Monthly Archives: October 2017

Jesień

Jesień. W trawie czerwony liść skulił się z zimna. Chłód przenika gałęzie drzew i trzęsą się całe. W lesie całe rodziny grzybów urosły po deszczu. Woda jeszcze kapie z ich kapeluszy.
Mroczna Wiedźma zaparzyła suszonych ziółek. Z jej chatki unosi się zapach – ciepły i drażniący. Nikt nie ma wątpliwości, kto tu mieszka.
Lis przeciągnął się powoli i rozejrzał po swojej norze.
– Straszny tu bałagan – mruknął pod nosem.
W spiżarce pustki. Jak zwykle. Cóż, nie chciało mu się zbierać zapasów wiosną i latem. Wolał wtedy błąkać się po lesie bez celu. Taki już był.
Poprawił czapeczkę z daszkiem na rudej głowie. Trzeba znaleźć coś do jedzenia.

W lesie cisza i spokój. Tylko wiatr szarpie lekko gałęzie. Chłód i wilgoć. Brrr…
Pajęczyny wyglądają jak naszyjniki z okrągłymi kryształkami z kropelek deszczu. Wszystkie zwierzęta pochowały się w swoich norkach. Pewnie piją teraz słodką herbatę. Lis nawet herbaty nie pił dzisiaj.
Czy ktoś mógłby zaprosić go na filiżaneczkę?
Nie był lubiany. Nie integrował się z leśnymi braćmi. W zasadzie nie nazywał ich braćmi. Zające, Borsuki, Sarny … śmietanka towarzyska. On do niej nie pasował.
Teraz jednak tak bardzo burczało mu w brzuchu, że zniósłby nawet towarzystwo Niedźwiedzia – hrabiego nudziarza. Ten pewnie szykuje się już powoli do zimowego snu.
Tak rozmyślając Lis dotarł do polany w lesie. Wiosną i latem tętni życiem. Zbierają się tu wszyscy, rozmawiają i biesiadują. Teraz ślad nie został po życiu towarzyskim, jakie się tutaj toczy.
Lis naciągnął rękawy kurtki na zmarznięte łapki. Co będzie zimą, skoro już teraz nie ma co jeść?
– Chodź tu, chodź- usłyszał nagle – dam ci coś do jedzenia.
Lis rozejrzał się uważnie.  Nie był strachliwy, ale nie lubił być zaskakiwany. Czyj to głos? Niski i chrapliwy. Ale nie odpychający i też nie nieprzyjemny… Nie, zdecydowanie wcześniej nigdy go nie słyszał.
– Tu jestem – odezwał się głos.
Na skraju polany stał dziwaczny wehikuł. Mało gustowny, ale nie brzydki. Na dwóch kółkach. Bardzo kolorowy. W kształcie… dzbanka? Takiego do herbaty. Dziwaczny pojazd. U góry sterczała głowa osoby o niskim chrapliwym głosie. Długie ciemne włosy rozwiewał wiatr – ten sam, który szarpał gałęzie drzew. A w jej twarzy najpierw przykuwał uwagę długaśny chudy nos.
To była Mroczna Wiedźma we własnej osobie.
– Tobie chyba nie powinienem ufać – Lis chwycił się pod boki i patrzył zaczepnie na wiedźmę.
– Nie musisz – zaśmiała się Wiedźma – myślałam jednak, że jesteś głodny.
Lisowi zaburczało w brzuchu tak głośno, że aż drgnął na ten dźwięk.
– Wracam do mojej chatki. W razie czego… trafisz? – i Wiedźma ze śmiechem oddaliła się w swoim niesamowitym wehikule.
Lis został sam na pustej polanie. Pomyślał, że burczenie w jego brzuchu obudzi chyba zaraz nawet tych, którzy śpią najtwardszym snem.

Wieczór ciemnoszarą zasłoną spadał powoli na jesienny las. Głód i samotny wieczór to perspektywa, która nie jest pociągająca dla nikogo absolutnie. Nawet dla Lisa samotnika, który zawsze kpi z dobrych relacji sąsiedzkich i wspólnych herbatek.

Chatka Mrocznej Wiedźmy stała na bagnach. Zupełnie stereotypowo. Chociaż był pewien powód takiej, a nie innej lokalizacji.  Wiedźma nie życzyła sobie towarzystwa. A bagna skutecznie odstraszały nielicznych śmiałków, którym przeszło przez myśl niepokoić Mroczną Wiedźmę.
Łatwo było tu trafić. Zapach parzonych ziółek roznosił się po okolicy i jak niewidzialna pajęczyna oblepiał krzewy rosnące wokół bagien. Lis wahał się tylko chwilę. Czuł, że tak naprawdę bliżej mu do tej samotnicy – Wiedźmy – niż do jakiegokolwiek innego mieszkańca lasu. Bliżej niż do Niedźwiedzia – hrabiego nudziarza, poczciwca. Czy do Zająca – zarozumialca, który zawsze wie co należy, a czego nie.

– Wchodź śmiało – zachrypiała Wiedźma, kiedy ujrzała go na progu chatki – kolacja prawie gotowa.
Lis poczuł przyjemny zapach ciepłej kolacji. Jego żołądek oszalał ze szczęścia na myśl o zbliżającej się uczcie. Burczało mu teraz w brzuchu tak, jakby połknął całą orkiestrę dętą. Razem z dyrygentem!
– Siadaj Lisie. Zaraz podam do stołu – Wiedźma zapraszającym gestem wskazała kulawe krzesło przy drewnianym stole.

Chatka wewnątrz wyglądała dużo przyjaźniej niż z zewnątrz. Meble nie były okazałe, ale wyglądały na takie, które spełniają swoją funkcję. Drewniany stół, dwa nieco koślawe krzesła. Tapczanik pokryty różnobarwnym kocem. Fotel z wysokim oparciem, na którym drzemał czarny kot. I rzecz całkowicie zaskakująca! Wysoka biblioteczka wypełniona po brzegi tomami książek o grzbietach trochę poniszczonych, co świadczyło o tym, że często były z biblioteczki wyjmowane.
– Lubię książki – Wiedźma przyłapała wzrok Lisa i uśmiechnęła się pod długim i chudym nosem – wypełniają mi niemal cały czas. I nie żałuję ani chwili.

Kolacja była bardzo smaczna, a Wiedźma na szczęście małomówna. Lis też nie był rozmowny i bardzo mu to odpowiadało. Chociaż cały czas miał się na baczności. Nie ufał nigdy nikomu. Tym bardziej nie ufał Mrocznej Wiedźmie, o której krążyły niesamowite plotki po całym lesie. Nie był pewien czy teraz jego nie wrzuci na ruszt. Albo nie uwięzi i nie zmusi do ciężkiej pracy. Ściągnął go tutaj głód, jakiego nie czuł od dawna. Wiedział, że nie ma w tym lesie nikogo, kto podzieliłby się z nim kolacją. Nie był lubiany. Uchodził za złośliwego, niegodnego zaufania oszusta i samotnika. I nie przejmował się tym bo nie zależało mu na przyjaźni. Nie obchodziło go, co myślą o nim inni.
Wiedźma tymczasem zaparzyła kawy. Bez słowa podała mu filiżankę z gorącym, mocnym napojem, którego zapach był oszałamiający.
– Czy teraz pożresz mnie albo uwięzisz? Czy to już mój koniec? – zapytał Lis.
Wiedźma zaśmiała się bardzo głośno aż kot śpiący na fotelu obudził się i wyprężył grzbiet. Zaraz potem jednak zapadł znowu w drzemkę.
– Nie jadam lisów – odpowiedziała Wiedźma – jestem wegetarianką. Nikogo też nie mam zamiaru więzić. Jedyne, na czym mi zależy, to spokój. I żeby nikt i nic go nie zakłócało.
Za oknem wiatr gwizdał. Drzewa szumiały. Księżyc wstał wysoko na czarnym jak smoła niebie, a w jego bladym świetle las wyglądał nieco upiornie niezależnie od okoliczności. Lis podniósł się i wygładził kurtkę.
– Dziękuję – powiedział niepewnie – na mnie czas.
– Nie ma za co – odpowiedziała Wiedźma, nie patrząc nawet na niego. Jej wzrok błądził gdzieś w ciemności nocy, w której małe okienko nad stołem wycięło niewielki kwadracik. I wyglądało tak, jakby cała noc chciała pomieścić się w tym małym kwadraciku.
– Dlaczego nazywają cię Mroczną Wiedźmą – zapytał Lis.
– Tak mnie nazywają? – zdziwiła się Wiedźma – nie wiedziałam.
– Dlaczego zaprosiłaś mnie na kolację? – zapytał znowu Lis.
– Bo nikt inny nie chciałby tu przyjść – Wiedźma znowu zaśmiała się bardzo głośno – tylko ty byłeś aż tak głodny.
Nagle przestała się śmiać i dodała:
– I tak samotny. A nikt, absolutnie nikt, nie powinien spędzać samotnie jesiennych wieczorów.
W jej głosie nie było żalu czy smutku. Jej samotność nie ciążyła jej chyba wcale. Ale jednocześnie z całkowitym przekonaniem wypowiedziała te słowa. Tak jak wypowiada się zaklęcia.

Przed chatką stał zaparkowany dziwaczny pojazd Mrocznej Wiedźmy. Kolorowy dzbanek na dwóch kołach. Czyżby Wiedźma nie miała w sobie aż tyle mroku na ile ją oceniano? A może nie miała go w sobie w ogóle?
Lis ruszył powoli przed siebie przez ciemny las, który znał jak własną kieszeń. Do swojej norki, w której panował wieczny bałagan. I w której mógł się schronić przed całym światem.

O Niczym

– Mamo, opowiedz mi bajeczkę!
– A o czym mam dzisiaj opowiedzieć?
– Hmm… może o …niczym!
🙂

… Pewnego razu był sobie Niczy. Niczy był bardzo niepozornym stworzeniem i bardzo skromnym. Natura obdarzyła go niewielką posturą i słabym głosem. Był trochę bardziej jakby swoim własnym cieniem niż właściwym sobą.
Niczy spędzał dni zwykle w jakimś kącie, rozmyślając o gwiazdach i księżycach. Wydawały mu się tak samo nierealne, jak on sam, a jednocześnie przecież prawdziwe.
Czy Niczy był prawdziwy? Żył i rozmyślał. To już naprawdę coś. A to, że wiecznie gdzieś na uboczu, jakby z dala od pędzącego świata i jego spraw … no cóż, nie każdy potrafi nadążyć.
Któregoś razu Niczy wybrał się na spacer. Pogoda nie była tak piękna, jak w poprzednim tygodniu. Słońce skryło się za chmurami, a z nieba kropił drobny deszczyk. Niczy lubił skrywać się w takiej pogodzie. Słońce oświetla ludzi i inne stworzenia i są w nim widoczne z każdym szczegółem. Ze skrzywioną miną i radosną. Niczy nie lubił być widoczny. Kiedy padał deszcz i niebo było szare czuł się tak, jakby miał na sobie pelerynę, spod której nie wystawał ani kawałek Niczego.
Tak bezpieczniej było zwiedzać świat.
Niczy spod swojej niewidzialnej peleryny widział złożoność świata. Zdawał sobie sprawę z tego, że nie tylko jemu jest czasami ciężko podnieść głowę i stawić czoła codzienności. Ale też wiedział, że łatwo jest się cieszyć życiem. Bo w swoich najprostszych przejawach jest ono pełne barw i uspokajających dźwięków.

Spacerowanie w deszczu jest bardzo przyjemne. Oczywiście nie ma tutaj mowy o ulewie i burzy z prawdziwymi piorunami. Ale o deszczyku kapiącym równo i rześkim lub nawet trochę większym. Jeśli do tego jest się odpowiednio ubranym i ma na sobie odpowiednie obuwie to naprawdę sama przyjemność. Dużo większa niż spacer w słońcu.
Niczy od zawsze lubił deszcz. Taki właśnie jest prawdziwy świat – pełen deszczu i łez. A w słońcu czasami trzeba udawać radość i szczęście żeby pasować do innych.

Niczy spacerował i obserwował. Aż nagle spod swojej niewidzialnej peleryny dostrzegł kogoś, kto jak on przemierzał ulice, lekko zgarbiony. Kto to mógł być?
Niczy pierwszy raz spotkał kogoś, kto mógł być podobny do niego.
– Hej! – zawołał Niczy – czy nie podążamy w tę samą stronę?
Ten drugi zatrzymał się i spojrzał na niego.
– Jestem Niczy – powiedział Niczy – a ty?
– Niki -usłyszał w odpowiedzi.
Niki był podobnej postury i słabego głosu jak Niczy. Mieli wiele wspólnego. Niki też lubił deszcz. I też szukał swojego miejsca wśród gwiazd i księżyców, bo wydawało mu się, że tylko tam może je znaleźć dla siebie. Stanowili duet niemal idealny. Niemal – bo idealne nic na świecie nie jest i nie będzie.

Odtąd Niczy wędrował przez świat z Nikim. A Niki z Niczym. Z jednej strony świetnie się uzupełniali. Z drugiej stanowili wspólnie doskonały brak wszystkiego, co jest potrzebne do bycia kimś lub czymś. Ale przecież nie tylko bycie kimś lub czymś daje prawo do istnienia. Także gdy jest się takim Niczym i Nikim -jak ci dwaj – ma się prawo do swojego miejsca na Ziemi. Nawet jeśli się o tym nie wie i ciągle szuka. Czy nie na tym właśnie polega niezwykłość tej planety?