Pewnego razu była sobie bardzo mała czarownica. Drobnej była budowy i krótkie miała nóżki. Nawet wysoki kapelusz na jej głowie nie dodawał jej zbyt wiele wzrostu. Taka była mała. Mieszkała w małej chatce na kurzej nóżce po środku lasu. A las był duży i rosło w nim mnóstwo bardzo wysokich drzew. Tak wysokich, że nie tylko mała czarownica ale każdy kto znalazłby się w lesie nie byłby w stanie dojrzeć czubka ani jednego z nich.
Mała czarownica w swojej małej chatce w tak dużym lesie i pośród tak wysokich drzew? Musiała czuć się nieswojo!
A właśnie, że nie! Bo mimo, że taka mała, to miała wielką moc. Znała najstarsze i najpotężniejsze zaklęcia. Potrafiła przyrządzić 200 różnych mikstur. Potrafiła przemieszczać się – w przestrzeni i… w czasie. Jak to czarownica.
Życie jej mogło więc upływać błogo. Bo wszystko było tak jak powinno być. A niewielki wzrost rekompensowały liczne umiejętności.
A jednak… Było coś co nie dawało jej spokoju. Od dawna. Lub nawet od zawsze. Na pewno odkąd tylko po raz pierwszy wiele lat temu to odkryła. I odtąd z tym żyła.
Znała tyle czarów. Potrafiła zmieniać postać. Dzisiaj mogła być tu a już jutro – zupełnie gdzie indziej. I nawet kiedy indziej. Ale miała jedną słabość, która nie dawała się naprawić. Mimo wielu prób. Nie była to słabość uciążliwa na codzień. Ale były chwile, kiedy doskwierała bardzo.
Tak to już jest, że nie można mieć wszystkiego. To tylko kolejny na to dowód.
Otóż mała czarownica nie potrafiła robić naleśników! No kompletnie nie i już! Ani trochę. Ani nawet ociupinkę. Za każdym razem ten sam problem. W jakiś cudowny i tajemniczy sposób rozpływały się na patelni jak woda. A potem przywierały do niej tak mocno, jakby nigdy nie chciały się z nią rozstawać. A kawałki z trudem odklejone i przerzucone na talerz były nie do zjedzenia. Absolutnie! Ohydne i już.
Czarownica próbowała chyba wszystkiego. Mąki najprzeróżniejszych gatunków. Jajek od najmądrzejszych kur! Patelni z najdalszych stron. I nic.
Można żyć bez naleśników? Można. Chociaż co to za życie?! Czarownica mogła przyrządzić sobie całe mnóstwo innych dań. I nie myśleć o naleśnikach.
Ale… Ale! Ale raz w roku problem ten stawał się naprawdę dotkliwy. Niemal nie do udźwiągnięcia. Nie do wytrzymania. Dlatego trudno było tak po prostu wyrzucić go z głowy.
Bo raz do roku na Potężnej Górze odbywał się zlot wszystkich czarownic jakie są na świecie. Wielkie to było wydarzenie i nie można było nie być. Przez dwie noce czarownice świętowały, uczestniczyły w konferencjach i wykładach. Tańczyły i śpiewały. Dyskutowały i wymieniały się doświadczeniami. A na koniec… właśnie… na koniec odbywał się wielki konkurs smażenia naleśników! Na wielu patelniach. Wielu paleniskach. W dużych ilościach. Całe góry pachnących, miękkich i smakowitych naleśników piętrzyły się na okrągłych talerzach.
A trzeba wam wiedzieć, że czarownice uwielbiają jeść naleśniki. Naprawdę. I wiele czarownic ma niezwykły talent do ich smażenia. Na całej Potężnej Górze wszędzie pachniało wtedy wanilią i ziołami. Najdelikatniejszymi jakie rosną na ziemi. Najbardziej aromatycznymi jakie można sobie wyobrazić. Zapachy i smaki wprost nieziemskie!
I tylko mała czarownica siedziała wtedy cichutko z boku – jak nie ona – i uśmiechała się niepewnie. I robiła się jakby jeszcze mniejsza. Bo o smażeniu naleśników jakoś jedyna nie miała pojęcia.
Wszystkie jej zalety, zdolności i moce w takich chwilach zdawały jej się kurczyć i znikać. Bo czymże były skoro na tym jednym polu nie była w stanie podołać?
Kogo obchodziły jeśli w tej dziedzinie była nogą kompletnie i nie potrafiła nic?
Miała ochotę schować głowę w swoich drobnych ramionach i zniknąć. Ale tego podczas zlotu czarownic zrobić nie mogła. Uczestnictwo liczyło się tylko od początku do samego końca zlotu. I żadna z czarownic na całym świecie nie odważyłaby się odlecieć czy zniknąć wcześniej.
Brak zdolności do smażenia naleśników małej czarownicy różnie był przyjmowany przez czarownice. Te, które były naprawdę mistrzyniami w smażeniu, traktowały ją chłodno i patrzyły trochę z góry. Normalka. Inne trochę z niej żartowały. Trochę ignorowały małą czarownicę. Cóż, czarownice mają takie same przywary jak wszyscy ludzie na świecie. Nie są milsze czy bardziej wyrozumiałe. A niektóre są po prostu wredne. I mała czarownica dobrze to wiedziała. Znała je bardzo dobrze. I dobrze to rozumiała. To do siebie miała pretensje. Że jej talentu brakuje. I że nic na to poradzić nie może.
Ale była wśród czarownic jedna, która dla małej czarownicy była jak matka. Lub babka. I siostra zarazem. Wiek czarownic dla wszystkich był tajemnicą. Najłatwiej można go było ocenić na podstawie wiedzy i doświadczenia jakie posiadały. Bo wygląd czarownicy zawsze jest oszustwem. I każda z nich może mieć zarówno 100 jak i 200 lat a wyglądać góra na 40.
– Nie martw się – mówiła – jeszcze możesz się tego nauczyć.
– Nie ma szans – mówiła smętnie mała czarownica. – Nie potrafię zupełnie i nie mam do tego serca.
– Więc rób to do czego masz serce – mówiła czarownica – na pewno do czegoś masz.
Mała czarownica nie była tego pewna. Ale grzecznie słuchała rad. W głębi duszy zrezygnowana.
Pachnące i miękkie naleśniki piętrzyły się na talerzach. Pachniały cudownie. I smak miały wspaniały. Mała czarownica z przyjemnością próbowała po kawałku kolejno od każdej z mistrzyń smażenia. A one chętnie częstowały. Naleśniki rwało się palcami i zjadało bez dodatków. Taka była tradycja. I nie znano innego sposobu.
Przy kolejnym już kawałku nagle do głowy małej czarownicy wpadła myśl. Zupełnie szalona. A gdyby tak… Ale czy aby…? Czy to miałoby sens? Czy tak w ogóle można???
Pobiegła szybko do wielkiej i wspaniale wyposażonej kuchni na Potężnej Górze. Przejrzała wszystkie lodówki. Poukładała na stole słoiczki, puszki i miseczki, przyprawy i zioła. I od razu zabrała się do roboty.
Nie była złą kucharką. I głowę miała nie od parady. Potrafiła przyrządzić 200 mikstur. To przecież o czymś świadczyło. A kiedy miała ochotę spróbować czegoś nowego to nie wahała się długo.
Wkrótce w 20 małych miseczkach znalazło się 20 różnokolorowych, aromatycznych, pachnących i aksamitnych jak prawdziwy aksamit sosów. W sam raz do naleśników. Które czarownice tak bardzo uwielbiały jeść.
Zebrały się czarownice wokół stołu. Patrzą z niesmakiem na małe miseczki. Wąchają z dezaprobatą kolorowe sosy. Krzywią nosy i szepczą do siebie. Sosy do naleśników? A po co, dlaczego? Przecież nigdy nie były potrzebne. I co to za pomysł? Skąd wziął się? I komu? I co to za sosy???
Mała czarownica wiedziała, że jej sosy są smaczne. I że nigdy dotąd żadna z czarownic nie używała sosów do naleśników. Ale czy nie byłyby smaczniejsze? Czy nie warto by spróbować?
Nie jest łatwo przekonać kogoś do czegoś, czego dotąd nie próbował. I od lat i wieków miał niezmienione kulinarne upodobania.
Mała czarownica, która na codzień mieszkała w środku lasu i nie była w stanie dojrzeć czubków wysokich drzew, nie miała zamiaru płakać czy się złościć. Od dawna wiedziała, że konkurs smażenia naleśników nie jest dla niej. I że dużo jeszcze ma do nadrobienia. A pomysł przygotowania sosów był spontaniczny. Nie miała oczekiwań. Po prostu pomyślała, że z sosem mogą być smaczniejsze.
I tyle.
I taki mógłby być koniec historii. Ale nie był. Po konkursie smażenia naleśników zorganizowano tańce. I wesołe zabawy. Czarownice bawiły się tak dobrze jak nigdy. A potem strasznie zgłodniały. I nabrały wielkiej ochoty na naleśniki. A niektóre z nich zainteresowały się… sosami, które stały niechciane w kolorych miseczkach. Sztuk 20.
I wtedy stało się coś niesamowitego. Szepty, kręcenia nosem i dezaprobata zniknęły. Pojawiły się głosy zachwytu. Najpierw pojedyncze. Potem coraz więcej. I coraz głośniejsze. A potem pojawiało się coraz więcej czarownic, które chciały spróbować czegoś zupełnie nowego. Pachnących naleśników z aksamitnym sosem. Jednym, drugim, trzecim… dwudziestym… Wspaniałym! Nie do opisania smacznym! Wyjątkowym!
Wielki talent miała mała czarownica. Która nie miała pojęcia o smażeniu naleśników. Za to umiała przyrządzić najlepsze sosy na świecie. Bardziej aksamitne niż prawdziwy aksamit. Aromatyczne. Pachnące. A naleśniki z tymi sosami smakowały jak nigdy! Słów brakowało żeby to wysłowić.
I stała się rzecz naprawdę niesamowita. Bo ogłoszono, że odtąd obowiązkowo do naleśników smażonych podczas konkursu mają być podawane sosy. Które podkreślą ich smak.
Żadna z czarownic – nawet największe mistrzynie smażenia naleśników – nie spojrzała więcej z góry na małą czarownicę. Żadna więcej nie patrzyła chłodno.
Mała czarownica wróciła do swojej małej chatki na kurzej nóżce. Pośrodku lasu.
Na cały kolejny rok mogła zapomnieć o naleśnikach. Ale nie zamierzała. Nadal próbowała je smażyć. Bez większego powodzenia. I dużo czasu poświęcała przygotowaniu sosów. Uwielbiała to robić. Wymyślała ciągle nowe. I czarownice z różnych stron odwiedzały ją czasami, żeby popróbować.
Ale gdyby nawet jej sosy nie były tak wyśmienite – to co? Czy nie mieszkałaby nadal w swoim lesie? Czy nie znałaby się na magii i czarach? Czy nie przyrządzałaby 200 różnych mikstur? I nie przemieszczała w miejscu i czasie?
A czy gdyby była po prostu małą czarownicą mieszkającą w środku lasu? Lubiącą jedne rzeczy a inne nie? Zwyczajną, nie posiadającą szczególnych mocy? To czy nadal nie byłaby jedyna w swoim rodzaju na całym świecie?
Oczywiście, że tak! Bo każdy jest.
Bo życie płynie i mamy w nim tak dużo do zrobienia. Bez względu na to jak wiele jeszcze musimy się nauczyć. Lub nie nauczymy się nigdy.
Gdyby mała czarownica nie wpadła na pomysł przygotowania sosów to może wpadłaby na inny. Albo nadal próbowałaby smażyć naleśniki. I może w końcu by jej się udało. Albo i nie. To nie jest takie istotne. Istotne jest to, żeby się nie poddawać za szybko. Bo nigdy nie wiadomo…
Nie każdy musi mieć talent. Absolutnie! Ale tak się składa, że każdy jakiś ma.
Nie każdy musi być w czymś mistrzem. Oczywiście. Ale tak się składa, że każdy by mógł. Gdyby tylko chciał.
Nie każdy musi chcieć. Ale jeśli nie chce – to niech nie chowa głowy w ramionach i nie myśli o ucieczce. Tylko doceni talent innych.
I już.
To wszystko naprawdę jest bardzo proste. I żadne zloty czarownic na Potężnej Górze nie są do tego potrzebne. Ani też żadne bajki. Tak po prostu jest i tyle. Tylko nie wszyscy przyjmują to do wiadomości. A w końcu powinni. Prawda? 😊
Pewnego dnia – a był to sam koniec roku – śnieg spadł z chmur i zasypał wszystko. Domy, ulice, samochody i trawniki. Pola i lasy. Rzeki i jeziora. Góry i morze… Wszystko stało się białe. Jednolite. Nieruchome. Jakby cały świat przykrył się bardzo grubą pierzyną i spał.
Wyobraźcie to sobie. Biel wszędzie, wszechobecna. Cisza wszędzie. Jak we śnie.
Są takie miejsce na ziemi, w których tak jest stale. Biel, zimno i cisza. Ale to co się stało tego dnia było czymś jeszcze bardziej…
Na ziemi zapanowała zima i chłód. Taka zima sprawia, że wszystko staje się zimne. Nie tylko ręce i nogi. Nie tylko uszy i nos. Ale też wszystko w środku. Tak jakby śnieg przenikał do najgłębiej położonych komórek i tkanek. I również tam głęboko zalegał cienką warstwą.
Rok się skończył. Rozpoczął się nowy. Cały zasypany śniegiem.
W kolejnych miasteczkach powoli i z trudem otwierano drzwi domów. Odkopywano samochody. Uruchamiano zamarznięte silniki. Powoli i z trudem próbowano przywrócić funkcjonowanie sklepów i instytucji.
Nic już nie mogło być jak dawniej. Ale tam gdzie istnieje najmniejszy przejaw życia tam będzie ono walczyć zawsze o przetrwanie. I o zwykłe funkcjonowanie. Odpowiednie do pory dnia lub nocy. A śnieg, który spadł na wszystko, nie odebrał nikomu życia. Tylko zmienił je całkowicie.
Wszyscy poruszali się wolniej. Wolniej chodzili ale też wolniej mówili. A niektóre słowa wymawiało im się dużo trudniej. To zmuszało ludzi do większego wysiłku i jednocześnie większej uwagi. By rozmówca został na pewno dobrze zrozumiany.
To zmuszało ich do podchodzenia bliżej do siebie. I spędzania więcej czasu w bliskiej odległości. Przy okazji robiło się ciut cieplej i to była korzyść. Bo tylko w ten sposób można było się wzajemnie zrozumieć. Oczywiście chodzi tu o zrozumienie słów. Bo aby zrozumieć drugiego człowieka najczęściej nie wystarczy blisko do niego podejść. Trzeba dużo dużo więcej. I zwykle wcale się to nie udaje.
A kiedy jest się tak zmarzniętym i wszystkie tkanki i komórki są zimne, to przecież o czymś więcej nie może być mowy.
I stała się jeszcze jedna niezwykła rzecz. Wszyscy – na całym świecie zasypanym białym śniegiem – stali się biali jak śnieg. Biali jak najbielsza na świecie biel. Mieli białe ręce i nogi. Uszy i nos. Białe włosy. Wyglądali trochę tak jakby ktoś wyciął ich z białego papieru. Jak ludziki origami. Poruszające się powoli, mówiące powoli i odczuwające inaczej. Odczuwające mniej. Właściwie… nie odczuwające w ogóle. Nic. I niemal niczym się od siebie nie różnili.
Biali jak śnieg, jakby wycięci z papieru ludzie nie byli tacy źli. Nie odczuwali złości ani żalu. Nie odczuwali zazdrości. Nie mieli pragnień ani ambicji. Wykonywali bez emocji szereg czynności potrzebnych do przetrwania. Bez pośpiechu.
Oczywiście… nie odczuwali również radości i smutku. Nie odczuwali szczęścia i ekscytacji. Nie czuli miłości.
To sporo ułatwiało. Czyż nie?
Po co komu radość jeśli tuż obok jest smutek. Po co komu ambicja jeśli tuż obok jest zazdrość. Po co miłość jeśli tuż obok jest… brak miłości?
Śnieg przykrył grubą miękką pierzyną calutki świat. Wszystko co było barwne, gorące, różnorodne stało się białe. Wszystko co było głośne, radosne lub pełne emocji stało się ciche.
Wszystko co było pełne życia, pędzące przed siebie i pulsujące – stało się spokojne i powolne. Nie szczęśliwe. I nie nieszczęśliwe. Tylko cudownie, nieskończenie, bez granic białe. Tak samo dla wszystkich. Tak samo dla wszystkiego.
Biel była wszędzie. Przenikała wszystko i wszystkich. Przyniosła swego rodzaju uspokojenie. Dalekie od uśpienia. Bliższe oszołomieniu. Osłupieniu. Które sprawiały, że wszystkiego trzeba było uczyć się od nowa.
Nowego sposobu funkcjonowania. Nowego sposobu komunikowaniu.
Ludzie łatwo przywykają. Na początku zawsze wydaje im się, że nie. Że będzie to trudne. Nie do przejścia. Zupełnie nowe życie. W zupełnie nowym świecie. Tym samym – ale innym.
Ale mija zaledwie trochę czasu i nowe zwyczaje wchodzą w krew. Nawet jeśli krąży ona w żyłach ciut wolniej.
Nauczono się żyć w niższej temperaturze. Nauczono się żyć w otoczeniu bieli.
Nauczono się żyć wolniej. Ciszej. Spokojniej.
I w nieco niższej temperaturze uczuć.
A wiecie, że dla niektórych była to wymarzona zmiana? Wreszcie chłodna głowa. Wreszcie spokojnie bijące serce. Nie wyskakujące z piersi. Wreszcie nie za głośno. Nie za szybko. Nie nerwowo.
Czyż nie byłby to wymarzony świat dla wielu z Was? Czy nie marzycie czasami o śniegu prosto z nieba, który przykryje to czego wcale nie chce się oglądać?
Świat pod śniegiem nie był pozbawiony wad. Nic ani nikt nie jest. Ale pewne rzeczy były widoczne mniej. Pewne sprawy nieco spowolniły bieg. Złagodziły kurs.
I byłoby tak już zawsze. Do samego końca.
Gdyby nie znalazł się taki jeden. Uczuciowy. Wrażliwiec. Rewolucjonista. Nawet śnieg nie uśpił w nim uczuć. I emocji. I były tak gorące, że roztopiły śnieg. I lód.
Bo tak już jest, że wśród ludzi zawsze znajdzie się ktoś, czyje uczucia są tak gorące, że nie zmrozi ich nic. Czyje pragnienia są tak wielkie, że nic go nie powstrzyma. A jego chęć uczynienia świat lepszym do życia tak nieugięta, że w końcu osiągnie to, czego pragnie.
Z dnia na dzień śnieg zniknął. Domy i ulice zaczęły spowrotem nabierać barw. Pola i lasy, rzeki i jeziora… budziły się do życia. Zazieleniło się. Zaniebieściło. Zamigotało.
Jakby krew znowu płynęła w żyłach świata. Jakby – bo przecież świat jako taki nie ma żył.
I wróciły kolory. I ciepło. I dźwięki. I białe ludziki z papieru zniknęły. Tak oto wyzwolił się świat! Od śniegu i bieli.
Znowu ludzie byli różnokolorowi. I znowu wszystko nabrało tempa.
I nie było już ciszy. Tylko mnóstwo hałasu. Najczęściej hałasu o nic.
I nie trzeba było już podchodzić bliżej. Ludzie znowu mogli odsunąć się od siebie. Bo można było krzyczeć. Głośno i wyraźnie. Zbyt głośno. I zbyt wyraźnie. Nie dało się nie usłyszeć albo nie zrozumieć.
I emocje pojawiały się na każdym kroku. I była radość i smutek. I złość. I wielkie nadzieje. I zazdrość. I szczęście. I ból. I była miłość. I nie miłość…
I nienawiść. I różnorodność. Która niesie ze sobą tyle samo dobrego co i złego.
Kolory są piękne. Różnorodność jest piękna. Tyle z niej powstaje. I tak dużo ona niszczy. Emocje utrzymują nas przy życiu. I życie w nas zatrzymują. Dają nam tyle dobrych chwil. I tyle samo złych. I nigdy nie wiadomo ile których los wylosuje dla nas.
Świat pełen życia i kolorów jest wspaniały. Zachwycający. Aż do zachłyśnięcia. Aż do miłości bez granic!
Ludzie ze swoimi gorącymi sercami są nie do przecenienia. Czynią nasz świat tak wartościowym. I jedynym we Wszechświecie.
Możemy być sceptykami. Możemy ironizować i drwić sobie ile wlezie. Ale rozejrzyjcie się uważnie. Popatrzcie na swoich bliskich. Na przyjaciół. Na pogodne poranki i spokojne wieczory. Na drzewa i krzewy. Na koty, psy i ptaki. Na tęczę. A najlepiej po prostu na to co Wam daje radość w życiu. Nawet jeśli jest to tylko jedna rzecz. Może czas już przestać ciągle narzekać i chcieć nie wiadomo czego. Bo wszystko już tu jest.
Wielu ludzi doskonale o tym wie. Że nigdzie i z nikim innym nie będzie tak dobrze. Że to miejsce, w którym jesteśmy jest najlepszym z możliwych. I tylko my możemy próbować je jeszcze ulepszyć. I ulepszyć samych siebie. I możemy zacząć w tej właśnie chwili. Bo na co tu czekać?
A mimo to… czasami patrzymy w niebo z nadzieją. Z utęsknieniem. Wypatrując białych gwiazdek śniegu. Który przysypie nam głowy. I uśpi wszystko wokół. I uciszy. Zatrzyma szalone tempo. Przygasi krzyczące kolory. Na trochę. Na dłużej. Na zawsze. Żeby znośniej było nam żyć. Na tym zwariowanym świecie.