Posts in Category: Bez kategorii

Krótka bajka o kolorach

– Dlaczego nie używasz wszystkich kolorów malując obrazek? – Max przyglądał się jak Nin z zapałem koloruje słońce w jaskrawym żółtym kolorze na obrazku pełnym żywych barw.

– Używam wszystkich – odpowiedziała Nin, nie odrywając się ani na moment od swojej pracy.

– Nieprawda – powiedział Max – są tu tylko jasne albo żywe barwy. Brakuje ciemnych.

Nin podniosła głowę znad kartki. Wpatrywała się przez chwilę w brata ze zdumieniem. Nie rozumiała o co może mu chodzić.

– Są wszystkie – powiedziała w końcu z uporem w głosie. – Sam popatrz: zielony, niebieski, pomarańczowy i żółty. Jest też różowy …

– I to w kilku odcieniach! – Max zaśmiał się głośno.

– Właśnie – kontynuowała Nin – żadnego nie brakuje.

– Brakuje szarości. I ciemnego brązu i czerni… – powiedział Max.

– Ależ Max! – zawołała Nin – mam narysować szary świat? Albo czarne niebo? To byłby bardzo brzydki obrazek!

– Dlaczego? – zdziwił się Max – przecież wokół nas na co dzień są te wszystkie barwy.

– Ale nikt ich nie lubi – odparła stanowczo Nin – absolutnie nikt!

– Ja lubię – powiedział Max – wszystkie kolory są ważne. Nie można udawać, że niektóre nie istnieją.

– Ale świat byłby bez nich ładniejszy – odpowiedziała Nin – i nie byłoby na nim smutku.

Max spojrzał na siostrę z zaciekawieniem. Taka mała, a już tyle wie o świecie.

– To niemożliwe, żeby na świecie nie było smutku – odpowiedział – bo ludzi smucą różne rzeczy. Niektórych bardzo złe, a innych takie, które wcale smutne nie są.

Niektórych smuci deszcz, a jest on bardzo potrzebny. Innych smuci palące słońce, bo powoduje suszę. A przecież słońce jest jasne i piękne i cieszy tak wiele osób!

– Są jednak rzeczy, które smucą wszystkich – Nin odłożyła farbki i zmarszczyła czoło – i one są w czarnym kolorze, jak czarne chmury i ciemna noc.

– A co złego jest w nocy? – zapytał Max – popatrz!

Max wziął kartkę i pomalował ją całą czarną farbą. Farba lśniła w świetle lampy. Nina patrzyła na kartkę z dezaprobatą. Kiedy jednak kartka wyschła Max najpierw namalował mnóstwo małych złocistych gwiazdek. Potem namalował wielki okrągły srebrny księżyc. Na koniec sięgnął po kolorowe farbki i na czarnym tle kartki namalował mnóstwo niewielkich kolorowych domków, których małe okienka świeciły w ciemności ciepłym światłem. Na obrazku zaroiło się od ciepłych barw, które pięknie odbijały się na tle ciemnej nocy.

– Ładnie – szepnęła Nina.

– Prawda? – Max był wyraźnie zadowolony ze swojej pracy – gdyby nie czerń w tle kolory nie wydawały by się tak żywe, a gwiazdy takie złociste. Bez smutku nasze życie być może byłoby beztroskie, ale nasze uczucia nie byłyby tak żywe, tak gorące, tak znaczące!

Nin pokiwała w zamyśleniu głową. Była jeszcze mała, ale chyba doskonałe rozumiała, co Max miał na myśli. No i przecież w pudełku z farbami nie byłoby czarnej gdyby nie była do czegoś potrzebna. Nawet jeśli nie była zbyt ładna….

na Koniec i Początek Roku

W ciszy nocnej coś stuknęło. Coś upadło czy ktoś upadł?
– Co do diaska? – ktoś zaklął cicho – gdzie to się podziało?
Szmery w ciemności i westchnięcia… Coś się tam dzieje w korytarzu.
– Kto tam? – zawołał głośno Miko – czy ktoś tam jest?
Zapadła cisza, jak makiem zasiał. Wszystko chyba w porządku.

Święta w Jagodolandzie trwały co roku kilka dni. Przez tych kilka dni nikt nie mógł pracować ani też robić rzeczy, które nie sprawiały mu radości lub przyjemności. Na przykład jeśli ktoś nie lubił gotować to w czasie świąt nie powinien tego robić. Podobnie jeśli chodzi o sprzątanie czy nawet spacerowanie lub czytanie. Dlatego wszystko to, jeśli była taka potrzeba, należało zrobić przed świętami.

Oznaczało to, że Miko miał teraz bardzo dużo pracy i musiał się śpieszyć. Gotować akurat lubił mógł więc zostawić przygotowanie niektórych potraw na czas świąt. Sprzątaniem nigdy nie zawracał sobie głowy. Za to zostało mu kilka rzeczy do przeczytania, a za czytaniem nie przepadał. Musiał też napisać kilka listów – to zawsze sprawiało mu kłopot, a nawet przyprawiało o ból głowy.
Tymczasem od paru dni spał bardzo źle. Budził się w środku nocy i przewracał z boku na bok prawie do rana. W dodatku wydawało mu się, że słyszy jakieś hałasy w korytarzu, a przecież mieszkał sam.

W Jagodolandzie opowiadano sobie od lat niezwykłą historię o tym, że w okresie świąt – tuż przed końcem roku – do niektórych przychodzi Antyczny Skrzat. Nie zawsze można go zobaczyć, za to usłyszeć już tak. Skrzat pojawia się bardzo rzadko i tylko u tych, którzy nie są zadowoleni ze swojego życia. Przynosi im zmiany, których oczekują, chociaż często nawet o tym nie wiedzą. Ta stara legenda od lat krążyła po Jagodolandzie, ale –  jak to bywa z legendami – mało kto dawał jej wiarę.

Miko nie zastanawiał się za bardzo nad swoim życiem. Było podobne do życia innych mieszkańców Jagodolandu. Praca, która nie była zbyt wymagająca, ale także nie fascynująca. Popołudnia ze znajomymi w klubie Pod Niebieską Myszą. W weekend pływanie łódką po rzece i gotowanie kaszy z grzybami i bakłażanem. Czytania nie lubił. Pisywać musiał czasami do rodziny, ale to nigdy nie sprawiało mu radości. Długo szukał słów i szybko je gubił. Bywały nieznośnie nieposłuszne.

Czy Miko rozmyślał czasami o tym, że mógłby mieć inne życie? W innym miejscu, z innymi zajęciami. Wiedział o tym, że niedaleko, w Cytrolandzie mieszka jego kuzyn – pisywali do siebie, a z listów kuzyna wynikało, że życie tam jest dużo weselsze niż tutaj. Czy to wiadomo jednak czy aby faktycznie?
Nieco dalej położony był Truskiew. Mieszkańcy Jagodolandu opowiadali niezwykłe historie o tym miejscu. Podobno wszyscy mieszkańcy Truskawia byli zawsze uśmiechnięci i szczęśliwi. A w czasie świąt nikt tam nie odkładał zajęć na później, bo wszyscy lubili swoje zajęcia. W związku z tym nie obowiązywał ich żaden zakaz.

Życie codzienne upływa zazwyczaj w podobnym tempie i ma swój stały rytm. Mało kto na co dzień zastanawia się nad tym dlaczego jest takie, a nie inne. I to jest nawet dobrze. Kto myśli za dużo ten miewa bóle głowy, a czasami i serca. Czy jednak nie warto od czasu do czasu rozejrzeć się wokół i zastanowić nad tym, czy codzienny rytm nie sprawia, że po kawałku znikamy? Że coś gubimy i już nie znajdziemy, że coś tracimy bezpowrotnie? Bo kiedy na przykład idziemy wciąż tą samą ścieżką lub codziennie tą samą drogą to nigdy nie dowiemy się, co jest poza nią i czy nie pasowałoby do nas bardziej…
Choć są i tacy, którzy przez całe życie tak mogą.

W ciszy nocnej coś zaskrzypiało. Tak jakby ta jedna klepka przy drzwiach, która zawsze była luźniejsza. Po chwili stuk-puk – coś jakby stuknęło o podłogę lekko.
Kto tam? – Miko poderwał się z łóżka – kto tam jest?
Cisza i tylko szum drzewa za oknem. Lecz Miko już nie zaśnie. Jak co noc od kilku dni.
Szuuur… – jakby ktoś przesunął po podłodze ciężki mebel – szuuur….
Miko wyskoczył z łóżka na równe nogi. To mu się na pewno nie zdawało! Rozejrzał się po pokoju, szukając czegoś, czym mógłby postraszyć intruza. W końcu chwycił ciężką książkę kucharską, która zawsze leżała przy jego łóżku. Zacisnął mocno palce na skórzanej okładce i trzymając książkę przed sobą ruszył w kierunku korytarza.

Niewielka lampka jak zwykle świeciła się nad drzwiami wejściówymi. Światło obejmowało równym kręgiem drewnianą podłogę. Mimo to było dość ciemno i Miko musiał przez chwilę wpatrywać się w mrok, żeby przyzwyczaić do niego oczy. Nagle drgnął i poczuł nieprzyjemne mrowienie na plecach kiedy dostrzegł w mroku postać…

Antyczny skrzat siedział na krześle pod drzwiami, o które oparł sękatą laskę. Pochylony do przodu, z dłońmi założonymi jedna na drugą i opartymi na brzuchu patrzył wprost na Miko. Miko tymczasem miał totalny mętlik w głowie.

– No… Zaczął skrzat powoli – na nas już czas. Czy jesteś gotowy?
– Gotowy na co? – wychrypiał Miko kompletnie zdezorientowany.
– Na nowe życie. Inne. Tego miałeś przecież już dość… – odparł skrzat.
– Nigdy tak nie twierdziłem! – krzyknął Miko – wcale nie… – jednak zawiesił głos. Bo nagle uświadomił sobie coś, czego dotąd sobie nie uświadamiał. Nagle poczuł przypływ zupełnie nowego, nieznanego dotąd uczucia. Tak, jakby nagle gdzieś w środku, na dnie serca pękła lekko szklana bańka.
Bardzo szybko przygotował się do drogi. Wziął właściwie tylko kilka najpotrzebniejszych rzeczy. Chociaż nie był pewien czy na pewno będą mu potrzebne. Jego życie miało ulec zmianie, ale jeszcze nie wiedział dokładnie jakiej. Nie wiedział też dokładnie, dokąd się wybiera jednak czuł, że wyruszyć w drogę powinien natychmiast.

Zmiany bywają trudne, ale wiele z nich przynosi dużo dobrego. Łatwo jest się na nie zdecydować – trudniej wprowadzić w życie.

Antyczny Skrzat właśnie dlatego zawsze pojawiał się znienacka i wtedy już nie było odwrotu. Była tylko droga, która biegła aż po horyzont i jeszcze dalej. Miko właśnie na nią wkraczał. Czuł lęk, podekscytowanie i niepewność zarazem. Ale także radość – przede wszystkim dlatego, że stara legenda okazała się prawdą. Kto wie ile jeszcze takich legend sprawdza się w życiu nawet jeśli w ogóle nie dajemy im wiary? I czy to nie pokrzepiająca myśl na koniec starego roku i na początek zupełnie nowego… ?

O dobrych emocjach

W ciszy i w mroku

W serca wahaniu

Coś błyszczy

Jak kamyk świetlisty

Rozjaśnia zbyt wczesne

Godziny wieczorne

I sny spóźnione

To coś, co serce

Ogrzewa na długo

I coś w nim porusza

Coś, co ulotne jest

I warto to złapać

Jak zjawy wyśnione

Co zieleń wśród bieli

I czerwień gorącą

Odkrywa w dni chłodu

Co nawet kamień

Ten na dnie serca

W końcu rozkruszy

Jak najprawdziwszy

Łamacz lodów!

Lub pracowity skrzat

W kopalni prawdziwych

diamentów ☝☝☝

Lecz to jest lepsze

Niż milion

Diamentów

A bywa

Tak rzadkie

Jak one

Wystarczy jednak

W dniu zwykłych pośpiechu

I uczyć odmętów

Wybierać zawsze

Tę jasną stronę

Ten mały kamyk świetlisty … 😊

Dobrych emocji 💌

Jesienna herbatka

🍁

Pan imbryk przystojny choć nieco pękaty 🫖

Pokłonił się nisko zgromadzonym

Szanowni państwo! Serdecznie zapraszam!

Stół herbaciany zastawiony🍮

Stół bardzo dumny dygnął w ukłonie

Zaszeleścił obrusem 🎀

Dzisiaj specjalna jest okazja

A on może czuć się prymusem🎗

Filiżaneczki kruche w kwiatuszki

I mały srebrny mlecznik

Duża patera na której ktoś zdolny

Wymalował słonecznik

A na paterze kruche ciasteczka

I biszkopciki pachnące🍪

Świeże owoce kolorowe🍇🍉🫐

A obok bakalie błyszczące

Dzbanek z herbatą parującą krok w krok

Z panną Cukiernicą

Zaraz do tańca ruszą z gracją💃

I wszystkich znów zachwycą

Promienie słońca jesiennego

Wkradają się przez firankę

Któryś z nich chwycił w złote palce leciutką filiżankę🌞

I nawet imbir zwykle dość oschły

Dziś w parze z miodem staje🍯

Czyż picie herbatki

To nie czysta magia? 🪄

Czy tylko mi się tak zdaje?

😊

Koniec i początek

– Dlaczego jesteś smutny? – zapytał Kio swojego kolegę, który stał obok milcząc.
– Bo to już koniec – odparł Rino i ze smutkiem raz jeszcze spojrzał na zieloną dolinę, która rozciągała się przed nimi i wyglądała, jak trójwymiarowy obraz kochającego kolory impresjonisty.
– Koniec? – powtórzył po nim Kio – to duże słowo. Zazwyczaj koniec to zarazem początek czegoś innego, nowego. Wobec tego czegoś maleje i staje się nie aż takie przygnębiające.
– Czy ja wiem? – zapytał Rino w zamyśleniu – nie zawsze początek czegoś oznacza dobre rzeczy. Czasami zupełnie nie.
– Rino, daj spokój. Mazać mogą się słabeusze i małe dzieci. Jeśli smutno ci z tego powodu, że musimy stąd wyjechać pomyśl, ile szczęścia miałeś przeżywając tutaj tak dobre chwile. Tęsknota także oznacza, że coś dobrego zdarzyło nam się w życiu. To chyba w porządku?
– Udaje ci się nie czuć smutku? – zapytał Rino, patrząc na Kio z zaciekawieniem – jak to robisz?
– Czuję smutek – odparł Kio – ale staram się sobie z nim radzić. Myślę o tym, co dobrego mnie czeka i to mogą być drobiazgi. Na przykład nowa książka, którą po powrocie wypożyczę z biblioteki, albo nowa gra, którą ściągnę sobie z sieci. Wakacje to nie jedyna dobra rzecz na świecie! – Kio zaśmiał się i nastrój Rino poprawił się nieco.

Wakacje w dolinie były rzeczywiście wspaniałe. Poczucie wolności, piękna przyroda ogrzewana promieniami słońca od samego rana, ciepła woda w rzece, która była miejscami na tyle płytka i spokojna, że można było się w niej bezpiecznie kąpać. W innych miejscach była na tyle głęboka, że cały dzień przemierzali ją w kajakach, docierając do miejsc, które wyglądały jak rajskie ogrody, których nie odkrył dotąd żaden człowiek. Letnie wieczory to najwspanialsza część wakacji. Niebo usiane gwiazdami i dym z ogniska pędzący do gwiazd.

Piękne wakacje są jedną z tych rzeczy, które kształtują nas w dzieciństwie na resztę życia – tak mawiała babcia i na pewno miała rację. Niektórzy twierdzą, że to, za czym tęsknimy i co przywołuje w nas najlepsze wspomnienia mówi o nas najwięcej. Czy tak jest naprawdę? Z pewnością coś w tym jest.

Jesień przyszła znienacka i odmieniła zupełnie jeszcze niedawno zalane słońcem, rozgrzane ulice miasta. Powietrze pełne było wilgoci i zapachu liści, a ptaki za oknem cichły z dnia na dzień. Wspomnienia wakacji powoli zaczęły blednąć i przypominać nieco zapomniany sen, a z drugiej strony życie toczyło się równym tempem, połykając kolejne godziny i dni. Czasami deszcz stukał uporczywie w parapet już od rana, przywołując myśli o tym, co pilnego jest do załatwienia na dziś. Czasami słońce znienacka pojawiało się na niebie i wtedy wszystko wokół pełne było blasku.

Dlaczego czas lata, palącego słońca, gwałtownych burz i setek dźwięków i kolorów wydaje się czasem tak wyjątkowym i upragnionym? Dzieje się wtedy dużo i wszędzie, ludzie rozmawiają głośno do późnej nocy, a ich śmiech nad ranem dźwięczy, odbijając się od uchylonych okien i drzwi balkonowych. Sen bywa krótki i płytki, a dni – mimo, że długie – zdają się gnać dokądś na oślep.

Kio zapalił lampę stojącą obok fotela w dużym pokoju. Jasne światło objęło wysokie oparcie i koc w kratę. Książka z biblioteki miała miękkie kartki, które szeleściły przyjemnie przy przerzucaniu kolejnej strony – ile osób dotąd miało ją w swoich dłoniach i powierzyło jej swoje emocje i marzenia? Teraz była tutaj, jak portal do innego świata, który bywa zupełnie inny w zależności od tego, kto go używa. Kio usadowił się wygodnie i zagłębił w lekturze. Za oknem szumiały drzewa i wieczór powoli skradał się, żeby uciszyć odgłosy okolicy.

Lato ze swoim blaskiem i nieznośnym gorącem, który wspaniale chłodzą morskie fale lub miękka woda w jeziorze, odpłynęło w czas miniony. Jednak zostało gdzieś głęboko w tych, którym trudno było się z nim rozstać. Jak zapas drogocennej energii w tkankach i żyłach, która ciepłym strumieniem dociera do najdalszych komórek i daje im życie. Po to właśnie jest – nie po to, by trwało wiecznie. Za to jesień daje głowie i sercu czas na inne dobre emocje, małe wzruszenia i wielkie przeżycia – takie do głębi duszy, która wreszcie słyszy samą siebie. I wie – z roku na rok coraz lepiej – w jakim kierunku chce podążać.

Mama

Pewnego razu pewna mama

Postanowiła pobyć sama

Nie tak przez chwilę czy na trochę

Tylko na dłużej

Najpierw więc poszła na długi spacer

Sama by poczuć się raz inaczej

wypiła kawę w kawiarence, w małej kwiaciarni

Kupiła róże

Potem usiadła na ławeczce

By poopalać się troszeczkę

Bukiet pachnący tuż obok siebie

Położyła

Spojrzała w niebo całe w błękicie

– Piękne jest życie! – Tak pomyślała

Oczy przymknęła i całkiem się

Rozmarzyła

W końcu chwyciła bukiet róż

– pora do domu wracać już!

Co mi tam niebo i kawiarenki

Pustawe

W domu czekają na mnie dzieci

Tam jasne słońce dzień cały świeci

Ciekawe jaką wymyślą dzisiaj

Nową zabawę?

A kawę

przecież można pyszną

Wypić w domu!

Na co komu

Pić ją samotnie gdzieś tam … ?

Taka już jest ta upragniona

samotność mam 🙃

Czarny kot

Pewnego razu był sobie czarny kot. Tak czarny, jak smoła. Tak czarny, że w ciemności w ogóle nie było go widać. Wtapiał się w nią miękko i całkowicie, a że do tego jego koci chód był właściwie kompletnie niesłyszalny, potrafił nieźle nastraszyć kogoś, kto przypadkiem się na niego natknął. Czarny jak smoła i jak najczarniejsza noc kot miał oczywiście zielone oczy. Zielone i połyskujące w blasku Księżyca. Dlaczego oczywiście? Bo koty bardzo często mają zielone oczy. I one  błyszczą w nocy jak drogocenne kamienie, jakby Księżyc, który bardzo lubi koty, wypełniał je swoim światłem. Tak zazwyczaj przecież jest. Czyż nie?

Koty wywołują w ludziach różne skojarzenia. Niektórym kojarzą się z domem i ciepłem. Z przyjemnym miauczeniem i ocieraniem się miękkiego jak koc zwierzątka o nogi, przez które przebiega wtedy przyjemny dreszcz. Niektórym koty kojarzą się z łazęgostwem. Z wędrowaniem przed siebie bez celu, chociaż być może cel jest jakiś, tylko skryty głęboko w sercu “łazęgi”. Przez to jeszcze inni kojarzą koty z niezależnością. Z całkowitą wolnością – decyzji, sądów, wyborów. Wolnością, o której wielu marzy, ale niewielu by się odważyło, by ją mieć. Bo to wielka odwaga być wolnym i w dodatku demonstrować swoją wolność innym.

Czarny jak smoła lub jak najciemniejsza noc kot o zielonych oczach kojarzył się ludziom z czymś jeszcze. Mianowicie z magią. Taką prawdziwą, dostępną tylko wtajemniczonym. Nie żadnym wróżeniem z fusów czy innymi gusłami, tylko z taką magią, dzięki której dociera się do tajemnicy istnienia. Do istoty wszelkich spraw. Do odpowiedzi na najtrudniejsze pytania. Do ciemności, która zamienia się w jasność dzięki poznaniu tego co nierozpoznane. I bardzo możliwe, że nie były to tylko i wyłącznie skojarzenia. Możliwe, że czarny kot z zielonymi jak kamyki oczami faktycznie z magią miał coś wspólnego. Zresztą sami to osądźcie.

Przenieśmy się teraz do pewnej niezbyt dużej miejscowości. Miejscowość ta znajdowała się gdzieś na końcu świata, gdzie nie docierają autokary z turystami i ledwo udaje się tam dotrzeć od czasu do czasu samochodom dostawczym z różnego rodzaju asortymentem, który może być przydatny mieszkańcom. Ale i samochody dostawcze rzadko się tu zjawiały. Na co dzień w miasteczku nie działo się nic i to w nieznośnie dosłownym tego słowa znaczeniu. Oczywiście w tym “nic” zawierało się mnóstwo codziennych czynności, związanych z ludzką egzystencją – tak bardzo podobnych do siebie, powtarzalnych i wykonywanych bardzo często machinalnie, że dawno już wpisały się w rytm życia  i nikt się nad nimi nie zastanawiał. Były czymś tak oczywistym, jak wschód i zachód słońca codziennie o podobnej porze, jak przychodzące po sobie i przemijające pory roku, jak deszcz w porze deszczowej i słońce w porze upałów. Jednym słowem: nie były niczym, co zasługiwałoby choćby na wzmiankę.

Takie życie, w którym wszystko jest powtarzalne i przewidywalne wielu osobom może wydać się szczytem marzeń. Tak, tak, bardzo wiele osób nie lubi zmian, nie lubi wciąż od nowa przystosowywać się do czegoś, a już o niespodziankach w ogóle nie ma co wspominać – to dopiero okropieństwo! To, że można dokładnie przewidzieć, co i o której godzinie wydarzy się następnego dnia, jest dla wielu osób warunkiem prawdziwego szczęścia i spełnionego życia. I – może was to zdziwić – takich osób jest naprawdę sporo. Zresztą rozejrzyjcie się wokół – sami się przekonacie.

Dni w miejscowości zagubionej gdzieś na końcu świata mijały spokojnie i bez znaczących wydarzeń. A jeśli nawet jakieś wydarzenie miało miejsce to zwykle i tak nic nie odbiegało od dawno ustalonego planu i porządku. Zupełnie jak w dobrze działającym nakręconym zegarze. Gdyby jakiś malarz postanowił – zupełnie nie wiadomo po co i dlaczego – namalować to miasto, to wszystko na jego obrazie byłoby w kolorze szarym,  postacie nie poruszały by się, a perspektywa byłaby umowna, przez co obraz byłby jednowymiarowy. I tak byłoby pewnie już zawsze gdyby nie… No właśnie.

Pewnego dnia na ulicach miasta ktoś zauważył czarnego jak smoła albo jak najczarniejsza noc kota. W mieście mieszkały oczywiście koty i psy i zdarzały się także w czarnym kolorze, jednak ten kot był inny. I tylko niech wam nie przychodzi do głowy pewien znany kot o imieniu Behemot – ten był zupełnie do tamtego nie podobny. Był z zupełnie innej bajki. Zastanawiano się czyj to kot i skąd się tu wziął. Kot tymczasem spacerował ulicami miasta zupełnie tak, jakby był u siebie. Widziano go, jak szedł środkiem chodnika i rozglądał się z zaciekawieniem dookoła. Czasami przystawał przed witrynami sklepów i gapił się na nie przez dłuższą chwilę zupełnie tak, jakby był zainteresowany zakupem tej czy innej rzeczy. Ktoś widział go w parku, paradującego główną aleją albo też wysiadującego na ławce. Jakby kot po prostu wybrał się na przechadzkę i łapał chwile oddechu wśród wysokich i zielonych jak jego oczy drzew. To nie było zachowanie typowe dla kotów.
Ale najgorzej było w nocy. Ludzie, którzy bardzo późną porą spieszyli ulicami miasta, natykali się na niego przypadkiem i wielu z nich przyprawiło to o mały włos o zawał serca. Kot nagle wyrastał przed nimi na chodniku w miejscu, którego nie obejmowało światło latarni. Albo nie stąd ni zowąd wyskakiwał im spod nóg, a potem nagle znikał w ciemnej bramie. Bywało też, że jego sylwetka niewidoczna w ciemności na tle ściany, nagle odrywała się od niej i nie można było mieć pewności, czy to czarny kot czy też może jego cień. Ci, którzy byli bardziej strachliwi i przyzwyczajeni do tego, że w ich życiu wszystko jest ustalone i niezmienne, nagle poczuli się niepewnie, a to było coś zupełnie nowego.

Czy wierzycie w magię? Czy jesteście w stanie uwierzyć, że czarami, talizmanami, rytuałami można zmienić rzeczywistość? A czy wierzycie w przesądy? A może w przeznaczenie? Czy też może jesteście osobami tak mocno stąpającymi po ziemi i tak racjonalnymi, że absolutnie nie wierzycie w takie rzeczy? Byłaby to wielka szkoda, ale i tak przecież bywa. Ja sama nigdy nie wierzyłam w duchy, aż do czasu…

Odkąd w miejscowości pojawił się czarny kot zaczęły dziać się bardzo dziwne rzeczy. Na początku oczywiście nikt nie kojarzył tych zdarzeń z jakimś tam kotem. Z dnia na dzień jakby ktoś nad miastem rozciągnął mgłę, która wywołała u wielu osób dziwne uczucie melancholii i tęsknoty – coś zupełnie dotąd niespotykanego w tym miejscu. Ludzie zatrzymywali się na ulicy i zaczynali patrzeć w niebo. Niektórzy długo tak stali potrącani przez innych. Niektórzy stawali nagle, bo zapominali dokąd idą. I po co właściwie. Te dziwne zachowania przynosiły oczywiście negatywne skutki: spóźnienia do pracy, odwołane spotkania, pominięte ważne daty. Raz nawet o mało co nie skończyło się wypadkiem, kiedy nagły przypływ melancholii zdarzył się jednemu z mieszkańców na przejściu dla pieszych na jednej z najbardziej ruchliwych ulic miasta.

To wcale nie było zabawne. Wiecie na pewno doskonale, jak wygląda efekt domina. Kiedy przewróci się jeden klocek popycha on kolejne, a kolejne przewracają się na następne. Z tego mogą wynikać bardzo poważne i nieprzewidziane problemy. Ale… czy tylko problemy?

W miejscowości na końcu świata zagubionej gdzieś daleko i zapomnianej przez wszystkich po latach, w których nie działo się nic – nagle zaczęły się dziać rzeczy, które dotąd nigdy nie miały miejsca. Ktoś na przykład zrezygnował ze swojej – wykonywanej od lat, powtarzalnej i mało satysfakcjonującej – pracy. Tak z dnia na dzień, bez uprzedzenia. Ktoś inny postanowił przeprowadzić się bliżej parku, żeby częściej w nim bywać. Natychmiast się spakował i był gotów do przeprowadzki. Jeszcze ktoś wpadł na pomysł, żeby wybrać się w daleką podróż! Tego nikt tutaj nigdy nie robił. Trudno było dotrzeć do tej miejscowości i tak samo trudno było się z niej wydostać. Niektórzy zaczęli zastanawiać się nad wprowadzeniem zmian w życiu – jakichkolwiek. Na ulicach pojawili się ludzie z włosami pofarbowanymi na zielono albo bardzo dziwnie ubrani. Ktoś stanął na rogu jednej z ulic i głośno śpiewał piosenki. Ktoś się z kimś pokłócił, a ktoś inny z kimś po latach pogodził. Trochę z tym wszystkim było zamieszania, ale na pewno nikt nie mógł już powiedzieć, że nic się nie dzieje. Działo się dużo i nie wiadomo było, co może zdarzyć się jeszcze.
I w tym wszystkim nie byłoby nic dziwnego. Raczej należałoby się cieszyć, że teraz zacznie być normalnie. To znaczy – coś zacznie się nareszcie dziać. Coś poza “nic”, które zawiera w sobie tyle samo spokoju i stabilności, co nudy i zniechęcenia, ale też swego rodzaju ucieczki od pragnień. Jednak są tacy – i była już o tym mowa – dla których brak zmian i podobieństwo, a nawet identyczność kolejnych dni w mieście były wyznacznikiem dobrego życia. Nieprawdopodobne, a jednak. Lubili być częścią szarego obrazka, na którym postacie nie poruszają się i nawet perspektywa jest tylko umowna, przez co obrazek jest jednowymiarowy. Tym osobom bardzo nie podobało się to wszystko. Dla nich to były cuda nie z tej ziemi i w dodatku wcale ich tutaj nie chciano. Te osoby zaczęły gorączkowo szukać przyczyn i wkrótce wszystkie oskarżenia padły na czarnego jak noc kota, który nie wiadomo skąd i kiedy pojawił się w mieście.

W ciągu jednego dnia na wszystkich słupach ogłoszeniowych rozwieszono ogłoszenie: “Poszukiwany jest czarny kot z zielonymi oczami. Każdy kto go spotka powinien natychmiast zadzwonić pod podany niżej numer telefonu. Dla tego, kto pojmie kota i dostarczy pod podany niżej adres, przewidziana jest nagroda”.

Jak to dobrze kiedy można tak precyzyjnie określić, opisać, wskazać przyczynę wszelkich kłopotów! Wtedy można ją złapać, wsadzić do worka i wywieźć z miasta. I będzie po problemie. Każdy by chciał mieć taki prosty sposób na rozwiązanie swoich problemów. Ale nawet w najstarszych bajkach tak się nie zdarza. A co dopiero w życiu. Kiedy coś się zmienia to bardzo trudno, o ile to w ogóle możliwe, jest wrócić do tego, co było. A jeszcze trudniej – do tego, kim się było. I nawet wyłapanie wszystkich czarnych kotów w okolicy i przesiedlenie ich hen daleko nic na to nie pomoże.

Tymczasem czarny jak noc kot zniknął tak nagle, jak nagle się przedtem pojawił. Zupełnie jakby rozpłynął się któregoś dnia w powietrzu. Albo jakby noc ukryła go na zawsze w kieszeni swojego zamaszystego płaszcza, by mógł bawić się w niej gwiazdozbiorami jak włóczką z babcinego koszyka. I być może, gdyby ktoś bardzo chciał, dostrzegłby czasami na nocnym niebie dwie maleńkie gwiazdki, które były w nietypowym, bo zielonym kolorze. Niektórzy teraz bardzo wypatrywali czarnego kota na ulicach, licząc na to, że uda im się go złapać i dostać nagrodę. Ale znacznie więcej było tych, którzy rozglądali się za nim tęsknie, bo jego widok powodował u wielu miłe zaskoczenie, kiedy już oswojono się z jego obecnością w mieście. Niektórzy traktowali go jak swego rodzaju amulet, znak szczęścia, obietnicę spełnienia jakiegoś życzenia. Ludzie bardzo lubią przypisywać znaczenie różnym rzeczom – chociaż to trochę jak szukanie usprawiedliwienia dla swoich decyzji. Ale może też po po prostu… potrzeba odrobiny magii w życiu?
Tak czy owak – więcej już nikt czarnego kota z zielonymi oczami w tym mieście nie spotkał. Chociaż byli tacy, którzy twierdzili, że mignął im gdzieś w ciemnej bramie. Albo, że w nocy widzieli jego cień na ścianie swojego domu. Były to jednak raczej opowieści wyssane z palca lub po prostu wyobraźnia opowiadających.

Czy kot może być magiem? Czy może być wysłannikiem sił piekielnych, który chce wprowadzić zamęt w miejscach, w które przybywa? Czy jego zielone jak szmaragdy, błyszczące oczy, mogą działać na ludzi jak dobry czar lub zły urok, który odmienia ich zupełnie?
A może to nie są żadne czary! Tylko po prostu nagła zmiana punktu widzenia,  spojrzenie pod innym kątem na oglądany na co dzień obrazek. Małe pękniecie w znanym obrazie, szczelina, przez którą dusza może uciec w inne światy. Nieznane i nie wymarzone – a jednak gdzieś w głowie, pod tysiącem myśli o sprawach przyziemnych i codziennych – drzemiące w postaci niewypowiedzianych życzeń. Może w ogóle nie tylko nie ma magii, ale nawet nie jest nam ona do niczego potrzebna? Bo przecież nikt inny poza nami nie zadecyduje o naszym życiu. I o tym, czy chcemy w nim zmian, czy też zupełnie nie. Czy chcemy być takimi trochę więźniami naszych przyzwyczajeń, codziennie powtarzanych czynności, ale też lęków i obaw, czy też może chcielibyśmy poczuć się wolni. Jak kot, który wędruje przed siebie nie oglądając się na innych. I lubi zaskakiwać swoją obecnością w miejscach, w których nikt się go nie spodziewał. A czasami znika zupełnie lub raczej przenosi się w tylko jemu wiadome miejsce i nie zastanawia nad tym, co ktoś o tym pomyśli. Bo to przecież nie jest jego sprawa. Skoro jest się wolnym to przecież można żyć tak, jak się chce. Do tego wcale nie są potrzebne żadne czary.

Nikt nie mówi, że to łatwe: radzić sobie samemu w życiu. Czasami przydałyby się czary lub wstawiennictwo Księżyca. Jednak to możliwe jest tylko w bajkach. W życiu czarów nie. Ale mimo to, także w życiu, zdarzają się cuda nie z tej ziemi. I to wcale nie tak rzadko. Ciekawe, prawda?

Ławeczka

Pewnego razu była sobie bardzo mała ławeczka. Tak mała, że łatwo było ją przegapić i w ogóle nie zauważyć. Tak mała, że mogły zmieścić się na niej zaledwie dwie bardzo małe istotki – lub więcej, ale odpowiednio mniejszych. Nie zmieściłby się na niej żaden ptak, ale już motyl tak. Jeden motyl z rozłożonymi skrzydłami lub dwa ze złożonymi. Zmieściłyby się ze trzy muchy, albo jeden konik polny. To oznacza, że muchy mogłyby umówić się na pogawędkę na bardzo małej ławeczce, ale już konik polny musiałby zadowolić się swoim własnym towarzystwem. Mógłby na przykład uciąć sobie na ławeczce drzemkę. Lub po prostu pobyć sam ze sobą. Czy wiedzieliście o tym, że większość ludzi nie lubi spędzać czasu samotnie? Nie chodzi tutaj o bycie samotnym – to bywa nieprzyjemne – tylko o chwile tylko dla siebie. Sam na sam ze swoimi myślami i uczuciami. To podobno nie lada wyzwanie dla bardzo wielu osób. Jednak nie dla koników polnych. One doceniają to, że przez chwilę mogą odpocząć od reszty świata. Nie muszą nawet medytować, chociaż chwila spędzona na ławce, przymknięcie oczu i wystawienie twarzy na działanie promieni słońca, to już może być dobry początek medytacji.
Z motylami to zależy: jeśli przyszłaby im ochota na rozprostowanie skrzydeł i chwilę odpoczynku to na bardzo małej ławeczce tylko w pojedynkę; jeśli zaś wolałyby w towarzystwie – to wtedy odpada rozprostowanie skrzydeł. Czasami trzeba dokonać wyboru pomiędzy własną wygodą, a miłym towarzystwem. Za to mrówki mogłyby usiąść na ławeczce nawet cztery obok siebie! Bo są dużo mniejsze po prostu.
Mam nadzieję, że już teraz możecie wyobrazić sobie, jak bardzo mała była ta ławeczka. Stała sobie w bardzo przyjemnym miejscu – odpowiednio nasłonecznionym, ale też pod wysokim drzewem, które dawało przyjemny cień. W dodatku z miejsca, w którym stała, rozciągał się piękny widok. Kto nie chciałby usiąść na takiej ławeczce choć raz i odpocząć?
Ławeczka w dodatku była bardzo ładna. Taka trochę romantyczna z pięknym oparciem i zabawnie wygiętymi nóżkami. Cała biała i błyszcząca. Zdecydowanie przyciągała uwagę tych, którzy byli w stanie ją dostrzec. Pamiętajmy bowiem o tym, że była bardzo mała i nie każdy ją zauważał.

Sami dobrze wiecie, że jeśli zetkniemy się z czymś, lub – co gorsza – z kimś, kto jest bardzo mały, to mamy taką nieładną skłonność do lekceważenia tego kogoś lub czegoś. Mierzymy świat swoją miarą i oceniamy dobrze tylko te rzeczy lub osoby, które są co najmniej takie, jak my. Wszystko to, co jest mniejsze zdaje się nam automatycznie mniej znaczące. Czy jednak to nie ma znaczenia dla kogoś, kto jest mniejszy od nas, a nawet tak mały, że ledwo możemy go dostrzec, a nawet zupełnie nie zauważyć? Przecież liczy się nie tylko to, co ważne dla nas!

Pewnego pięknego dnia na bardzo małej ławeczce odpoczywał sobie polny konik. Wyciągnął się wygodnie i marzył. Lubił sobie pomarzyć od czasu do czasu. Marzenia nic nie kosztują, a bardzo umilają życie. Kiedy marzy się intensywnie to przybliża nas do realizacji marzeń, a nawet często już możemy poczuć się tak, jakby się spełniły. Konik polny marzył więc i minę miał przy tym błogą. Ławeczka była wygodna na tyle, na ile może być wygodna ławeczka. To znaczy tak, żeby nie chcieć spędzać na niej pół dnia, bo jest jeszcze kilka innych rzeczy do zrobienia no i są też inni, którzy chcieliby z niej skorzystać.
Kiedy konik polny oddalił się do swoich codziennych spraw na ławeczce zasiadły trzy błyskotliwe muchy. Błyskotliwe, bo połyskiwały w słońcu na zielono-niebiesko, ale też dlatego, że wszystkie trzy wyrażały bardzo błyskotliwe uwagi na temat bieżących tematów. Siedząc obok siebie na bardzo małej ławeczce omawiały właśnie plan kolejnego spotkania much osiedlowych, które same zorganizowały.
Muchy są dosyć energiczne i lubią szybko i sprawnie załatwiać tematy. Kiedy już wszystko zostało omówione i ustalone pożegnały się pośpiesznie i opuściły ławeczkę. Chociaż każda z nich w myślach musiała przyznać, że taka ławeczka to naprawdę dobra rzecz.
Popołudniu na ławeczce przysiadł motyl. Piękny! Cały pomarańczowy. Rozłożył swoje piękne skrzydła i wystawił buzię do popołudniowego słońca. Miał za sobą pracowity dzień i musiał chwilkę odsapnąć i rozprostować skrzydła. Mocno się dzisiaj napracowały, żeby mógł przemieścić się tam, dokąd chciał. W myślach wyrażał wdzięczność za istnienie małej ławeczki. Oczywiście mógł niemal równie dobrze usiąść sobie na trawie. Siedzenie na trawie bywa bardzo przyjemne, zwłaszcza latem. Jednak czasami trawa jest mokra, a poza tym siedząc na ławeczce można poczuć się jak pan w meloniku i z laseczką lub pani z koronkową parasolką, których interesują tylko chmury na niebie. Przyjemnie jest poczuć się przez chwilę kimś, kto nie ma żadnych trosk. Tak właśnie można się poczuć, siedząc na ławeczce, nawet jeśli jest ona bardzo mała.
Po jakimś czasie do pięknego pomarańczowego motyla dołączył drugi, równie ładny. Siedziały obok siebie ze złożonymi skrzydłami i raczej milcząc uprzejmie. Motyle bowiem nie są zbyt rozmowne, a za to bardzo uprzejme.
W końcu pod wieczór małą ławeczkę obsiadły mrówki. W ciągu dnia w ogóle nie mają czasu na nic poza pracą w mrowisku, ale wieczorem to co innego. Wtedy mogą usiąść, pogadać, pośmiać się i odpocząć. Przed kolejnym trudnym dniem. A że są drobne to na ławeczce mieści się ich naprawdę sporo. I każdej jest wygodnie. Czasami lubią tak posiedzieć do późna, zwłaszcza kiedy księżyc na niebie.
Księżyc w nocy rzuca blade światło na ławeczkę i wtedy błyszczy ona jak mały klejnot zgubiony gdzieś w trawie.

Każdy ma swoje duże i małe sprawy. Każdy jeden, kto żyje na tym świecie. Bez względu na rozmiar i wygląd. Możecie się upierać ile chcecie, że tak nie jest, ale to nieprawda. Troski i zmartwienia to rzecz znana każdemu. Zmęczenie i pośpiech także. Każdemu więc bez wyjątku przydaje się od czasu do czasu taka ławeczka. A jeśli w dodatku stoi w bardzo przyjemnym miejscu – odpowiednio nasłonecznionym, ale też pod wysokim drzewem, które daje przyjemny cień i jeszcze rozciąga się z niej piękny widok, to kto nie chciałby usiąść na takiej ławeczce choć raz i odpocząć? Każdy by chciał i – co więcej – każdy powinien móc znaleźć na to czas. Bo jedną z najważniejszych rzeczy w życiu jest umiejętność odpoczywania. Takiego odpoczywania i ciała i głowy. Nawet nie wyobrażacie sobie pewnie ilu ludzi tego nie potrafi, chociaż wydaje się to takie łatwe. A wy potraficie? Kiedy się nie odpoczywa, to nigdy nie jest się wypoczętym. A kiedy nie jest się wypoczętym, to wtedy jest się ciągle zmęczonym i przez to zniechęconym i marudnym. Myślę, że wiecie co mam na myśli. Zdradzę Wam pewien sekret dobrego życia – nie wiem czy już go znacie: umiejętność odpoczywania jest ważniejsza od umiejętności ciężkiej pracy. Powaga.
Myślę, że teraz już możecie sobie wyobrazić, jak ważna była ta bardzo mała ławeczka. Chociaż była bardzo mała i dla wielu w ogóle mogłaby nie istnieć, podobnie jak mrówki, motyle czy koniki polne. Niestety.

Nasza bardzo mała ławeczka stała sobie więc i była ulubionym miejscem wielu bardzo małych stworzeń.

Jednak któregoś dnia stało się coś, czego nikt się nie spodziewał. Bardzo mała ławeczka zniknęła! Nie było jej już w tym miejscu, w którym przedtem stała. Pierwszy zauważył to konik polny, który przechodził obok. Rozglądał się bardzo uważnie, zatrzymał się nawet na chwilę. Ale ławeczki nie było. Konik śpieszył się akurat dokądś, ale obiecał sobie, że wróci popołudniu sprawdzić raz jeszcze. W ciągu dnia kolejni wielbiciele ławeczki pojawiali się i przecierali oczy ze zdumienia. Gdzie jest ławeczka? Gdzie się podziała? Stała tutaj dopiero co i tyle radości dawała jej użytkownikom.
Ławeczka zniknęła i przez kolejne dni nadal jej nie było. Taka niby zwyczajna ławeczka, a tyle smutku i rozczarowania przyniosło jej zniknięcie. Kto mógł to zrobić? Kto zabrał bardzo małą ławeczkę?

– Tak, zdaje się, że ktoś ją zabrał – powiedział pomarańczowemu motylowi rudzik, który bywał w okolicy czasami, tonem zupełnie obojętnym – bo podobno była za mała i zupełnie bezużyteczna. Chyba nikt z niej nie korzystał.
– Przydawała się – westchnął pomarańczowy motyl – nawet bardzo. Miała wielu wielbicieli.
– A kogóż to? – zdziwił się rudzik – bywam tu czasami i szczerze mówiąc ledwie dostrzegłem, że stoi tu jakaś ławeczka. Nie mogła więc mieć dużego znaczenia. Najwidoczniej nie miała go w ogóle  Po co komu taka mała ławeczka…?
Jego ostatnie słowa rozpłynęły się w powietrzu, bo rudzik już udał się w jakąś dalszą drogę.
Pomarańczowy motyl westchnął raz jeszcze.

Kiedy coś lub ktoś jest bardzo mały to innym często wydaje się, że nie ma żadnego znaczenia. Nie mają też znaczenia jego potrzeby i radości. Zniknięcia bardzo małej ławeczki większość żyjących wokół nie zauważyła. Tak, jak przedtem nie zauważano, że stoi pod wysokim drzewem.
Ale kilka małych, błyskotliwych much, wiele drobnych mrówek, motyle i koniki polne czuły wielką stratę i bardzo długo jeszcze ze smutkiem spoglądały w miejsce, które dawało im wytchnienie i chwilę odpoczynku. Tylko kto by się tam przejmował zmartwieniami takich ledwo widocznych i nie znaczących stworzeń? No kto? Jest mnóstwo ważniejszych, większych i bardziej znaczących spraw na świecie. Naprawdę!

Naprawdę…?

Szpic

Pomarańczowe Słońce biegnie za pociągiem troszkę zasapane. Już niedługo zarumieni się, jak jabłko i dotknie cienkiej linii horyzontu. A potem niepostrzeżenie zniknie całkiem aż do wczesnych godzin porannych. Milo tylko na chwilę podniósł białą głowę i otworzył oczy. Ale zaraz potem wsunął się całkiem pod siedzenie i jego głowy nie było już widać.

W końcu Słońce zniknęło. Pozostawiając po sobie czerwono-pomarańczową plamę. Jak rozlana w pośpiechu i niechcący farba. Na ziemi, na mijanych przez pociąg polach i łąkach wszystko zrobiło się bladoróżowe i lekko jakby rozmazane.

Na czym polega uroda niektórych ludzi? Nie chodzi o takie oczywiste rzeczy. Widoczne od razu. Jak piękna twarz. Piękna twarz to jeszcze nie uroda.
Uroda i piękno to coś nieuchwytnego. Jest w życzliwym spojrzeniu. W ciepłym głosie. W uśmiechu. W pewnego rodzaju delikatności, która pochodzi z wnętrza.
Ale też na przykład w piegach. I nieco niesfornej fryzurze. Zanim spod powiek ucieknie mi jego uroda chciałabym opisać ją jak najwierniej. Zwłaszcza tę, która była w głosie i sposobie zachowania. Czyli właśnie – pochodzącą gdzieś ze środka.

Milo był dużym psem. Chociaż miał dopiero dwa lata. Z wiekiem przybędzie mu jeszcze puszystej białej sierści, której już i tak ma bardzo dużo. Dzięki temu jest miękki jak poduszka. I przypomina nieco chmurkę. Białą i kudłatą.

Milo był piękny niezaprzeczalnie. Wystarczyło raz spojrzeć na niego. I od razu chciało się spojrzeć drugi raz. Bo trudno było nie patrzeć. Biały jak śnieg. Wyprostowany na czterech puchatych łapach. Spokojny i cichy. Zupełnie jakby spłynął na ziemię prosto z nieba, gdzie na co dzień kołysał się lekko jako biała chmura. Z której nigdy nie pada deszcz. Od tego są chmury w innym kolorze.
Jego pan też był piękny. Nie pamiętam koloru oczu, ale jestem jakoś pewna, że były niebieskie. Szczupła twarz opalona. Nos piegowaty. Wysoki i wyprostowany. Z włosami trochę niesfornie sterczącymi na czubku głowy.
Ale nie w tym była rzecz.
Tylko w czymś zupełnie innym.

Ten pociąg spóźnił się bardzo mocno. 40 minut to przecież dużo. Może dlatego teraz gnał przed siebie tak szybko, że nawet pomarańczowe słońce zmęczone i zdyszane w końcu dało za wygraną. I zniknęło za horyzontem. Wyczerpane po długim biegu.
Pociągi niestety często się spóźniają. I zawsze jest to trochę denerwujące. Bo nie powinny. Na peronie mnóstwo ludzi. Przestępują z nogi na nogę. Popijają kawę z kartonowych kubeczków. Wypatrują gdzieś tam daleko – tam skąd biegną tory – pociągu, który nie pojawia się jednak.
Gdzieś tam pomiędzy nimi na tym szarym peronie pojawia się dwóch niechcianych pasażerów: Zniecierpliwienie i Frustracja. A ci dwaj potrafią nieźle namieszać. I podróż, która miała być miła i przyjemna, może taka po prostu nie być.
W takich chwilach – i w takim towarzystwie (Zniecierpliwienia i Frustracji 😏) to, co zawsze wydaje się super i miłe – nagle przestaje takie być. Na przykład smak kawy w kartonowym kubeczku. Z rozpuszczoną na dnie słodką warstewką cukru. Którą można zjeść łyżeczką. Lub gołębie łażące po peronie – śmiesznie wysuwające do przodu głowy przy każdym małym kroczku. Zielono-fioletowe. Albo chociażby kolorowe pociągi. Jak różnobarwne smoki. Z łoskotem wjeżdżające na peron. Głośne i piękne.
Wszystko to traci nagle urok. I uszy człowiekowi rosną jak u wilka. Żeby tylko dosłyszeć komunikaty o kolejnych minutach spóźnienia! I wpatruje się człowiek w czarną bezduszną tablicę nad głową, na której ciągle nie wyświetla się informacja o wyczekiwanym pociągu. No i jeszcze te tory, biegnące z daleka. Cienkie nitki plączące się ze sobą. Na których wciąż nie pojawia się pociąg…

Cierpliwość zaraz zawiedzie. Złość wszystko zepsuje. I wtedy już nawet najmniejszy szczegół może wywołać kłótnię. Awanturę nawet! Tak, tak!
– A proszę się tak nie pchać! Gdzie z tą walizą?!
– Przepraszam, ale to moje miejsce, proszę się przesiąść!
– Proszę nie blokować korytarza! Ludzie chcą przejść!
… i takie tam, różne…

Ale wtedy nagle pojawia się on. Z tym swoim pięknym psem. Białym jak śnieg. Miękkim jak puch. Dostojnym i spokojnym.
I on też jest bardzo spokojny. Pogodny. Mówi łagodnym głosem. Lekko się uśmiecha, przepraszająco. Ma bardzo dużo bagażu – wysoki plecak i dwie duże torby. I pieska. Ale piesek nie gryzie. Będzie grzeczny. Czy mógłby zostać z nim w tym przedziale? Bo nie ma jeszcze biletu i miejscówki.
Oczywiście, że nie ma. Przecież nie jest zwykłym pasażerem. Z całą pewnością.
Oczywiście, że może! Przecież jest taki miły. I ma takiego pięknego psa!
Złość i Zniecierpliwienie, Frustracja i chęć kłótni – zniknęły. Wszyscy uśmiechają się do Milo. Tak się wabi. Głaszczą go i zachwycają nim. W przedziale mała dziewczynka mówi do mamy: “Nazwę go Chmurka”. Z korytarza do przedziału zaglądają ludzie, pokazując go sobie i uśmiechają się szeroko.

Można ruszać. Można się już nie spieszyć. Tylko usiąść wygodnie. To będzie przyjemna podróż. Przynajmniej w tym wagonie. Spokojna i miła. Chociaż się nie zapowiadała.
Przez całą niemal podróż Milo śpi smacznie pod szerokim siedzeniem. Nikomu nie zawadza. Czasami tylko podnosi głowę i rozgląda się ze spokojem po podróżnych, siedzących w przedziale. Wtedy jego piękny pan podaje mu wodę do picia albo psią przekąskę. I głaska go czule. I przemawia do niego serdecznie.
W przedziale atmosfera jest miła, wszyscy czują się tak, jakby ten piękny pies należał trochę też do nich. Wszyscy z życzliwością patrzą na jego pięknego pana.
Podróż mija szybko. Pozostali podróżujący tym wagonem również nastroje mają dobre. Zapomnieli już o opóźnieniu pociągu. Patrzą przez okno na pomarańczowe słońce, zdyszane od biegu. A poza tym – pociąg gna lekko po szynach i wkrótce odnajdzie zgubione gdzieś w drodze 40 minut. I wszystko będzie dobrze.

I tak właśnie, w prosty sposób, zwyczajna podróż stała się niezwykła.
Jak dobrze było znaleźć się właśnie w tym pociągu. Właśnie w tym wagonie.
Bo właśnie nim podróżują Milo i jego pan. Jak przybysze ze świata życzliwości. Grzeczni i spokojni. Cierpliwi. Nie zważający na opóźnienia. Na tłok w pociągu. Na kwaśne miny spieszących się podróżnych. Urodziwi. I nie o tę urodę zewnętrzną tutaj chodzi. Tylko tę ze środka. Z duszy? Z serca? Z czegoś jeszcze, co trudno określić? Co sprawia, że nie można od nich oderwać oczu. I chce się z nimi podróżować nawet wiele godzin.

Zbawiciele tej podróży. Zbawiciele świata, który tak bardzo potrzebuje więcej takich jak oni dwaj. I w wielu innych miejscach. Każdego dnia i o każdej porze. Nie tylko na tym akurat peronie. Nie tylko w tym akurat spóźnialskim pociągu.
A kiedy pociąg dojeżdża w końcu do celu podróży mała dziewczynka kuca obok Milo i głaska go powoli:
– Popatrz, mamo – mówi – w ogóle nie przeszkadzał. Tylko pomógł. Prawda?

Prawda! Wierzcie mi, że tak.

I to już koniec bajki. Zła bajka? Nieciekawa? Jeśli tak, to tylko dlatego, że czasami brakuje słów i talentu, żeby opisać pewne rzeczy. Ale zapewniam Was – gdybyście podróżowali ze mną tym pociągiem poczulibyście się jak w bajce :).

Zły dzień

Dla mojego Synka, który bardzo polubił tę bajeczkę 🙂 

– Zły dzień, zły dzień… dzisiaj będzie zły dzień…
– Co tam mruczysz?
– Zdaje się, że wstałem dzisiaj lewą nogą – powiedział Grysik i spojrzał ponuro na kolegę.
– Może nie będzie tak źle? – Marvin dawno nie widział Grysika w tak złym nastroju. Ale próbował, jak mógł.

Szli do szkoły w milczeniu, Grysik nie miał ochoty rozmawiać. O niczym. Jego przyjaciel szedł więc obok i starał się być tak cicho, jak to tylko możliwe. Tylko żwir na ścieżce szeleścił.
W progu szkoły spotkali Pat. Miała włosy związane w kucyk i niebieską koszulkę. Grysik bardzo ją lubił. Podobał mu się jej kucyk i miły głos. Chociaż nie przyznawał się do tego, Marvin wiedział że przyjaciel podkochuje się w Pat.
– Cześć Grysik  – Pat uśmiechnęła się promiennie.
– Odczep się – warknął Grysik – nie mam nastroju na pogawędki.
Pat była dziewczyną. A dziewczynom w takich chwilach robi się po prostu przykro. Pat odwróciła się gwałtownie i pobiegła do klasy. Na odchodne powiedziała coś jeszcze, w stylu:
– Czasami bywasz naprawdę okropny!
Grysik wzruszył tylko ramionami.

Podczas lekcji wiercił się i kręcił. Wyjątkowo nie mógł dzisiaj usiedzieć w ławce.
Pani od matematyki – zwana przez nich Sinusoidą – spojrzała na niego znad okularów.
– Grysik – zwróciła się do niego – przypomnij nam proszę na jakim zadaniu skończyliśmy ostatnio?
Grysik miał pustkę w głowie. No tak! Wczoraj nawet nie zajrzał do zeszytu. Jakoś nie znalazł czasu. Kątem oka zauważył, że Marvin daje mu jakieś znaki. Pewnie próbuje mu pomóc. Ale on prycha na jego pomoc. Sam stawi czoła Sinusoidzie.
– Nie pamiętam – powiedział powoli i dobitnie, patrząc nauczycielce prosto w oczy.
Sinusoida zsunęła okulary niżej, na czubek nosa, i spojrzała na niego badawczo. A potem pokręciła głową z dezaprobatą. Co się dzieje z tymi chłopcami? Przecież to miłe dzieciaki. A czasami coś jakby w nich wstępowało. Tyle lat pracy i doświadczenia, a czasami człowiekowi brakuje odpowiedzi – co ma o tym myśleć?
– W takim razie dostaniesz dzisiaj dodatkowe zadanie domowe. Żebyś sobie utrwalił i poćwiczył pamięć.
Kiedy tylko skończyła się lekcja Grysik energicznie wyszedł z sali, nie poczekawszy na Marvina. A kiedy po kolejnej lekcji rozpoczęła się przerwa obiadowa, poszli na obiad osobno. Co prawda Grysik rozglądał się za kolegą, niosąc w ręku talerz zupy, ale Marvin widocznie zjadł już i sobie poszedł. Grysik szedł, rozglądając się na wszystkie strony. Nie zauważył idącego z naprzeciwka chłopca, który jak on niósł talerz z ciepłą zupą. Wpadli na siebie zupełnie niespodziewanie.  Zupa wylała się na podłogę. Zrobiło się zamieszanie…
I Grysik nie zdążył już zjeść obiadu. Ale i ten drugi także nie. Ale Grysik zdążył jeszcze  powiedzieć mu kilka przykrych słów, bo przecież mógłby uważać bardziej jak chodzi i w ogóle!
Taki to był dzień.

W końcu lekcje skończyły się i Grysik z Marvinem wyszli ze szkoły. Pat minęła ich na swojej niebieskiej hulajnodze, ale nawet na nich nie spojrzała. Jej kucyk oddalał się szybko, podskakując wesoło. Marvin szedł obok przyjaciela milcząc. Nie wiedział jak poprawić mu nastrój. I nie chciał popsuć mu go bardziej. Ale szedł obok, bo przecież to był jego najlepszy przyjaciel. Nie miał lepszego.
Grysik westchnął w pewnym momencie ciężko i powiedział:
– Co za okropny dzień! No mówię ci! Od rana wiedziałem, że będzie taki! Na szczęście już jest trochę lepiej. Już nie czuję się tak okropnie jak wcześniej.
– Mhm… – mruknął Marvin.
– No powiedz! – Grysik zatrzymał się i przytrzymał przyjaciela za ramię – sam powiedz! Tylko mi może się zdarzyć coś takiego! Prawdziwy pech! Same złe rzeczy od rana! Czy ktoś jeszcze wie jakie to uczucie?
Marvin patrzył na niego i się nie odzywał.
– Dlaczego nic nie mówisz? Co z tobą? Jeszcze ty…?!
No i wtedy już Marvin nie wytrzymał. I wyparował do kolegi:
– Chcesz??? To ci powiem! Proszę bardzo! Wymyśliłeś sobie rano, że masz zły dzień! Całą drogę do szkoły nie odezwałeś się do mnie ani słowem! Potem odezwałeś się brzydko do Pat – a ona chciała się tylko z tobą przywitać! Następnie byłeś niemiły dla Sinusoidy! I za co??? Za to, że się nie przygotowałeś do lekcji. Już nawet nie wspomnę, że kiedy chciałem ci pomóc odwróciłeś się ode mnie… wolałem już przez resztę czasu cię unikać, bo bałem się, że znowu będziesz niemiły…
A podczas obiadu wpadłeś na tego chłopca. Przez ciebie nie zdążył zjeść obiadu, a ty jeszcze go zwymyślałeś…
I może powiesz mi teraz : kto miał dzisiaj zły dzień? Ty??? Czy może te wszystkie osoby, dla których byłeś dzisiaj taki okropny???
– Widziałeś jak na niego wpadłem??? – zapytał Grysik kompletnie zaskoczony słowami przyjaciela – myślałem, że już sobie poszedłeś…
– Widziałem wszystko – odpowiedział Marvin – i
przez ciebie… miałem dzisiaj naprawdę zły dzień – dodał smutno.
Grysik stał teraz z bardzo głupią miną. Patrzył na przyjaciela smętnie. Marvin miał rację. Teraz dopiero to zrozumiał. Zachowywał się dzisiaj okropnie. Myślał, że ma zły dzień. Ale zdaje się, że to on go zepsuł.
A mimo to… jego przyjaciel był obok i znosił jego humory. I nawet próbował mu pomóc podczas matematyki. A teraz wygarnął mu wszystko – zupełnie słusznie. Zasłużył sobie na to bez dwóch zdań!
– Wiesz co, Marvin, prawdziwy z ciebie przyjaciel. Przepraszam cię za dzisiejszy dzień.
– Nie tylko mi jesteś winien przeprosiny – odpowiedział Marvin.
– Wiem…- odpowiedział Grysik potulnie – jutro wszystko naprawię.
– Tylko żebyś znowu nie miał złego dnia – Marvin zmarszczył czoło.
– Miałeś rację – powiedział Grysik – to nie dzień był zły. To ja go zepsułem wszystkim dookoła.
Marvin pokiwał tylko głową, a potem poklepał przyjaciela po ramieniu.

I więcej już do tego nie wracali. Bo nie było po co. Wszystko zostało już wyjaśnione i mogło być znowu tak jak zawsze.
Zwyczajne dni pełne dobrych rzeczy. A czasami trudniejszych – jak to bywa. Które jednak łatwiej znieść dzięki przyjaciołom i życzliwym ludziom wokół. A przecież każdy kogoś takiego gdzieś tam obok siebie ma. Chociaż może nie zawsze to zauważa.