze ci wszystkie zabawki!
Zabrzmiało naprawdę groźnie.  Filipek zadarł główkę wysoko i w milczeniu przypatrywał się starszemu panu. A starszy pan odwrócił się i poszedł. Całe szczęście, że mama tego chłopca nic nie słyszała. Bo chyba zdzieliłaby gazetą  przez głowę tego pana, nie zważając na dobre obyczaje. Filipek wrócił do zabawy. Układał kolorowe kamyki w wysoką wieżę i kiedy spadały z szelestem śmiał się głośno.

Czasami udaje nam się zignorować to, co mówią inni a my mamy odmienne zdanie. A kiedy jest się małym chłopcem to w ogóle niezbyt długo rozpatruje się czyjeś uwagi. Jednak w głowie pozostają nam różne słowa, dźwięki, obrazy i na to możemy nie mieć wpływu. Dlatego tak ważne jest to co mówimy do dzieci i nie tylko. Niektóre słowa mogą zostawić ślad.

W nocy Filipek miał sen. Jasny i kolorowy, taki jaki powinno mieć każde dziecko każdej nocy. Jednak nie wiadomo skąd nagle w samym środku snu pojawiła się wiedźma. Filipek od razu poznał, że musi być wiedźmą – miała ciemne i niezbyt schludne ubrania a jej twarz przypominała wszystkie niemiłe rzeczy, jakie dotąd spotkały Filipka. Wiedźma we śnie miała ze sobą wielki worek i wrzuciła do niego wszystkie zabawki chłopca. A potem pogroziła mu palcem i powiedziała : “Nie wolno się śmiać. Nie wszystkim jest tak wesoło, jak tobie “. I zniknęła.

Oczywiście rano Filipek w ogóle nie pamiętał swojego snu. Był spokojnym i radosnym dzieckiem i szybko zapominał o smutkach. Z radością powędrował z mamą do parku i od razu pobiegł się bawić.
Jednak kiedy na ścieżce pojawił się starszy pan, serce zabiło Filipkowi jakby mocniej. Nagle spoważniał i zupełnie odechciało mu się śmiać. I w tej chwili przypomniał sobie swój sen. Przypomniał sobie straszną wiedźmę i jej złą twarz. Odechciało mu się nie tylko śmiać ale też bawić. Siedział teraz smutny trzymając w dłoni kolorowy kamyk.
Tymczasem starszy pan tego dnia miał doskonały humor. Pogwizdywał wesoło i zacierał ręce z zadowolenia. Nie wiadomo dlaczego, może spodobał mu się jakiś artykuł w gazecie, którą zawsze miał przy sobie albo ząb go dzisiaj nie bolał…
Zauważył chłopca i zagadnął wesoło :
– Co słychać? Dlaczego dzisiaj się nie śmiejesz? Mamy taki piękny dzień.
Chłopiec nawet nie spojrzał na niego tylko wstał i pobiegł do mamy, która siedziała na ławce nieopodal. Starszy pan strapił się bardzo. Nic nie rozumiał. Co za dziwny dzieciak?
A mama chłopca, która wiedziała wszystko i wszystko rozumiała – bo takie są prawdziwe mamy – pogłaskała synka po głowie i powiedziała :
– Nie martw się, straszne wiedźmy nie zabierają zabawek dzieciom, które lubią się śmiać. Straszne wiedźmy boją się śmiechu dzieci bo same nie potrafią się tak śmiać. I żadne czary im w tym nie pomogą.
To mówiąc mama bardzo wymownie spojrzała na starszego pana, który teraz miał bardzo głupią minę.

Od tamtego dnia Filipek był jeszcze weselszym chłopcem. Lubił się śmiać i lubił spacery po parku. A starszy pan przychodził czasami i siadał niedaleko. Patrzył na chłopca,  słuchał jego śmiechu i czasami nawet się uśmiechał. Ale nic już nie mówił. Kto wie, może po prostu podsłuchiwał, bo chciał nauczyć się śmiać tak jak on? A może pilnował, żeby żadna straszna wiedźma nie zjawiła się przypadkiem i nie próbowała zabrać chłopcu zabawek. Bo z takimi wiedźmami to jednak nigdy nic nie wiadomo.