IPewnego razu był sobie zając, który mieszkał na Księżycu. Tak, właśnie – dokładnie tam. Na okrągłym jak naleśnik i jasnym jak dziecięca buzia Księżycu.
Czy Księżyc nie jest dobrym miejscem do życia? Na pewno tak. Srebrzysty piasek i blaski tańczące na piasku. Żadnych zbędnych zapachów i form życia. Żadnych zbędnych emocji. Tylko spokój. I cisza.
Pogoda na Księżycu jest zazwyczaj umiarkowana. Nie za ciepło. Nie za zimno. W sam raz. Przyroda jest dosyć skromna. Gdzieniegdzie krzaczek lub trawka. Pojedyncze źdźbła raczej. No i dużo dużo piasku!!! Zupełnie wyjątkowego piasku. Bo piasek ten jest srebrny i błyszczący.
I pewnie dlatego łapki zająca zawsze się błyszczały .
Co można robić na Księżycu? Niewiele tu do roboty. Właściwie można by cały dzień leżeć na leżaku i odpoczywać. Patrzeć jak kosmiczne błyski tańczą na srebrnym piasku i rozświetlają go tak, że Księżyc staje się na chwilę Słońcem. Taki blask od niego bije.
I to właśnie robił zając. Patrzył i odpoczywał. I marzył…
O czym marzył księżycowy zając? O księżycowych babeczkach z lukrem. Słodkim i błyszczącym. O księżycowym mleku słodkim jak nektar. O leżaku jeszcze bardziej miękkim i wygodnym niż ten, który posiadał.
Czasami marzył o lekkim wietrzyku, który chłodzi czoło i przydługie uszy. A kiedy indziej o nieco wyższej temperaturze – w której można by się kąpać jak w jeziorze.
Jezior na Księżycu nie było wiele. Tyle tylko ile potrzeba, żeby czasami móc napić się wody lub ochłodzić łapki. Wszystkiego tutaj było jakby w sam raz i w takiej formie i postaci, żeby nie naruszyć eleganckiego otoczenia i nie popsuć srebrzysto – błogiej atmosfery.
Księżycowy zając mógł czuć się księżycowym arystokratą. Jego życie pełne było umiarkowania i elegancji. Ktoś mógłby uznać, że to wymarzone życie.
Ale tak naprawdę każde życie, nawet zupełnie inne niż to, które miał, byłoby dobre. Pod jednym wszakże warunkiem. Że nie czuje się tęsknoty za niczym innym. Tylko jest się tu i teraz. Zanurzonym w tym po same uszy. I nic nie wydaje się lepsze.
Pewnego razu zając jak zwykle leżał i marzył. W końcu nie miał za wiele do roboty. Ale nie wiadomo dlaczego i jak, nagle w jego duszy odezwała się jakaś uśpiona dotąd nuta. I jego marzenia pobiegły zupełnie inną drogą niż zazwyczaj. Zupełnie mu dotąd nieznaną.
Księżycowy zając marzył dzisiaj o zielonej trawie. Pachnącej i miękkiej. Marzył o żółtych mleczach. Małych słoneczkach na chudych łodygach. Marzył o zapachach słodkich jak kwiatowy nektar, które mieszają się ze sobą i uderzają do głowy. A potem plączą myśli i wygrywają w głowie skoczne melodie.
Sam nie wiedział skąd wzięły się w jego głowie takie marzenia. Zielona trawa? Co za pomysł? W dodatku miękka – jak dywan, na którym można się położyć. Też coś!
I te zapachy. Zupełnie oszałamiające. Nie delikatne i stonowane – jak to na Księżycu. Ale takie, które mieszają się ze sobą i są tak słodkie, że ma się ochotę je ugryźć.
To było coś zupełnie nowego dla księżycowego zająca. I zupełnie nie wiadomo skąd się w nim wzięło. Dotąd nie miewał w głowie takich rzeczy. Ale może… taka straszliwa myśl przebiegła mu przez głowę, i na chwilę w niej zatrzymała zostawiając ziarenko wątpliwości, które będzie odtąd w niej kiełkować… może w jego naturze nie jest bycie księżycowym arystokratą? Może jego dusza jest na przykład duszą artysty? Lub kogoś jeszcze innego. I te wszystkie barwy i zapachy, miękkość trawy… wszystko to mieszkało w niej od dawna. Przysypane srebrnym księżycowym pyłem. Z wierzchu błyszczące i spokojne, pod spodem pulsujące jak gorące serce. Które chce się wyrwać z klatki.
Zając wstał ze swojego leżaka i zaczął niespokojnie przechadzać się po Księżycu. W tę i spowrotem. I znowu: w tę – i spowrotem. I tak przez długi czas, który upłynął nie zauważony przez księżycowego zająca. Kilka razy podniósł głowę patrząc przed siebie. Ale w ogóle nie zauważał błysków tańczących na srebrzystym księżycowym piasku. I rozświetlających go tak, że wyglądał zupełnie jak srebrny talerz.
– Co u licha – mruczał zając pod nosem – co dzieje się ze mną. Przecież mam tu wszystko czego mi potrzeba. Spokój i ciszę. Ciepło i chłód. Noc i dzień. Czego mogę chcieć więcej?! Przecież mam wszystko…
Na drugi dzień zając wstał w średnim humorze. Ale sam przed sobą udawał, że wszystko jest w porządku. Postanowił dzisiaj bardzo się pilnować. Być głuchym na wszelkie głosy pochodzące z duszy. Zresztą możliwe, że jego dusza jest trochę chora. I tak jak to w chorobie – trochę nie wie czego chce. I trochę jest marudna.
Dzień mijał zającowi na zwykłych codziennych zajęciach. Czyli na nie-robieniu-niczego-specjalnego. Jak to na Księżycu. Jednak coraz bardziej nieubłaganie zbliżała się ta chwila, w której to zając zwykł siadać na swoim leżaku i marzyć.
Co robić??? Zastanawiał się zając i nerwowo zacierał srebrzyste łapki. Czy zmienić rozkład dnia? Zrezygnować z chwili marzeń? A może wyrzucić ten leżak??? Cisnąć nim w międzygwiezdną przestrzeń! Niech leci… hen, daleko. I niech doleci nawet na Ziemię. Czy w jeszcze bardziej odległe miejsce.
Kiedy coś – cokolwiek – zakłóca normalny rytm naszego dnia, czujemy się z początku nieco rozbici. A w tym przypadku sprawa była naprawdę poważna. Bo tu nie o drobiazg chodziło. Tylko o coś dużo trudniejszego.
I jeszcze coś… coś z głębi duszy, co nie chciało tam pozostać. Tylko przez kłębowisko uczuć przedostawało się do głowy księżycowego zająca. I najpierw cichutko a potem coraz głośniej… domagało się, żeby usiadł na tym leżaku. I żeby marzył znowu.
O zielonej trawie. Pachnącej i miękkiej. O żółtych mleczach. Małych słoneczkach na chudych łodygach. O zapachach słodkich jak kwiatowy nektar, które mieszają się ze sobą i uderzają do głowy. A potem plączą myśli i wygrywają w głowie skoczne melodie…
Zupełnie inaczej niż tu. Na cichym, spokojnym i pięknym Księżycu.
Życie księżycowego zająca nie było już takie jak dotąd. Nie było już takie gładkie i bez grudek – jak waniliowy budyń. Każdego dnia walczył z myślami. Każdego dnia miał ochotę samego siebie wytargać za uszy. I każdego dnia chwytał swój leżak i podnosił wysoko z myślą, że pozbędzie się go raz na zawsze. W końcu jednak stawiał go spowrotem na błyszczącym księżycowym piasku, pośród pojedynczych srebrnych źdźbeł trawy. I wracał do swoich marzeń.
A im więcej marzył tym mniej czuł się księżycowym zającem. Tym bardziej tęsknie patrzył w rozległą przestrzeń międzygwiezdną. I myślał, że wyrzucenie leżaka nic nie zmieni. Leżak niczemu absolutnie nie był winien. To on sam powinien wyruszyć przed siebie. Drogą mleczną. W inne miejsce tej galaktyki. Tam gdzie jego dusza od dawna już jest. Gdziekolwiek to jest…
Zostawić za sobą to co znane i bliskie? Zrezygnować z tego kim było się do tej pory? Porzucenie stałego rytmu dnia na Księżycu i zasmakowanie czegoś zupełnie nowego?
Potrzeba odwagi. Spojrzenia w głąb siebie i poszukania odpowiedzi tam w środku. Pogodzenia się z tym, że wątpliwości będą już zawsze. Ale dzięki nim wreszcie będzie coś do roboty. Nie spokojne i błogie nic-specjalnego-do-robienia na srebrzystym Księżycu. Tylko różnorodność barw, zapachów i uczuć.
Niebezpiecznie jest tak marzyć na leżaku. Niebezpiecznie jest pozwolić żeby uśpione nuty w duszy się odezwały. Gdyby nie odezwały się nigdy – można by dożyć na spokojnym i cichym Księżycu aż do późnych dni życia. I nigdy nie dotknąć miękkiej trawy. Komu by to przeszkadzało?
No właśnie…
Czy Księżyc nie jest dobrym miejscem do życia? Na pewno tak. Srebrzysty piasek i blaski tańczące na piasku. Żadnych zbędnych zapachów i form życia. Żadnych zbędnych emocji. Tylko spokój. I cisza.
Na pewno tak. Pod jednym wszakże warunkiem. Że nie czuje się tęsknoty za niczym innym. Tylko jest się tu i teraz. Zanurzonym w tym po same uszy. I nic nie wydaje się lepsze. W przeciwnym razie może się okazać, że Księżyc… to za mało.