Pewnego razu mała mysz obudziła się dużo wcześniej niż zazwyczaj. Łapki miała skostniałe z zimna. I czuła głód większy niż zawsze. Chociaż akurat jeść lubiła bez względu na pogodę i na brak apetytu nigdy nie narzekała.
– Zima idzie – westchnęła mała mysz i podreptała do kuchni. W jej skromnej norce nie brakowało niczego co potrzebne jest do szczęścia małej myszy. W kuchni lśniły małe rondelki a spiżarka wypełniona była po brzegi zapasami smacznego jedzenia.
Mała mysz nalała wody do małego czajniczka i postawiła czajniczek na ogniu, który podskakiwał wesoło i mrugał do niej bez przerwy.
W takie poranki chciałoby się nie spieszyć. Usiąść wygodnie w fotelu i delektować ciszą. Popijać ciepłą herbatę i rozmyślać. O wielu różnych rzeczach. Najlepiej mało ważnych.
Nagle bardzo głośne pukanie do drzwi rozległo się w całej małej norce małej myszy.
– Kto to może być? – zapytała mysz patrząc na cukiernicę. Cukiernica była bardzo piękna. Lekko pękata i zdobiona wypukłymi wzorkami drobnych kwiatków i liści. Wyszukana przez małą mysz na targu staroci. Musiała pamiętać czasy, kiedy myszy mieszkały w pięknych zamkach i pałacach. Razem. Całymi rodzinami. I wszystkiego miały pod dostatkiem… Ale na pytanie małej myszy cukiernica nie raczyła odpowiedzieć.
Za drzwiami norki stał zdyszany zając i pocierał energicznie zmarznięte łapki.
Kiedy tylko drzwi otworzyły się wskoczył do środka nie czekając na zaproszenie małej myszy.
– Czy już jadłaś śniadanie? – zadał dziwaczne pytanie.
– Jeszcze nie… – odpowiedziała mała mysz z namysłem. I przyglądała się uważnie zającowi. Zwykle zachowywał się spokojnie. Teraz miał w oczach jakiś dziwny niepokój. Jakby coś go goniło. Dokądś…
– Mogę wejść? – zapytał zając i nie czekając na odpowiedź małej myszy skierował się prosto do kuchni.
Mała mysz nigdy nie była ciekawska. Lubiła spokój i ciszę. I dobre jedzenie. I gorącą herbatę z imbirem. Z jej wiedzy o świecie wynikało, że wspólne jedzenie buduje bliskość. Otwiera i stwarza atmosferę przyjacielską nawet wśród stworzeń nie będących ze sobą blisko na codzień.
Z zającem znali się co prawda dość długo. I dość dobrze. Jednakże trudno byłoby nazwać ich relację przyjaźnią. W takiej chwili jak ta do głowy przychodziło jej tylko jedno. I zaraz zabrała się do pracy.
Na grubej drewnianej desce położyła pachnący bochenek chleba owinięty w niebieską serwetkę. Wyjęła ze spiżarni aromatyczny ser, który przypominał jej śniadanie przygotowywane przez jej mamę dla niej i jej trojga rodzeństwa. Skromne ale smaczne. Pachnące i pożywne.
Obok sera postawiła zaokrąglony słoiczek konfitur własnej roboty. Z leśnych jagód.
Zając coś tam opowiadał. O tym, że zimno. Że jedzenia coraz mniej. Że uszy mu marzną bo zgubił gdzieś swoją czapkę.
Ale w ciepłej norce małej myszy, wśród zapachów unoszących się w jej małej przytulnej kuchence, robił się coraz mniej nerwowy. I w oczach nie miał już niepokoju. I nigdzie już nie gnał.
Mała mysz już miała zabierać się za robienie jajecznicy, kiedy po raz kolejny energiczne pukanie zakłóciło spokój norki małej myszy.
Tym razem za drzwiami stał lis. Z zaczerwienionym nosem. I przekrzywioną czapką na głowie. Minę miał winowajcy. I słusznie. Często bywał złośliwy dla małej myszy. I naprzykrzał się też innym sąsiadom. Zwłaszcza tym mniejszym od niego samego. Coś jednak przygnało go tutaj. Czyżby to samo co zająca?
– Czy to pora śniadania? – zapytał cicho wciągając w nozdrza zapachy z kuchni małej myszy – u mnie coś spiżarka pusta. I w okolicy pusto. Wszyscy gdzieś się pozamykali w ten ziąb.
Lis drapał się za uchem i wyglądał jak uczniak, który właśnie nabroił. Ale wcale nie chciał.
Mała mysz zrezygnowana otworzyła drzwi szerzej. Z czego od razu skorzystał lis i za moment już siedział obok zająca.
Zającowi nie do końca podobał się taki kompan. Ale sam dzisiaj był tu trochę intruzem. Nie odezwał się więc w ogóle.
Mała mysz rozbiła kilka jajek i wlała je do seledynowej miseczki. Wsypała szczyptę aromatycznych ziół. Wlała odrobinę gęstej śmietany z małego żółtego dzbanuszka. Wszystko razem wymieszała ostrożnie. Na małej błyszczącej patelence położyła odrobinę masła. Masło powoli rozpływało się na patelni. Wkrótce całą norkę małej myszy wypełnił zapach wspaniałej kremowej i lekkiej jak chmurka jajecznicy.
Zając i lis w tym czasie delektowali się smakiem i zapachem imbirowej herbaty, z dodatkiem soku z jabłek i wanilii. Podanej w wysokich kubkach z wygiętymi zabawnie uszkami. Lis opowiadał jakieś ploteczki z sąsiedztwa. Zając słuchał z zaciekawieniem i czasami dorzucał słówko. Było ciepło i jasno. Zupełnie jakby nie było zimy. Mrozu. Szarych wieczorów. I smutnych drzew ogołoconych z liści.
Tylko piękna cukiernica w swoim kapeluszu – pokrywce z ozdobnym listkiem na samym czubku – milczała konsekwentnie.
Jajecznica była prawie gotowa kiedy kolejny raz ktoś zapukał do drzwi. Mniej energicznie niż dwaj poprzedni goście. Ale zdecydowanie. To był mały jeż w swojej iglastej czapce. Z miną niepewną. Bo trochę nie chciał się narzucać. Ale tak bardzo nie lubił jadać sam…
Całe to niedobrane towarzystwo zasiadło wspólnie przy drewnianym stole małej myszy. Goście nakładali sobie jajecznicę na małe okrągłe talerzyki, na których ktoś namalował bardzo cienkim pędzelkiem drzewa i ptaki. Nad wysokimi kubkami ze śmiesznie wygiętymi uszkami duszki gorącej herbacianej pary tańczyły wyginając się na wszystkie strony. Jak dżin z buteleczki Alladyna. Razy pięć. Zapach wanilii i jabłek mieszał się cudownie z zapachem świeżego chleba. I aromatycznego sera.
Na codzień nie byli ze sobą blisko. Tak bardzo różnili się od siebie. Zając na przykład. Wiecznie zajęty. Społecznik. Czasami bez wiary w siebie ale wytrwały. I bardzo skromny. Lis… można by rzec, że typek spod ciemnej gwiazdy. Wielu go nie lubiło. Lubił wtykać nos w nie swoje sprawy. Lubił innym wytykać błędy. Sam wiecznie dokądś spóźniony. I zapominalski. Mały jeż był bardzo sympatyczny. I bardzo zajęty swoimi sprawami. Nie przyjaźnił się z nikim i żył tylko swoim życiem. Bał się kogoś zranić i już na wstępie wolał się wycofać.
I w końcu mała mysz. Uporządkowana. Dobra sąsiadka. Dobra gospodyni. Ponad wszystko ceniąca sobie spokój. I ład wokół. Gdzie dzisiaj ta trójka mogłaby zjeść śniadanie gdyby nie ona? Kto inny mógłby zebrać ich przy jednym stole? Tak różnych? Tak sobie dalekich?
Przy stole nie rozmawiano wiele. Ale też nie było przy nim ani grama złości. Złośliwości. Przykrości. Te rzeczy bardzo źle wpływają na trawienie. Mała mysz znała się na tym. Wiedziała, że jej kremowa i lekka jak chmurka jajecznica jest jak lek. Na samotność, smutek, lęk. I wiele innych niemiłych rzeczy.
Zamknięci w tej chwili, w zapachu jedzenia i ciepłej herbaty, zatrzymali czas i bieg życia. Żeby nabrać siły przed dalszą gonitwą. Kołowrotkiem dni. Mieszanką uczuć.
Po śniadaniu mała mysz pijała kawę. Czarną i słodką. Z bardzo małej, srebrnej filiżanki z malutkiem uszkiem. Piła ją zawsze powoli. Delektując się każdym łyczkiem. Siadała w głębokim fotelu, bardzo starym i bardzo miękkim, trochę już podniszczonym. Naprzeciwko okna. I patrzyła w to okno pozwalając myślom krążyć swobodnie nad głową. Wysoko. Aż do kosmicznych przestworzy. Albo też… gdzieś dużo bliżej. Po najbliższej okolicy. Wśród dalszych i bliższych spraw.
Zając podziękował za kawę i popędził do swoich ważnych spraw. Lis mruknął niepewne “dziękuję”, włożył czapkę na głowę i czmychnął w swoją stronę. Mały jeż poprosił o kawę w kubku. Z dwiema łyżeczkami cukru.
– Zima idzie – westchnął – trudniej zimą być samemu.
– Tak – kiwnęła głową mała mysz – zwłaszcza jeśli ktoś nie lubi być sam. Zimą jest mu trudniej.
– Myślisz, że ktoś może lubić być sam? – zapytał mały jeż i wziął duży łyk kawy.
– Myślę, że chyba nikt. A najbardziej ten, kto głośno mówi, że nikogo nie potrzebuje – zaśmiała się mała mysz.
Mały jeż pokiwał głową. I powoli pił swoją kawę z kubka. Z dwiema łyżeczkami cukru.
Za oknem wiatr lekko kołysał ogołocone z liści gałęzie drzew. Powietrze było zamglone i mroźne. Szarość spowijała wszystko jak wielka chusta. Było cicho i spokojnie.
Mała mysz rozmyślała o tym, że jeszcze jest trochę czasu na to, żeby uzupełnić zapasy. Nie może niczego zabraknąć. Na długą, mroźną i samotną zimę. Na chłodne wieczory. Na krótkie i szare dni.
I na pachnące i ciepłe śniadania. Dla niej i dla zbłąkanych gości. Którzy sami nie wiedząc jak i dlaczego szukają stołu, przy którym mogliby usiąść. I towarzystwa, w którym najprostsze śniadanie smakuje najlepiej.
Lepiej niż śniadanie w towarzystwie samego siebie. Albo milczącej zabytkowej cukiernicy, wyszukanej na targu staroci. Która musiała pamiętać dużo lepsze czasy…