Pewnego razu był sobie Królewicz. Nie taki, co to wszystko mu przynieś i podaj. Nie taki, co to ma wstążki przy portkach i patrzy na wszystkich z góry. Nie. To był normalny Królewicz. Miły i dobrze wychowany. Odważny i dzielny. Wesoły i przyjacielski. A przy tym… bardzo biedny.
Myślicie, że gdyby był bogaty to byłby inny? Stałby się może zarozumiały? I nie chciał zadawać z nikim?
Może tak, może nie. Kto to wie.
Królewicz żył sobie spokojnie w skromnej chatce na skraju lasu. Tuż przy szerokiej drodze prowadzącej do zamku. Tak, tak. Nieopodal stał wysoki i wspaniały zamek. Który można było dojrzeć z daleka. Bo sięgał ponad czubki drzew.
W zamku mieszkał drugi Królewicz, ale pierwszy Królewicz nigdy go nie widział. I nie potrafił powiedzieć czy i ile wspólnego mogli mieć ze sobą. W ogóle nie zajmował sobie tym głowy. I my też na razie nie będziemy.
Dni mijały biednemu Królewiczowi szybko i pracowicie. Ustalmy może już teraz, że jego bieda nie polegała na tym, że nie miał co jeść i chodził w jednej tylko koszuli. Nie… miał ich kilka, całkiem porządnych. I zawsze miał co jeść. Tylko, że sam sobie gotował i sam kupował sobie te koszule. Ot, taka bieda! Według niego samego – żadna tam bieda. Normalne życie. Problem tylko w tym, że był Królewiczem i ktoś mógłby uznać, że nie takie życie powinien mieć Królewicz. Ale to już jest problem tego kogoś, prawda?
Królewicz pracował. Bo musiał. Inaczej nie mógłby jeść tego, na co ma ochotę i nosić codziennie świeżej koszuli. Ale też lubił pracować, za to nie przepadał za bezczynnością. A to, co robił było naprawdę niezwykłe.
Otóż Królewicz produkował lampy. Zupełnie niezwykłe. Lampy z witraży. Małe i duże. Owalne i okrągłe. Jasne i kolorowe. Jak barwne ptaki. Lub kwiaty. Lub motyle o różnobarwnych skrzydłach.
Piękne to były lampy. I świeciły najjaśniejszym światłem. I najcieplejszym. Takim, które potrafi z mrocznego i ciasnego pomieszczenia uczynić pałacową komnatę. Lub przytulny kącik. W którym miło jest spędzić wieczór.
Królewicz był pracowity, ale miał też do tego talent. Bo w każdej lampie, jaką wykonał, było coś niezwykłego. Co sprawiało, że żadna nie była podobna do innej. A jednocześnie każda była piękna.
Lampy rozchodziły się, jak świeże bułki. I tak samo szybko wieść o nich. Do skromnej chatki Królewicza przybywali ciągle nowi chętni na zakup jednej lub kilku lamp. Ale też byli tacy, którzy chcieli je tylko zobaczyć, bo tyle słyszeli o ich niezwykłej urodzie.
Teraz może zapytacie, dlaczego Królewicz był biedny skoro miał taki świetny fach w ręku? Przecież sprzedawał niezwykłe lampy, ręcznie robione. Mógł je tak wycenić, żeby stać go było na nowy dom i może kogoś, kto gotowałby mu obiady?
Ale Królewicz najwyraźniej nie miał aż tak wielkiego zapału do zbierania pieniędzy jaki miał do robienia lamp. Zdarzało się, że wręczał czasami komuś lampę zupełnie za darmo – na przykład kiedy widział, że gość nie ma czym zapłacić, a lampa rozświetli mu szare i podobne do siebie dni, pełne trudu i ciężkiej pracy. Cieszyło go to bardziej niż pieniądze.
Pieniądze są potrzebne w życiu. Każdemu. A Królewiczowi powinny być potrzebne zwłaszcza. Ale czy wiecie, że nie każdy chce ich mieć dużo? I że są tacy, którzy naprawdę wiedzą o tym, że za pieniądze nie da się kupić wszystkiego? A najważniejszych rzeczy w życiu to już w ogóle nie? Czy wiecie, że uczeni ciągle zadają sobie pytanie, badają i sprawdzają – co ludziom daje szczęście? I czy wiecie, że ciągle im wychodzi, że wcale nie pieniądze???
Dziwne, wiem. Ale tak właśnie jest.
Najwyraźniej Królewicz należał do tych, którym na pieniądzach nie zależało. Lubił za to mieć towarzystwo. I kochał swoje zajęcie. W każdą z wykonanych własnoręcznie witrażową lampę wkładał serce i duszę. I każdy, kto taką lampę zapalał, od razu to czuł.
W związku z tym wszystkim skromne progi ubogiego Królewicza, zawsze pełne były gości. Wnętrze jego domu było jasne i przytulne – nie tylko za sprawą niezwykłych lamp, ale i przyjaciół, których miał wielu. A Królewicz zawsze miał dobry nastrój. I nigdy nie zastanawiał się nad tym, dlaczego musi pracować. I dlaczego nie mieszka w dużym zamku. A jego życie wydawało mu się takie, jakie życie Królewicza powinno być.
Jak już zostało wspomniane, nieopodal stał zamek. Wysoki i obszerny. Z daleka widoczny, nad czubkami drzew. I mieszkał w nim drugi Królewicz. Inny niż ten pierwszy.
Otoczenie, w jakim się rodzimy i wychowujemy, kształtuje nas. I to jest zupełnie naturalne. Inaczej żyje się w małej chatce na skraju lasu. Kiedy do lasu jest tak blisko. Inaczej w wielkim zamku – w którym daleko jest nawet do drzwi prowadzących na dwór. A za drzwiami dopiero zaczyna się droga. I potrzeba odwagi, żeby na nią wstąpić. Kiedy mieszka się w małej skromnej chatce, to tak, jakby miało się Świat cały tuż za ścianą. Kiedy mieszka się w wielkim zamku – zamek wydaje się całym światem. A wszystko co poza nim – to, co jest światem prawdziwym, realnym – wydaje się tak dalekie i obce, że po prostu nieosiągalne.
Drugi Królewicz mieszkał w zamku prawie zupełnie sam. Z nieliczną służbą, która dbała o zamek i Królewicza. Był bogaty więc nie musiał pracować. Nudził się więc czasami. I włóczył po zamku, jak duch. Z miną strapioną. Drugi Królewicz czasami czuł się bardzo samotny. Ale nigdy się do tego nie przyznawał. Nawet przed samym sobą. I nigdy nie zastanawiał się nad tym, czy jego życie mogłoby być inne. Radośniejsze. Pełniejsze – czy jak to tam nazwać. Jego życie wydawało mu się właśnie takie, jakie życie Królewicza powinno być.
Tym bardziej był zdumiony, kiedy doszły go wieści o pierwszym Królewiczu. I o jego niezwykłych lampach. O tym, że są piękne i magiczne. I że potrafią z najbardziej mrocznego i samotnego wnętrza uczynić wnętrze pełne ciepła i mniej samotne.
Zapragnął nie tylko mieć taką lampę, która rozjaśniłaby mu długie wieczory i pochmurne dni w zamku, ale także poznać Królewicza, który cieszył się taką sympatią wśród ludzi. Królewicze, który mieszkał poza dużym zamkiem, blisko ludzi i świata. Pracował. Żył… zupełnie inaczej niż on. Mimo, że też był Królewiczem.
Pierwszy Królewicz przyniósł ze sobą do zamku nie tylko kilka najpiękniejszych lamp, ale też zapach lasu. I też sposób bycia zupełnie dotąd nieznany drugiemu Królewiczowi. Oznaczało to w każdym razie, że Królewiczem można być na różne sposoby.
– Jestem bardzo bogaty – powiedział Królewicz z zamku – mogę dać ci mnóstwo pieniędzy za twoje lampy.
– Dziękuję – odpowiedział pierwszy Królewicz – aż tak dużo za nie nie żądam.
– Zapłacę, ile zechcesz – powiedział Królewicz z zamku – jeśli sprawisz, że moje życie będzie ciekawsze, mniej samotne, weselsze. Inne.
– Nie jestem czarodziejem! – zaśmiał się pierwszy Królewicz.
– Ale twoje lampy podobno to potrafią – odpowiedział Królewicz z zamku – podobno przyciągają do ciebie ludzi. Przysporzyły ci wielu przyjaciół. I zawsze masz dobry nastrój…
– Jeśli tak – uśmiechnął się pierwszy Królewicz – zostawię tu ich kilka. I zobaczymy. Jeśli sprawią to, czego sobie życzysz – wtedy mi zapłacisz.
Umowa została zawarta. Najpiękniejsze lampy witrażowe zostały w zamku. Rozświetliły kilka najważniejszych komnat. Zrobiło się weselej i przytulniej. Ale to zupełnie nie było to, czego życzyłby sobie drugi Królewicz. Bo przecież chciał przestać czuć się samotny. A przez te lampy… z dnia na dzień czuł się samotny coraz bardziej.
Kiedy po kilku dniach pierwszy Królewicz zgodnie z umową zjawił się w zamku, drugi Królewicz przywitał go chłodno.
– Nic ci nie zapłacę. Twoje lampy są do bani. Nie są wcale magiczne. To po prostu… tylko lampy!
– Od początku tak było – odpowiedział pierwszy Królewicz – nigdy nie twierdziłem inaczej.
– Nie dostaniesz za nie ani grosza!
– Trudno – odpowiedział pierwszy Królewicz – taka była umowa.
Pożegnali się więc i więcej już nie zobaczyli.
Biedny Królewicz żył dalej skromnie, w otoczeniu przyjaciół. I nadal robił lampy witrażowe. Coraz piękniejsze. Coraz więcej. Kiedy potrzebował – kupował sobie nową koszulę. A kiedy miał ochotę – jadł coś smakowitego. I był przekonany, że takie właśnie powinno być życie Królewicza.
Drugi Królewicz nadal mieszkał w dużym zamku. Codziennie wędrował po pustych korytarzach, jak duch. Niczego mu nie brakowało – bo był bardzo bogaty. A jednocześnie – brakowało mu wszystkiego. Ale nigdy by się do tego nie przyznał. Nawet przed samym sobą. Poza tym był przekonany, że właśnie takie powinno być życie Królewicza.
I wiecie co? Może właśnie o to w tym wszystkim chodzi? Może należałoby odłożyć na bok żmudne badania badaczy? I zaprzestać poszukiwań odpowiedzi na pytania o szczęście i nieszczęście? Może wcale nie trzeba być szczęśliwym? Bo co to właściwie oznacza? I co dla kogo?
Może chodzi o coś zupełnie innego? Może na przykład o to mianowicie, żeby być przekonanym, że nasze życie jest dokładnie takie jakie ma być? I nic więcej!
Może właśnie o to chodzi???
Czy może nie…?
Pewnego razu była sobie Ważka. Piękna! Fioletowo – szmaragdowa. Jak prawdziwy klejnot. Jej skrzydełka poruszały się tak szybko, że każdy kto na nią spojrzał mógłby przysiąc, że nie poruszają się w ogóle. Były delikatne i rozłożyste. Piękniejsze niż skrzydełka motyla. Jakby ktoś utkał je ze srebrnej nici. Przetkane promieniami słońca. Błyszczące od kropelek rosy.
Wszyscy w okolicy znali i podziwiali piękną Panią Ważkę. Z przyjemnością na nią patrzono. Była prawdziwą ozdobą okolicy. I wiele owadów chciało być jak najbliżej niej.
A Pani Ważka? Absolutnie nic sobie z tego nie robiła. Wszyscy wokół byli jej zupełnie obojętni. Bez wyjątku. Była piękna i wyjątkowa. Niepowtarzalna. Cóż mogli ją obchodzić inni? Wystarczyło jej całkowicie jej własne odbicie w wodzie. Blask jej srebrnych skrzydełek. Mieniące się w słońcu kolory fioletowo – szmaragdowej smukłej sylwetki. Była najpiękniejsza w całej okolicy. I każdy musiał to przyznać spojrzywszy na nią choć raz.
Biada temu kto zadłuży się w kimś takim. Kimś kto wystarcza sam sobie. I widzi tylko siebie. I nic poza tym.
Ale nie mogło być przecież inaczej. Znalazł się nieszczęśnik. Marzyciel i romantyk. Wytworny Polny Konik. W długim zielonym fraku i białych rękawiczkach. Namiętnie grający na saksofonie. Tak, że serce się rozdzierało. Każde… poza sercem pięknej Pani Ważki. Miłość nie widzi jednak przeszkód. W ogóle zresztą nic nie widzi. Bo często jest kompletnie ślepa. I pełna wiary w spełnienie.
– Ta Ważka… Taka ważna. Że niby najpiękniejsza! Phi…- plotkowała Komarzyca na bazarku – Konik Polny to naiwniak. Ona nigdy go nie zechce!
– Nie wiadomo – Biedronka przeglądała ze znawstwem towary, które Żuk przywiózł na swój straganik – te mszyce to na pewno świeże?
– Oczywiście, że świeże! – obruszył się Żuk – świeżuteńkie.
– Wie pani – Biedronka zwróciła się do Komarzycy – Konik Polny to bardzo dobra partia. Jego rodzina jest od pokoleń znana i szanowana w całej okolicy.
– Myśli pani, że ona na to zważa? – Komarzyca zapakowała nektar z czerwonych kwiatów – ma się za lepszą od nas wszystkich, ot co!
I cóż z tego, że rodzina Konika Polnego znana była i szanowana? Cóż z tego, że niejedna z okolicznych panien Motyli czy Błękitnych Muszek z chęcią oddałaby serce Konikowi! On kochał tylko jedną. Piękną i niedostępną Ważkę. A ona – wcale nie kochała jego.
Pewnego razu Konik Polny, w długim zielonym fraku i białych rękawiczkach, stanął pod liściem, na którym wygrzewała się Pani Ważka. I zaczął grać. Nie za głośno. Delikatnie. Z wielkim uczuciem. Z prawdziwym talentem. Dźwięki, które wydobywał ze swojego saksofonu poruszały serca i dusze. Wkrótce wokół zebrała się spora gromadka mieszkańców brzegu jeziora. Żuczki, Pajączki, Mrówki i Żabki. Muszki i Motyle zapatrzone miłośnie w Polnego Konika.
Jednak nie dla nich był to koncert. Nie dla nich piękne dźwięki. Nie dla nich muzyka prosto z serca płynąca.
Cóż na to piękna Ważka? Nawet nie poczekała aż muzyka ustanie. Wstała z liścia i przeciągnęła się z miną obojętną na wszystko. A potem… odleciała. Nawet nie spojrzawszy na Konika Polnego.
Teraz plotkowali już wszyscy. Nie tylko na bazarku.
– Co za charakter! Okropny! – złościł się Żuk – ten Konik to taki porządny młodzian. Zawsze grzeczny.
– Za wysokie progi – zaśmiała się Mrówka – wszyscy przecież jesteśmy gorsi od niej.
– Oj tak… – westchnął gruby Pająk – może i jest piękna. Ale to tylko piękno zewnętrzne. A w środku? Nic z czym chciałbym mieć do czynienia.
Tak powiedział gruby Pająk. Z którym mało kto chciał mieć do czynienia jeśli znał go tylko z widzenia. Ale serce miał wielkie i czyste jak złoto.
Konik Polny nie chciał słuchać plotek. I dobrze. Plotki to nic dobrego. Każdy dodaje od siebie ziarenko. I potem już nie wiadomo co było na początku.
Lepiej samemu sprawdzić sprawy. O ile można. I o ile jest się przygotowanym na wszystko. Także na wielkie rozczarowanie.
Konik Polny nie był z tych, którzy łatwo się poddają. Jeszcze kilka razy dawał koncert dla pięknej Ważki. Zbierał przy tym zawsze sporą publikę. I wielkie owacje. Tylko jedna pani jawnie i ostentacyjnie okazywała brak zainteresowania. Co nie zrażało zakochanego Konika. Za to smuciło wszystkich wokół. Bo Konik Polny tak bardzo się starał. I tak wiele uczuć wkładał w swoją grę.
W końcu odważył się. I przyszedł się oświadczyć. Pięknej Pani Ważce. Zielono – szmaragdowej. Przyniósł bukiet kwiatów. I pierścionek po babce. I klęknął przed nią – jak należy.
Sama odmowa to mógłby jeszcze nie być cios najgorszy. Ale te słowa…
– Ty??? Zielony Konik Polny??? Może Motyle i Błękitne Muszki mdleją na twój widok! Może je rozczula to twoje trąbienie. Ale ja? Ja jestem inna. Lepsza od nich. Chyba przyznasz! Dlaczego miałabym chcieć ciebie???
Konik Polny zniósł to dzielnie. Ale serce połamało mu się całkiem. Na kawałki. I było już do niczego. A melodie, które odtąd grał na swoim saksofonie, były tak smutne. I tak piękne. Że wszyscy, którzy ich słuchali – płakali.
Pewnego razu na brzeg jeziora wprowadził się Jelonek Rogacz. Żuk nad żukami! Król owadów. Przynajmniej tak zwykle go traktowano. Piękny był jak królewicz z bajki. Pewny siebie i swobodny. Arystokrata. Lub taki się urodził. Urodziwy na zewnątrz. Ale i w środku.
Ale nie obnosił się z tym. Równy był z niego gość. Przyjacielski i sympatyczny. Szybko zjednał sobie wszystkich wokół i polubili go tak, jakby żył z nimi od dawna.
Nic sobie z tego nie robił, że robił wrażenie na wszystkich. A zwłaszcza na pannach Motylach i Błękitnych Muszkach. Także Mrówki, Żabki, Pająki i Biedronki z podziwem patrzyły na Jelonka Rogacza. I wszyscy się cieszyli, że ktoś tak wyjątkowy zamieszkał w sąsiedztwie.
I ktoś jeszcze zwrócił na niego uwagę. Ktoś kto zadłużył się po uszy. Chociaż nie chciał się do tego przyznać.
Piękna Ważka, szmaragdowo – zielona, ze srebrzystymi skrzydełkami. Zadłużyła się w Jelonku. Przystojnym i tak innym od wszystkich, których znała dotąd. Oto był ktoś dla niej! Partner idealny. Piękny jak z bajki.
I chociaż dumna była i wyniosła, to kiedy tylko zjawiał się w pobliżu, wykonywała popisowe loty. A jej smukłe ciało połyskiwało w słońcu.
– Widziała Pani? – szeptała Komarzyca do Biedronki nad straganem pana Chrząszcza – piękni są oboje. Przyznać trzeba. A ona bez wstydu go adoruje.
– Szkoda go dla niej – odpowiadała Biedronka – co z tego, że piękna? Czy do życia razem piękno jest potrzebne? Czy wystarczy go za wszystko czego w środku brak?
Znowu plotkowano. Bo każdy lubi plotki. Chociaż one nigdy nie przynoszą nic dobrego. Ale Rogacz Jelonek nic sobie z nich nie robił. Owszem, zauważył piękną Panią Ważkę. Zauważył jej spojrzenia i zaloty. Ale co miał poradzić na to, że zupełnie nie była w jego typie. Zbyt błyszcząca. Zbyt wyraźna. Wolał skromność i prostotę. A w ogóle to miał jeszcze czas na amory. Życie przed nim. I spotka jeszcze nie jedną owadzią piękność na swojej drodze. A nawet jeśli nie – czy po to żyje, żeby się tym teraz zamartwiać?
Na nic Ważki zaloty. Na nic srebrne skrzydełka. Piękny Jelonek Rogacz uśmiechał się grzecznie do niej. Czasami prawił komplementy. Ale na nic więcej nie mogła liczyć.
Nad brzegiem jeziora. Połyskującego w blasku zachodzącego słońca. Pachnącego latem. Piękna Ważka usychała z miłości. Która nie mogła się spełnić. Niezwykły Jelonek Rogacz wiódł żywot kawalerski – otoczony przyjaciółmi. Wytworny Konik Polny z sercem połamanym na kawałki grał wieczorami na saksofonie. I była to najlepsza maść przeciwbólowa. I nie tylko dla niego.
Biedronka rozsiadła się wygodnie na zielonym leżaku.
– Spokojnie tu, prawda? – zagadnęła Komarzycę, która rozkładała na trawie kolorowy koc – gdzie może być lepiej niż nad brzegiem jeziora?!
– Oj tak – przytaknęła Komarzyca – nigdzie nie jest spokojniej. I piękniej…