Pewnego razu był sobie pasterz. Mieszkał w małej chatce a tuż obok, w zagrodzie, mieszkały jego owce. W chatce z pasterzem mieszkał też pies. Duży i jasny. Tak jasny, że kiedy biegł za stadem owiec to z daleka czasami trudno go było od nich odróżnić. Bo i one były jasne, jak obłoki na niebie.
Pasterz mieszkał sobie pośród gór i lasów, codziennie doglądał swoich owiec i wyprowadzał je na pastwiska.
Przed chatką pasterza był mały ogródek, w którym rosły warzywa. Dzięki temu pasterz nigdy nie był głodny. Przed domem była też studnia. Z tej studni pasterz brał wodę, czystą i pyszną. Nadawała się doskonale do picia.
Chatka pasterza urządzona była bardzo skromnie. Jednak było w niej wszystko, co potrzeba do życia. Było łóżko, przykryte miękkim kocem i wygodne. Był drewniany stół i krzesła. Był też piec, w którym wieczorami śpiewał wesoło ogień – jedyny towarzysz pasterza obok jasnego psa. Czy to może wystarczyć do zadowolenia z życia? Pewnie niektórym tak.
Któregoś dnia pasterz obudził się wcześnie rano i przeciągnął się powoli. Już chciał wstać kiedy nagle… poczuł, że już nie chce być dłużej pasterzem. Nie chce już dłużej pilnować owiec i mieszkać samotnie w tej pustej chacie. Chce wyruszyć w drogę.
Zostawił więc owce i psa, mając nadzieję, że pies przypilnuje owiec pod jego nieobecność. I wyruszył z niewielkim tobołkiem przed siebie.
Długo wędrował. Mijał wioski i miasta. Czasami zatrzymywał się gdzieś na krótko, myśląc że może jakiś znak na niebie pojawi się i wskaże to miejsce, jako jego nowe miejsce zamieszkania. Ale znak nie pojawiał się. Pasterz – który teraz już nie był pasterzem – ruszał więc w dalszą drogę. I wędrował przez kolejne miasta i wioski.
Aż któregoś dnia zmęczył się tą wędrówką. Usiadł i zamyślił się…
– Czyżby nie było dla mnie miejsca na świecie? Czyżbym miał być skazany na bycie pasterzem do końca życia? Czy w życiu jest nam przeznaczone tylko jedno miejsce i jedna przypisana rola?
Kiedy tak rozmyślał nagle spadł deszcz… mokry i zimny, jak to deszcz. Były pasterz zerwał się na równe nogi. Chwycił tobołek i schował pod drzewem, które rosło nieopodal a gałęzie miało szerokie i rozłożyste.
Deszcz padał i trawa zieleniła się. Pod drzewem było sucho, chociaż zimno przenikało przez ubranie i docierało aż do kości.
Pasterz pomyślał o swojej chatce i ciepłym ogniu śpiewającym wesoło pod piecem. Przestał być pasterzem. Stał się wędrowcem. Ale ta rola nie podobała mu się za bardzo.
Czasami nie wie się czego się chce. Albo tylko tak się wydaje. Zwykle przecież wiemy. Pytanie brzmi, czy możemy to mieć. I co już mamy.
Czasami potrzebujemu trochę czasu, żeby na to wpaść.
Pasterz w tej właśnie chwili chciał być spowrotem w domu. W swojej chatce, obok zielonych pastwisk. Ale zanim tam wróci musi przejść długą drogę. Bo odszedł bardzo daleko. I może się też okazać, że kiedy będzie już na miejscu to tam wszystko jest już inaczej.
Teraz pasterz wędrował w przeciwnym kierunku. Wracał do domu. Postanowił jednak, że w drodze powrotnej będzie bardzo dokładnie przyglądał się wszystkiemu, żeby móc opowiedzieć o tym swoim owcom i jasnemu psu. Może chociaż na to przyda się jego wędrówka. Zatrzymywał się więc w każdym miasteczku i przyglądał ludziom, którzy wykonywali różne prace.
Część z nich bardzo lubiła swoje zajęcie a część wręcz go nie cierpiała. Jednak wszyscy traktowali swoje role jako jedyne im dane i nawet nie myśleli o zmianie. To co robili, traktowali bardzo poważnie. Bardzo się też dziwili kiedy pasterz opowiadał im o sobie.
– Zostawiłeś owce i psa? Bez opieki? Co z ciebie za pasterz?
Rzeczywiście. Kiepskim był pasterzem. Chociaż kiedyś tak nie uważał. I może właśnie dlatego nie mógł być nim dłużej.
Tak minął rok jego wędrówki. I wkrótce znalazł się na drodze prowadzącej do jego chatki. Już w myślach cieszył się na to, że usiądzie przy drewnianym stole. A przedtem zapali w piecu. I pogłaszcze po głowie wiernego psa. I będzie żył tak jak przedtem chociaż jednocześnie wszystko będzie inaczej.
Jednak kiedy doszedł na miejsce zobaczył, że chatki nie ma. Ani psa i owiec. Tylko puste miejsce, w którym nie urosła trawa. Bo nie mogła kiedy stał tam dom.
Pasterz stał na drodze zamyślony. Nie rozumiał co mogło się stać. Gdzie podziało się jego życie. Nie było go tylko przez rok. Czy tak wiele może się zmienić przez jeden rok życia?
– Z niektórych dróg nie można zawrócić – usłyszał nagle głos za sobą. Na drodze stał starzec i patrzył na niego z lekkim uśmiechem.
– Znasz mnie? – zapytał pasterz zdumiony.
– Widzę cię pierwszy raz – odparł starzec – ale to nie ma przecież znaczenia.
– A co ma znaczenie? – zapytał pasterz, który nie wiedział dokąd powinien się teraz udać.
– Droga ma znaczenie – odpowiedział starzec – i to, co na niej spotkasz.
– Nie chcę być wędrowcem! Chcę być pasterzem!
– Ale rok temu o tym nie wiedziałeś – odpowiedział starzec.
– Teraz wiem na pewno. Czy nadal mogę nim być?
– Możesz być kim zechcesz. Jeśli wiesz, kim chcesz być, to dużo więcej niż ci się wydaje.
I starzec odszedł zostawiając pasterza na środku drogi.
Drogi, która prędzej czy później zaprowadzi go do domu. Do miejsca, w którym będzie żył i pełnił swoją rolę. Najlepiej jak potrafi. I może także do wielu innych miejsc. Bo kiedy ma się przed sobą drogę to tak jakby miało się przed sobą jeszcze wiele innych, różnych możliwości.
Wystarczy tylko ruszyć się z miejsca.
Bajka dla Kasi R. – na Urodziny i w ogóle … 🙂
– Życie jest piękne! – mały Robaczek, nie większy niż główka od szpilki, stał na zielonym liściu i patrzył zadowolony prosto w słońce – jest takie pełne barw i niezwykłych zapachów i dźwięków…
– Znowu zaczynasz? – odezwał się ponury głos – od rana pleciesz bzdury. Spać nie można.
– Za długo śpisz – westchnął mały Robaczek – nie widzisz wschodów słońca.
– A ty widzisz??? – żachnął się ten z ponurym głosem – wszystko zasłaniają drzewa, krzewy no i te domy wokół.
– Widzę, jeśli tylko zechcę – odparł Robaczek – widzę jak słońce podnosi się nad dachami. A jego promienie docierają aż tutaj przez te zielone zarośla.
– Jesteś dziwny – ponury głos nie przestawał narzekać – dopiero co burza zniszczyła ci dom, twój najlepszy przyjaciel wyprowadził się daleko, na łąkę i jeszcze kilka dni temu nie mogłeś znaleźć wolnego liścia, na którym mógłbyś się przespać. A dzisiaj : życie jest piękne…
Mały Robaczek zeskoczył z liścia i stanął na wprost długonogiego, ponurego pająka. Znali się od bardzo dawna. Mogli już się przyzwyczaić do tego, że są zupełnie różni. Ale i tak ciągle toczyli te same dyskusje o życiu.
– Chodź, znajdziemy coś do jedzenia. Zapolujemy razem! – Robaczek szturchnął długonogiego i mrugnął konspiracyjnie.
– Przecież ty nie polujesz! Jesteś roślinożercą!
– Ale ty nie jesteś. Jakie to szczęście, że jeszcze mnie nie pożarłeś!- Robaczek udał przerażenie.
– Nie jadam takich jak ty. Za dużo gadasz. Miałbym niestrawność!
– Chodźmy na polowanie! Proszę! Albo połazić po okolicy. Pogoda taka piękna!
Długonogi ruszył powoli z miejsca. Zgłodniał i też miał ochotę na spacer.
Wędrowali. Ponury długonogi pająk i Robaczek wielkości główki od szpilki, który cieszył się życiem. Pogoda była wspaniała. Słońce grzało ale nie za mocno. Lekki wiatr poruszał liśćmi i kołysał wysokie trawy. Gdzieś w pobliżu brzęczał bąk, który już o świcie zerwał się do pracy.
W powietrzu unosił się zapach kwiatów.
– Życie jest piękne – westchnął Robaczek.
Ponury pająk spojrzał na niego z góry.
– Świat jest pełen złych stworzeń. Zjadamy się nawzajem, niszczymy nasze domy. Czasami bardzo długo szukamy czegoś do jedzenia. Ciągle jesteśmy narażeni na to, że nas rozdepczą, rozjadą. Lub zjedzą więksi i silniejsi od nas.
– I bardziej głodni – zaśmiał się Robaczek.
– Czy możesz być przez chwilę poważny? – zdenerwował się pająk – czy widzisz tylko słońce i kwiaty?!
– I gwiazdy! – krzyknął Robaczek – kiedy w nocy nie śpię kładę się na wznak i patrzę w gwiazdy. Widziałeś ile ich tam jest? Widziałeś jak mocno świecą?
– Uważaj – odburknął pająk – żeby nie pospadały ci na głowę.
Robaczek zaśmiał się i poklepał pająka po jednej z jego długich nóg.
– Lubię twoje poczucie humoru – powiedział.
-To nie poczucie humoru, tylko zdrowy rozsądek – odparł pająk – nie mam poczucia humoru. Nie mam też dzisiaj humoru.
-Nigdy nie masz humoru. A mimo to lubię spędzać z tobą czas. Kto wie, może lubię ten twój zdrowy rozsądek?
– Albo go potrzebujesz, bo tobie go brak – powiedział pająk spokojnym głosem.
Wędrowali dalej, aż dotarli do małej knajpki na skraju trawnika. Za barem jak zwykle uwijała się mucha, chociaż ruch był niewielki. Zawsze się tak uwijała – tak już miała. Nawet kiedy w barze nie było nikogo. Energia ją rozpierała.
Zamówili po kufelku nektaru z mlecza i rozsiedli się wygodnie w zielonych hamakach z liści.
– Dobry nektar, co? – Robaczek znowu mrugnął do pająka porozumiewawczo.
– Dobry – westchnął pająk.
– I przyjemnie tu, prawda?
– Przyjemnie…
– Długonogi, a boli cię coś albo martwi?
– W tej chwili nic, a co?
– A czujesz to?!!!
– Co??? – pająk podniósł się na swoim hamaku i rozejrzał nie wiadomo za czym.
– No to! – zaśmiał się Robaczek – że życie jest piękne!!!
Pająk popatrzył na niego. Przy takim zwariowanym Robaczku trudno było nie czuć tego, choćby czasami. I teraz też to czuł. Patrzył na muchę, która krzątała się za barem, dbając o wszystkich gości. Patrzył na zadowolonego z siebie kolegę. I czuł, że życie bywa bardzo piękne. Nawet dla takich najmniejszych robaczków na ziemi jak oni dwaj. Ale oczywiście w życiu się do tego nie przyzna.
Pewnego dnia w całym Miasteczku Nad Rwącą Rzeką, zgasły wszystkie światła. Stało się to wieczorem. Gdyby stało się w dzień pewnie mało kto by to zauważył. Ale wieczorem każdy lubi usiąść w fotelu albo przy stole albo nawet położyć się już do łóżka ale trzymając w ręku książkę. I cieszyć się wieczorną ciszą i chłodem. I ciepłym światłem lampy. Dzięki niemu robi się przytulnie i miło, gdziekolwiek się jest.
Tymczasem w miasteczku wszystkie lampy, nawet najmniejsze, w najdalszych zakamarkach, po prostu nagle przestały świecić. Zrobiło się ciemno tak, że prawie nic nie było widać. Zupełnie jakby to był środek nocy. W środku nocy taka ciemność jest zupełnie naturalna. Wtedy się śpi i światło nie jest potrzebne. Chyba, że w łazience. Ale wieczorem taka ciemność jest czymś bardzo nieprzyjemnym.
Na dodatek, tego było już za wiele, zgasły też telewizory i ucichły radia. Zrobiło się więc ciemno i jednocześnie cicho. Ale nie tak zupełnie cicho. Bo z różnych domów i mieszkań słychać było głosy: zaniepokojone, złe, zmartwione, wściekłe… Różne, w zależności od tego kto tam mieszkał. Większość jednak sądziła, że to jakiś wypadek i że następnego wieczoru wszystko wróci do normy. Mimo więc, że wieczór był niespokojny, to jednak spokojniejszy niż kolejne wieczory, które miały nastąpić…
Miasteczko Nad Rwącą Rzeką wcale nad żadną rzeką nie leżało. Ktoś kiedyś wymyślił taką nazwę i teraz już nie wiadomo kto i dlaczego. Każdy kto słyszał tę nazwę od razu wyobrażał sobie niewielką miejscowość, z takimi niewielkimi, charakterystycznymi dla niewielkich miejscowości domkami i wąskimi uliczkami. A tuż obok szeroką rzekę, która płynie wzburzona krętym korytem. A jej niespokojny szum słychać we wszystkich domach i mieszkaniach w miasteczku.
Tymczasem w okolicy nie było żadnej rzeki. Tylko niezbyt duże ale za to bardzo czyste jezioro. Poza tym pola, łąki i lasy.
Burmistrz Miasteczka Nad Rwącą Rzeką nie był jakimś wybitnym gospodarzem. Właściwie to za bardzo się nie starał. Jego ojciec był wybitnym burmistrzem i przez wiele lat sprawował swój urząd bardzo dobrze. Miasteczko rozkwitło i wypiękniało. Teraz jego praca szła trochę na marne. W ulicach pojawiły się dziury, domy pochyliły się nieco i postarzały a na klombie na ryneczku żaden kwiat nie zakwitł już bardzo dawno.
Burmistrz nie był złym człowiekiem. Po prostu nie radził sobie z tym wszystkim. A może nie kochał tego miasteczka tak bardzo jak jego ojciec?
Mieszkańcy miasteczka widzieli to wszystko ale nie mieli ochoty nic z tym robić. W końcu od tego jest burmistrz i jego urzędnicy, żeby dbali o miasto. Jednak również i oni szarzeli jak Miasteczko Nad Rwącą Rzeką. Chodzili zgarbieni wąskimi uliczkami i ledwo odpowiadali sobie na “dzień dobry”. Wkrótce zresztą zwyczaj mówienia sobie “dzień dobry” całkiem zanikł. I ludzie mijali się na ulicach w ogóle na siebie nie patrząc.
Z dnia na dzień w Miasteczku Nad Rwącą Rzeką było coraz smutniej. Na chodnikach i trawnikach panował nieporządek. Wkrótce też pobliskie jezioro, niezbyt duże ale za to bardzo czyste, przestało być takie czyste.
Burmistrza można przecież w końcu zmienić. Ale to wcale nie takie łatwe. Po pierwsze pewna delikatność i wyrozumiałość nakazują okazać cierpliwość i dać szansę człowiekowi. Po drugie trzeba by zwołać radę i na tej radzie wytknąć burmistrzowi wszystkie jego wady. A to bardzo nieprzyjemne. A po trzecie – czy tylko sam burmistrz powinien dbać o miasteczko? Czy wszyscy urzędnicy ale także i mieszkańcy nie powinni tego robić? No bo przecież to, że ktoś nie sprząta chodników to jedno. Ale kto je zaśmieca? I kto zaśmiecił jezioro?
No właśnie.
W końcu nadszedł ten wieczór, kiedy zgasły wszystkie światła. Tak po prostu. Nagle. Jakby wszystkie żarówki nagle się wyczerpały. I w ten sposób mieszkańcom odebrana została ostatnia rzecz, która dawała im jeszcze powód do radości. Ciepłe światła lamp wieczorem i przytulność – nigdzie nie opiewana a jakże niezbędna do życia.
I w kolejne wieczory nadal lampy pozostawały ciemne, jakby ktoś pozbawił je duszy.
Ciemność i cisza zapadały w miasteczku kiedy tylko słońce zachodziło.
Kiedy coś działa nie tak jak należy, zwykle patrzy się na innych. Na tych, którzy są gdzieś wyżej, bardziej ważni i z większymi wpływami. Wszystko to jest niby przez nich. A skoro oni się nie starają to cała reszta też nie musi. I nie chce. Tak jest najwygodniej.
Kiedy ludziom zabrano to co dotykało ich bezpośrednio – brak światła wieczorami był bardzo uciążliwy – zaczęli się denerwować. Ale te nerwy nie sprzyjały poprawie sytuacji. Zamiast się zebrać i spróbować wspólnie to naprawić, zaczęli wytykać się palcami i oskarżać nawzajem.
Burmistrz Miasteczka Nad Rwącą Rzeką drapał się po głowie siedząc w swoim eleganckim gabinecie. Sprawy całkowicie wymykały mu się z rąk. A w urzędzie szeptano po kątach, że to już jego koniec. Nie było jednak nikogo kto mógłby i chciał go zastąpić. Bo najłatwiej jest przecież narzekać. A trudniej zrobić coś, żeby zmienić sytuację.
W ciemne wieczory w miasteczku zaczęły dziać się dziwne rzeczy. Ktoś lub bardziej Coś chodziło od domu do domu i przystawało pod oknami. Czasami coś stuknęło pod czyimś drzwiami. Czasami coś ginęło i już się nie znajdywało. Mówi się, że w mroku mieszka Zło, które czai się na ludzi. Ale na końcu okazuje się, że to ludzie są tym złem.
Tak czy owak, w Miasteczku Nad Rwącą Rzeką pojawił się niepokój. A potem też strach.
Sprawy przybierały naprawdę zły obrót. Część mieszkańców zaczęła poważnie myśleć o opuszczeniu miasteczka.
Bardzo łatwo jest wszystko zrujnować. Łatwiej niż się wydaje. Zaczyna się niepozornie a potem to już z górki. Od jednej zaniedbanej rzeczy do drugiej. Od zwykłej niechęci do działania aż po dużo innych różnych czynników, które powodują zupełny brak aktywności.
Żeby odbudować to, co się zrujnowało potrzebny jest ktoś, kto ma tyle siły i wiary, że jest w stanie dostrzec w ruinach potencjał. Który ledwo tli się i w każdej chwili może całkiem zniknąć.
Na szczęście znalazł się ktoś taki. Skromny człowieczek jednak z silną osobowością. Siła objawiała się tym, że nigdy się nie poddawał. Żył nad brzegiem jeziora, które kiedyś było bardzo czyste, i łowił w nim ryby. Żył bardzo skromnie i też nie potrzebował wiele od życia. Zawsze mógł złowić sobie rybę i ją zjeść. Jednak nie mógł patrzeć na to jak miasteczko, które niegdyś kwitło i tętniło życiem, teraz pogrąża się w kompletnym chaosie.
Któregoś dnia stanął więc na rynku miasteczka, a żeby na pewno zwrócić na siebie uwagę stał na taborecie, który przyniósł sobie z domu. I głosem donośnym ale spokojnym powiedział :
– Właściwie to nie mieszkam w tym miasteczku. Tylko nad pobliskim jeziorem, które było kiedyś bardzo czyste. Ale dzięki temu mogę trochę jakby z boku patrzeć na to co się tutaj dzieje. I jestem zrozpaczony. Chociaż mogłoby mnie to nie obchodzić…
Tak zaczął ale z początku nikt nie zwrócił na niego uwagi. Nie przejął się tym ponieważ nie należał do tych, którzy się poddają. Rozejrzał się i mówił dalej :
– Zniszczyliście Miasteczko Nad Rwącą Rzeką!
– To nie my – odpowiedział ktoś – to burmistrz i jego urzędnicy.
– Dlaczego więc do niego nie pójdziecie?
– Nie przyjmie nas! – odkrzyknął jakiś mężczyzna.
– Dlaczego go nie zmienicie? Dlaczego sam nie zostaniesz burmistrzem? – rybak spojrzał na człowieka, który mówił przed chwilą do niego.
– Właśnie – zainteresował się ktoś – dlaczego tego nie zrobić?
-Nikomu się nie chce!
-Nic się już nie da zrobić…
Takie głosy dało się teraz słyszeć na ryneczku. I rybak ucieszył się bardzo, bo jego słowa jednak coś dały. Chociaż na razie bardzo niewiele.
Łowienie ryb daje pewną życiową mądrość. Potrzeba cierpliwości i pewnej dyscypliny, żeby osiągnąć cel. I czasami może się zdarzyć, że pójdzie się spać bez kolacji. Ale nie można się poddawać. Bo bez jedzenia po prostu nie da się przeżyć.
Czy wiecie, że rzeczywistość, która nas otacza jest wytworem naszego postrzegania tej rzeczywistości? I że nasz wpływ na nią jest dużo dużo większy niż sądzimy? A brak działania może nas tylko pogrążyć w ciemności, z której później bardzo trudno znaleźć wyjście. Rybak na pewno o tym wiedział. Łowienie ryb wiele może nauczyć.
Co stało się później ? Czy sytuacja w miasteczku poprawiła się?
Nie znam Miasteczka Nad Rwącą Rzeką. Nie wiem czy takie gdziekolwiek istnieje. Ale mam nadzieję, że ktoś tam poszedł w końcu po rozum do głowy. To przecież nie jest tak bardzo daleko :).
Jeśli mieszkańcom miasteczka zależało na nim, zaczęli pewnie zastanawiać się nad przyczynami jego upadku. Może znaleźli kogoś, kto reprezentował ich w rozmowach z burmistrzem. A może ten ktoś został nowym burmistrzem i dużo lepiej zajmował się miasteczkiem.
A poprzedni burmistrz? Cóż, może wreszcie znalazł w sobie odwagę i energię do zajęcia się tym, co naprawdę kochał. I otworzył małą knajpkę na ryneczku, gdzie serwował wyśmienite danie własnej roboty. Bo zawsze lubił gotować.
I może miasteczko Nad Rwącą Rzeką znowu było ładne i kwitnące. A wieczorami w oknach zapalały się lampy.
Bardzo możliwe. Bo przecież wszystko jest możliwe. I zmiana na lepsze też jest możliwa. Jeśli nie zawsze, to na pewno w większości przypadków na świecie.
Nie wierzycie? Myślicie, że to wszystko bujdy? Jeśli tak to po prostu pojedźcie do Miasteczka Nad Rwącą Rzeką i przekonajcie się sami.
Pewnego razu wszystkie autka w małym pokoju pokłóciły się ze sobą. O co się pokłóciły? A o co mogą kłócić się małe autka w małym pokoju? No oczywiście o to, które z nich jest najszybsze i najlepsze!
Małe autka, chociaż były bardzo małe, bardzo przypominały duże auta. Te, które jeżdżą po ulicach. Każde z nich miało swoją markę. A to już na wstępie coś oznaczało. Przynajmniej tak można było założyć. Że jak się jest Mercedesem, to jest się najbardziej pożądanym autem chociaż może nie najszybszym. A jeśli jest się Lamborghini to jest się szybkim sportowym autem.
Ale tak naprawdę to tylko etykietki. Bo przecież jest wiele szybkich aut. I nie każdy lubi mercedesy. Prawda?
– Jestem Renault! – krzyczał mały samochodzik marki renault – potrafię szybko jeździć i jestem wygodnym autem.
– Renault! Ha ha – śmiało się autko ze znaczkiem Hondy – śmieszna nazwa i śmieszne auto.
Inne auta też się śmiały ale potem śmiano się i z nich.
– Cisza! Dosyć tych bredni! – warknęło groźnie czarne BMW. Dotąd nie zabierało głosu. Zawsze czuło się lepsze od innych i rzadko kiedy rozmawiało z innymi autami w pokoju. Inne autka czuły pewien respekt przed czarnym BMW mimo, że też nie było prawdziwym autem ale zabawką. Jednak co marka to marka.
W pokoju zapanowała cisza. Autka już się nie odzywały ale w powietrzu coś wisiało. Atmosfera była ciężka.
– Może zorganizujemy wyścig? – szepnął srebrny Citroën do stojącego obok Corvetty.
– To nic nie da – odpowiedział jego kolega – codziennie się ścigamy. Codziennie wygrywa inny. A czasami po kilka razy ten sam, bo takie jest założenie w zabawie. Problem jest w tym, że niektórzy zawsze będą się czuli lepsi od innych…
Wkrótce nadszedł wieczór a auta nadal nie odzywały się do siebie. Warczały tylko jedne na drugie swoimi małymi silnikami, co oznaczało : Lepiej się nie zbliżaj, nie mam zamiaru rozmawiać z tobą.
Kiedy spędza się ze sobą całe dnie, to takie milczenie jest bardzo nieprzyjemne. Może nawet gorsze od kłótni i przygadywania sobie nawzajem. Od rana autka uczestniczyły w zabawie i ścigały się ze sobą po trasie, która biegła przez melanżową kanapę w dużym pokoju. To była prosta trasa, żadnych zakrętów. Jednak niebezpieczna bo można było łatwo spaść na podłogę. Wystarczyła chwila nieuwagi. Ponieważ auta postanowiły nie przyjaźnić się ze sobą, podczas jazdy popychały się i spychały z trasy. Wszystkim wydawało się to zabawne jednak nie chodziło o wspólną fajną zabawę. Tylko o złośliwość i zawiść, które potrafią przesłonić oczy i skutecznie zaprzeczają prawdziwemu poczuciu humoru.
Czarne BMW nie brało udziału w wyścigu. To była zabawa dla mięczaków. Niech się popychają, są jak dzieci!
Ale myślę, że tak naprawdę BMW obawiało się, że samo zostanie strącone i spadnie z kanapy. Może i marka coś oznaczała, ale BMW nie było już pierwszej nowości i nie trzymało się drogi tak dobrze jak kiedy przyniesiono je ze sklepu. Dlatego teraz schowało się głęboko do pudełka z zabawkami i zostało w nim, niezauważone.
Kolejny wyścig odbył się bez większych zakłóceń ale podczas jazdy w autach wzbierała coraz większa złość i zawiść. Nie każdy może być pierwszy na mecie. Kolejne przegrane wyścigi rodziły frustrację. Zupełnie niepotrzebnie. Przecież to była zabawa małego chłopca. I to on decydował kto wygra kolejny wyścig. A torem była kanapa, która z perspektywy małego autka wyglądała jak szeroka szosa wokół której była niebezpieczna przepaść. Ale to tylko kwestia perspektywy.
Nagle w małego Hyundaia jakby diabeł wstąpił. Dzisiaj podczas wyścigów nie udało mu się wygrać ani razu. Chociaż tak się starał. Był dobrym japońskim autem a wiadomo, że japońskie auta są najlepsze na świecie! Dlaczego więc pierwszy na mecie jest Porsche? Albo Lamborghini! Przecież to Włoch! Włoski to może być makaron! Ale auto???
Kiedy w jakimś środowisku brakuje życzliwości najczęściej zastępuje ją wzajemna niechęć. Rzadziej obojętność bo emocje rządzą. I dlatego tak bardzo trzeba pilnować, żeby były na wodzy.
Hyundaiem rządziły teraz emocje. Niedobre emocje. Wrogość, niechęć i pragnienie odwetu. Za chwilę miał rozpocząć się kolejny wyścig. Hyundai miał gotowy plan. Przepchnął się na sam początek linii aut, ustawionych do wyścigu. Stanął tuż za małym białym Porsche. I kiedy tylko auta ruszyły dogonił Porsche i z całej siły uderzył w bok. Porsche zakręciło się w miejscu i wydawało się, że na tym się skończy. Jednak właśnie w tym miejscu był lekki spadek i nagle auto zaczęło ześlizgiwać się z kanapy. Inne auta zauważyły to i z trwogą patrzyły jak Porsche spada w przepaść. Przez to powpadały na siebie i nagle zrobił się ogromny karambol. Część aut wydostała się jakoś z kolizji i kilka z nich odważyło się ostrożnie podjechać na sam brzeg kanapy. W dole, na podłodze, leżało białe Porsche. Obok kręciło się na dywanie jedno z jego przednich kół. Klapa silnika odłamała się a jedno ze świateł odpadło.
Okropny to był widok. Autka czuły ciarki na plecach. Przecież to mogło być równie dobrze jedno z nich. Hyundai stał nieco z boku i czuł się okropnie.
Mały chłopiec podniósł małe Porsche i części, które odpadły. A potem oddalił się od kanapy.
– Zaniósł go do śmietnika – rozległy się szepty – na pewno go wyrzuci. Już po nim…
Wieczorem w małym pokoju panowała kompletna cisza. Czarne BMW wysunęło się z pudełka i zamyślone patrzyło na tory kolejowe, na których stał pociąg Lego.
– I coście narobili? – zapytał surowo pociąg – kto będzie następny? Będziecie nadal ze sobą walczyć? Nie wystarczą wam wyścigi?
– Nie rozumiesz – burknęło BMW – auta lubią rywalizację. Nic o tym nie wiesz.
– Cóż, podróżuję trochę i przyglądam się światu. Podróże są bardzo kształcące, wiesz? Każdy z Was ma jakieś atuty. I każdy może być pierwszy na mecie któregoś dnia. Rywalizujcie ze sobą, jeśli musicie. Ale starajcie się być dobrzy w tym co robicie nie oglądając się na innych. A słabszych wspierajcie a nie wyśmiewajcie. Dobrze można bawić się tylko razem. Osobno jest do bani.
Cóż, pociąg Lego wiedział co mówi. 80 letnie doświadczenie jego rodziny i nazwa rodu pochodząca od duńskiego “Leg godt” – czyli “baw się dobrze” – sprawiały, że naprawdę dobrze czuł na czym polega życie zabawek i mogły czynić go mentorem w dziecięcym pokoju.
Rano auta obudziły się w kiepskich nastrojach. Wszystkie jeszcze ciągle czuły w kołach grozę wczorajszego zajścia. I wszystkie myślami były przy białym Porsche, które leży pewnie na dnie śmietnika przysypane resztkami z kolacji. Straszny koniec!
Wiedziały, że dzisiaj też odbędą się wyścigi ale wcale nie miały na nie ochoty.
Wkrótce stały ze smutnymi minami w równej linii na szerokim tapczanie a przed nimi była tylko droga.
Jednak wyścig się nie zaczynał a mały chłopiec kręcił się jeszcze przy małym stoliku. Nagle w głębi tapczanu, odpowiednio daleko od brzegu, postawił małego białego Porsche. Klapa od silnika i światło były na swoim miejscu i tylko z bliska widać było ślad po kleju. Kółko przymocowano i odpowiednio zabezpieczono, żeby nie spadło.
– Na razie zostań na widowni – powiedział mały chłopiec – ale już niedługo, kiedy wyschnie klej, znowu będziesz mógł się ścigać. Musisz tylko dojść do siebie.
Wszystkie auta, bez wyjątku, poczuły jakby ktoś dał im drugą szansę. Czarne BMW, któremu dzisiaj nie udało się zostać w pudełku i stało razem z innymi przed linią startu, spojrzało na pociąg Lego, który stał na swoich torach i czekał na sygnał do odjazdu. A białe Porsche patrzyło na swoich kolegów bez wyrzutów. Bo przecież w tej całej sytuacji każdy z nich trochę zawinił.
Odtąd w małym pokoju nie było już kłótni. Auta wspierały się nawzajem i wspólnie ćwiczyły przed wyścigami. Lepsze z nich dawały rady słabszym. A słabsze stawały się coraz lepsze. Wyścigi na melanżowej kanapie odbywały się często. A o tym kto wygra decydował mały chłopiec, który bardzo lubił bawić się autami. Nikt więc nie mógł przewidzieć kto będzie pierwszy na mecie i jednocześnie każdy mógł doczekać dnia, kiedy to będzie właśnie on. A pociąg Lego podróżował po pokoju i nigdzie się nie śpieszył. Wiedział, że najważniejsze to dobrze się bawić. A najlepiej jest bawić się razem, bo osobno jest do bani. I za tym faktem stała nie tylko 80 letnia tradycja jego rodziny. Ale też odwieczna prawda o życiu.
Deszcz pada, srebrne kropelki,
Błyszczące kryształki
Na liściach i kwiatach
Wszystko jest mokre,
Spod szarej zasłony
W ogóle nie widać świata
Kot ledwo głowę z domu wystawia
Kropla mu spadła na nos
W gałęziach drzewa
Mokrych od deszczu
Kuli skrzydełka kos
Mysz polna biegnie
Wokół kałuże
Dzieci w domu zostały
Pod dużym liściem
Mokrym od deszczu
Przykucnął sobie Skrzat mały
Miał być o czwartej
Na proszonym obiedzie
Ale zapomniał kaloszy
Może deszcz minie
Przestanie padać
Wiatr ciemne chmury rozproszy
A jeśli nie
to pójdzie w deszczu
Prosto do chatki Zająca
Zając już czeka
Z ciepłym obiadem
Z herbatą gorącą
Będzie też Borsuk
I mała Sroczka
Ich też zaprosił Zając
A po obiedzie
Zagrają w karty
Pośmieją się, pogadają
Zając opowie
stare dowcipy
Sroczka je lubi
A Borsuk znowu
Podczas kanasty
Zupełnie się pogubi
I choć deszcz pada
To będzie tak trochę
Jakby świeciło słońce
Więc niech nawet leje,
Skoro już, zaraz,
Spotkają się w chatce Zająca
Pewnego razu był sobie bardzo dziwny stworek. Dziwność polegała na tym, że był niepodobny do nikogo i niczego na świecie. Wyglądał trochę jak kamień, a trochę jak źdźbło trawy. Trochę jak liść a trochę – jak kropla wody. Dziwne prawda?
– Witaj bardzo dziwny stworku – powiedział kiedyś do niego mały chłopiec.
– Witaj chłopczyku – odpowiedział dziwny stworek. I to było dziwne, że stworek potrafił mówić. I rozumiał co mówi się do niego.
– Jesteś bardzo dziwnym stworkiem – powiedział chłopiec – czy jest was więcej na świecie?
– Nigdy nie widziałem nikogo podobnego do mnie – odpowiedział stworek – więc pewnie nie.
-Pewnie też nikt inny nie widział nikogo podobnego do ciebie, na całym świecie. Jesteś bardzo dziwnym stworkiem.
– Czy “dziwny” oznacza coś złego? Czy to określenie jest miłe?
– Czy ja wiem – zastanawiał się chłopiec – to chyba zupełnie neutralne określenie.
– Czyli jakie – dopytywał się dziwny stworek. Oprócz tego, że był dziwny, był też troszeczkę nieufny.
– Czyli ani złe ani dobre. Po prostu – dziwny i już.
-Czy dziwność jest dobra – pytał dziwny stworek.
– Nie jest zła – odpowiadał chłopiec.
Dziwny stworek, który wyglądał trochę jak kamień, a trochę jak źdźbło trawy, trochę jak liść a trochę – jak kropla wody, zrobił bardzo dziwną minę. Chłopiec nie widział jeszcze takiej miny u nikogo. Wyrażała jakby smutek, ale pomieszany z radością. Jakby ciekawość ale pomieszaną z obojętnością. Bardzo dziwna to była mina.
Dziwny stworek żył sobie pomiędzy liśćmi nad rzeką. Żywił się malutkimi robaczkami, na które sam polował. Czasami kąpał się w rzece i wtedy w ogóle nie było go widać. Bo wtedy wyglądał jak woda, w której się zanurzał.
Któregoś dnia nad rzeką zjawiła się grupka dzieci. Nie były takie miłe jak tamten chłopiec i kiedy zobaczyły dziwnego stworka zaczęły się bardzo śmiać.
– Ależ dziwny stworek! – śmiały się dzieci – dziwaczny! I pokazywały go sobie palcami.
Bardzo dziwny stworek wszystko słyszał i wiele rozumiał. Nie rozumiał wszystkiego ale ten śmiech wydał mu się bardzo nieprzyjemny. Tego wieczora przyglądał się swojemu odbiciu w rzece, nad którą mieszkał. Wyglądał tak jak wyglądał od zawsze. Nigdy nie wydawało mu się to dziwne. Innego siebie nie znał.
Kiedy któregoś dnia mały chłopiec znów pojawił się nad rzeką, dziwny stworek zapytał:
– Czy “dziwaczny” to miłe określenie?
Chłopiec zamyślił się.
– Czy ktoś tak cię nazwał? – zapytał.
– Tak – odpowiedział dziwny stworek. I już chyba wiedział, że “dziwaczny” to nie jest miłe określenie.
– Dziwaczny to tak jakby dziwny ale trochę bardziej.
– Czyli jak? Co znaczy bardziej?
– Może temu komuś wydałeś się bardziej dziwny niż mi.
– Ale czy to miłe? – dopytywał się stworek.
– Niezbyt miłe – odparł chłopiec.
Bardzo dziwny stworek siedział strapiony na kamieniu.
– Ale wiesz co? Nie powinieneś się tym przejmować – pocieszał go chłopiec – każdy może wydać się komuś dziwaczny.
– Naprawdę? – zapytał dziwny stworek.
– Naprawdę – odpowiedział chłopiec. Tak myślę – dodał po chwili, bo nie był pewny. Ale to, że on nie jest pewny, nie oznacza, że tak nie jest. Nigdy nie ma pewności, bo przecież nie zna się i nigdy nie pozna wszystkich na świecie.
Dziwny stworek spędzał słoneczne dni nad brzegiem rzeki. Wygrzewał się na leżaku z liści i wtedy zupełnie nie było go widać. Bo wyglądał jak jeden z liści, wśród których wypoczywał.
Któregoś dnia dziewczyna z włosami długimi i jasnymi jak babie lato zobaczyła bardzo dziwnego stworka.
– Jakiż jesteś piękny – klasnęła w dłonie – piękny i wyjątkowy.
Dziwny stworek wiedział, że “piękny i wyjątkowy” oznacza coś miłego. I że to dobre. Bo kiedy to usłyszał poczuł się piękny i wyjątkowy.
– Wiesz – powiedział dziwny stworek do małego chłopca -sam już nie wiem co powinienem o sobie myśleć. Jaki jestem? Czy jestem dziwaczny? Czy tylko dziwny? Czy może piękny i wyjątkowy?
– Dla każdego jesteś trochę inny. A dla siebie samego powinieś być taki jaki chcesz być. Bez względu na to co mówią i myślą inni.
Bardzo dziwny stworek patrzył na swoje odbicie w zielonej wodzie rzeki, nad którą mieszkał. Wyglądał trochę jak kamień, a trochę jak źdźbło trawy. Trochę jak liść a trochę – jak kropla wody. Był niepodobny do nikogo i niczego na świecie. Dziwnie. Ale też zupełnie wyjątkowo. Nigdy przedtem się nad tym nie zastanawiał ale skoro już to zrobił, to wiedział na pewno. Że bycie bardzo dziwnym stworkiem nie jest niczym złym. A jeśli ktoś uważa inaczej to… niech sobie uważa co tylko chce. Nie jest to przecież aż tak bardzo istotne.
– Co z tą bajką? – Wielkanocny Zając drapał się za uchem, wertując jednocześnie kartki w zeszycie – miała być na Wielkanoc, ale nic nie przychodzi mi do głowy…
Głowa zresztą bolała go trochę. Pewnie od tych ciągłych zmian pogody. Wiosna to wspaniały czas. Zieleni się wszystko i złoci w ciepłych promieniach słońca. Słońce nie pali jeszcze tak mocno. Wszystko budzi się do życia.
– Czy jesteś już gotowy? – Czarna Sroczka wpadła przez okno i usiadła na brzegu biurka – wszyscy dzisiaj będą! A może nawet będzie ktoś nowy. W zeszłym roku wieść o twoich niezwykłych bajkach i opowieściach rozniosła się daleko stąd!
– Nic nie wymyśliłem – Zając siedział zamyślony – nic nie przychodzi mi do głowy. I głowa boli mnie strasznie.
– Napij się różanej herbatki. Ona zawsze pomaga. I pisz!!! Ja lecę przygotować wszystko.
Czarna Sroczka była niezastąpioną organizatorką. Potrafiła wszystko tak urządzić, że miejsce było dla każdego i coś na ząbek i do popicia. Girlandy kwiatów oplatały siedziska gości, a wieczorami nad ich głowami kołysały się sznury barwnych lampionów.
Jednak tego wieczoru wszyscy i tak przychodzili głównie po to, żeby posłuchać Wielkanocnego Zająca – nie umniejszając roli Czarnej Sroczki. Każdy chciał posłuchać opowieści, która dawała radość, siłę, nadzieję, energię na kolejne dni i miesiące, które zaczną się tuż po Wielkanocy.
Zając nie był żadnym mędrcem. Był właściwie zupełnie zwyczajnym Wielkanocnym Zającem. Wcale nie czekoladowym w barwnym sreberku. Zwykłym szarakiem. Ale lubił i potrafił obserwować otaczający go świat, współmieszkańców i ich różne podejście do życia.
W tym roku chciał opowiedzieć coś jak zwykle, ale do ostatniej chwili kompletnie nic nie przychodziło mu do głowy.
Znacie takie uczucie? Okropne!!! Pustka w głowie, której niczym nie udaje się wypełnić. Nawet jeśli to trwa tylko chwilę jest bardzo bolesne. Oczywiście szczególnie dla tych, którzy zwykle mają głowę pełną pomysłów, pytań, odpowiedzi i celnej riposty. Bo jeśli ktoś ma w głowie pustkę często… cóż, być może jest do tego przyzwyczajony ;).
Różana herbatka to rzeczywiście dobre lekarstwo. Pomaga na ból brzucha, na ból zmęczonych łapek, na ból głowy, a do tego jest po prostu wyśmienita i pachnąca. Nie do końca wiadomo czy słusznie przypisuje się jej te niezwykłe właściwości, ale na pewno nie zaszkodzi zaparzyć filiżankę i wypić kiedy nieco ostygnie.
No i najważniejsze – tego nie łyka się jak lekarstwo! Herbatkę należy pić powolutku i delektować się jej wyśmienitym smakiem. Tylko wtedy można przekonać się o jej działaniu.
Kiedy Zając delektował się smakiem herbatki i powolutku, nie myśląc o tym, że czas goni, że niedługo zbiorą się wszyscy goście i będą wyczekiwać jego opowieści i że zaraz wpadnie tutaj Czarna Sroczka i narobi hałasu, popijał łyk za łyczkiem, w jego głowie myśli płynęły jedna za drugą i układały się w sensowną całość. Nie była to jeszcze opowieść. Tylko obraz albo nawet kilka obrazów, które mogły opowieścią wkrótce się stać. Wystarczyło, żeby Zając ubrał je w odpowiednie słowa.
Skąd brały się słowa w głowie Wielkanocnego Zająca? Na pewno z książek, których przeczytał setki. Kiedy ma się tak dużo do czynienia ze słowami, potem nigdy ich nie brakuje. Na przykład kiedy chce się coś wyjaśnić. Albo tylko porozmawiać. Albo nawet coś opowiedzieć.
Obrazy w głowie szaraka były barwne, pełne ruchu i emocji. Nie zawsze były tylko wesołe chociaż zazwyczaj tak. A słowa płynęły jak rzeka, która pędzi przed siebie szerokim korytem.
Bywało tak, jak dzisiaj, że długo nic nie przychodziło mu do głowy. Ale potem nagle wpadało jedno zdanie – rzadziej jedno słowo – i stawało się początkiem opowieści. Bo do tych pierwszych słów wystarczyło dopisać kolejne i kolejne i kolejne… I tak aż do końca. I jakoś skądś się wiedziało, kiedy skończyć.
Taaak… Wielkanocny Zając był naprawdę niesamowity w tworzeniu opowieści.
– No i jak? Gotów?! – Czarna Sroczka zupełnie nie wiadomo kiedy znalazła się nagle tuż nad uchem Zająca – już prawie wszyscy są! Miejsca powinno wystarczyć dla wszystkich. Podano już przekąski i chłodne napoje. Wieczór jest ciepły.
Wielkanocny Zając naprawdę podziwiał Czarną Sroczkę. Była taka pomocna. Motywowała go do działania. Jej zapał był zaraźliwy. Może to właśnie dzięki niej udawało mu się co roku stanąć przed tymi wszystkimi mieszkańcami lasu, którzy przychodzili go posłuchać. I słuchali, dyskretnie sącząc przez kolorowe i zagięte słomki chłodne napoje.
– Chodź już! – Czarna Sroczka poganiała go – już czas. Mam nadzieję, że jak zwykle sprawisz, że wieczór będzie niezapomniany. Pokaż się, jak wyglądasz?
Zając wyprostował się i wygładził łapkami żółtą matową kamizelkę w zielone cętki.
– Dobrze… – Sroczka zmrużyła oczy przyglądając mu się przez chwilę uważnie – chodźmy.
Na zielonej polanie, wokół której rosły białe brzozy, stały drewniane siedziska. Oparcia ozdobione były zielonymi liśćmi. Wyżej, wokół polany, rozwieszono okrągłe lampiony, które otulą polanę ciepłym światłem, kiedy tylko słońce zajdzie. W pobliżu stały długie ławy zastawione misami pełnymi świeżych owoców. Napoje stały w wysokich dzbanach. Zgromadzeni jakby mimochodem korzystali z przygotowanego poczęstunku. Wszyscy czekali z niecierpliwością na Wielkanocnego Zająca, który zasiądzie pomiędzy nimi i będzie snuć swą opowieść – która oczaruje ich wszystkich.
Czarna Sroczka doskonale wiedziała kto jest bohaterem dzisiejszego wieczoru. Oczywiście, że Wielkanocny Zając! Cieszyło ją to. Wesoła pełniła obowiązki gospodyni i dbała o to, żeby nikomu niczego nie zabrakło.
Zając wyszedł na środek polany i usiadł w głębokim fotelu. Słychać było szepty z różnych stron: “Jest… już… będzie bajka… ciekawe o czym w tym roku… nareszcie…”
Tymczasem w głowie Wielkanocnego Zająca opowieść nabierała kształtów i rumieńców. To będzie bajka, ale zawierająca elementy z prawdziwego życia. Tylko takie bajki zapadają w pamięć. A bohaterowie tych bajek są jak najlepsi przyjaciele z dzieciństwa. Wielu z nich towarzyszy nam zawsze i kształtuje nas, pokazując nam jak być dzielnym, dobrym i mądrym przez całe życie. Takie są baśnie Andersena i bajki La Fontaine’a. Takie są setki bajek, na których wychowują się dzieci na całym świecie. I pamiętają je później jako dorośli. Gdyby były zupełnie oderwane od rzeczywistości nie zostawałyby tak długo w głowie i sercu.
Czarna Sroczka uciszała delikatnie towarzystwo. Ale za bardzo nie musiała. Wszyscy już czekali na kolejną bajkę na Wielkanoc.
Zając spojrzał z uśmiechem na swoją małą przyjaciółkę i powoli rozpoczął swoją opowieść. Wśród zgromadzonych panowała całkowita cisza. Słychać było tylko ciepły i niski głos Wielkanocnego Zająca:
– Pewnego razu była sobie Czarna Sroczka. Zupełnie wyjątkowa. Chociaż o tym wcale nie wiedziała bo zawsze dbała tylko o innych…
– Dość tego – powiedziała Niki rozprostowując skrzydełka – nie można tylko ciągle narzekać. Trzeba zacząć coś robić.
Nig westchnął trochę głośniej niż zamierzał i Niki spojrzała na niego groźnie.
– Wzdychanie też nie pomoże. Kiedy wzdychasz to zupełnie tak jakbyś rozkładał ręce w takim geście: nic nie poradzę, nic się nie da zrobić.
– A co możemy zrobić? – zapytał Nig – kwiaty na łące usychają. Niedługo wyprowadzą się wszystkie owady. Nawet myszy nie chcą już tutaj żyć.
– Dlatego musimy działać – powiedziała Niki stanowczo – a nie wzdychać. Musimy jak najszybciej znaleźć tego zwariowanego Straszyka, który opowiadał o deszczowej wiedźmie. Zaprowadzi nas do niej i poprosimy ją o pomoc.
– Wiesz, że to dziwak. Czy można mu ufać? I słyszałaś co o niej opowiadał… Może ona nie zechce nam wcale pomóc. Albo jeszcze gorzej – zażąda czegoś w zamian. Na przykład naszych skrzydełek!
Nig nerwowo zatrzepotał skrzydełkami, które były jak dwa małe listki, trzęsące się na wietrze. Potrafiły jednak unieść go wysoko i dzięki temu mógł oglądać łąkę z góry. Nie wyobrażał sobie życia bez tej możliwości.
– Nig, skrzydełka są ważne, ale woda dla łąki ważniejsza. Na co ci oglądanie łąki z góry, jeśli wszystkie kwiaty uschną? I trawa? I biedronki wyprowadzą się stąd i nie będą już rozwieszały kolorowego prania na łodyżkach?
Niki była niesamowita. Zawsze umiała patrzeć do przodu. A kiedy widziała problem, szukała rozwiązania.
Liść, pod którym siedzieli, poruszył się nagle. Po chwili tuż nad nimi pojawiło się ciekawskie oko pani Muchy.
– Jesteście tutaj? – zapytała – słyszę jakieś rozmowy.
Niki i Nig byli dosyć drobnej budowy. Oboje mieścili się na płatku stokrotki. Trzeba było przez chwilę przypatrywać się mocno, żeby ich dostrzec. I nie każde oko było w stanie ich zobaczyć. Oko pani Muchy było w stanie.
Oko muchy składa się z czterech tysięcy małych oczek. A mucha ma ich dwoje. W ciągu sekundy oczy muchy tworzą jednocześnie dwieście obrazów otoczenia. Wśród nich znajdzie się miejsce dla dwóch mikro stworzeń, które właśnie planują uratować całą łąkę.
Mucha ma trochę łatwiej. Łąka nie jest jej tak bardzo potrzebna do życia. Za przeproszeniem – mucha może żyć nawet na śmietniku. Tak już jest i nie ma co mieć o to do niej pretensje. Przydałyby się teraz jej szybkie oczy i skrzydełka, dużo silniejsze od skrzydełek Niki i Niga. Ale nie da się nikogo zmusić do pomocy.
– Straszyk – zastanawiała się pani Mucha – ten zwariowany patyczak, który opowiada niestworzone historie? Dawno go nie widziałam, czy on się nie wyprowadził z łąki?
– Na pewno nie – powiedziała stanowczo Niki – on kocha łąkę. Mieszka tu od urodzenia.
– Jak my wszyscy – westchnęła pani Mucha – ale nic nie trwa wiecznie.
Niki złościła się, kiedy ktoś poddawał się tak szybko. Przecież gdyby każdy tak robił, nikomu nie chciałoby się żyć. Bo trudności trzeba pokonywać każdego dnia.
– Zapytajcie Chrząszcza. On bywa w różnych miejscach, może widział tego waszego Straszyka – powiedziała na do widzenia pani Mucha i odleciała.
Oczywiście znali Chrząszcza dobrze. Chrząszcz interesował się głównie jedzeniem. Był to wyjątkowo żarłoczny osobnik. Miał jednak bardzo liczną rodzinę w różnych częściach łąki i obiecał, że popyta o Straszyka.
Chociaż mieszkańcy łąki woleli unikać Straszyka – uchodził za dziwaka i trochę się go bali.
– Ja nie dam rady pójść z wami do wiedźmy. Nie mam tyle sił w nogach – usprawiedliwił się nieporadnie Chrząszcz i oddalił szybko.
Deszczu nie było już bardzo długo. Kwiaty straciły swoje barwy, liście pomarszczyły się i pozwijały.
Bez wody prędzej czy później wszystko umiera. Mieszkańcy łąki nie będą mogli żyć tutaj, jeśli rośliny umrą. Jednak większość stworzeń poddaje się bez walki, nie dostrzegając szans na znalezienie sposobu. A jeśli nawet sposób jest, to wszystkim wydaje się zbyt trudny, żeby go użyć.
A wszystko to przez złą deszczową wiedźmę, która zabrała deszcz. Dlaczego go zabrała? Bo była złą i nieszczęśliwą wiedźmą, której przyjemność sprawiało tylko unieszczęśliwianie innych.
O deszczowej wiedźmie słyszeli wszyscy, chociaż nikt jej nie widział. To znaczy było paru, którzy twierdzili, że znają ją osobiście, ale byli to najstarsi mieszkańcy łąki, którzy nie wszystko już pamiętali.
Podobno deszczowa wiedźma mieszkała kiedyś obok nich na łące. Jednak z powodu, którego nikt już teraz nie pamiętał, pokłóciła się ze wszystkimi i wyprowadziła do lasu za łąką. Odtąd owady i myszy bały się zapuszczać w tamtą stronę. Deszczowa wiedźma zsyłała na nie różne dziwne choroby albo mieszała im w głowach. Tak jak podobno pomieszała nieszczęsnemu Straszykowi .
Teraz jednak posunęła się za daleko. Zabrała cały deszcz, jaki powinien spaść na łąkę o tej porze roku.
Rano Niki wstała bardzo wcześnie bo czuła, że energia ją rozpiera. Nazbierała kilka sporych kropel nektaru, żeby przyrządzić śniadanie sobie i Nigowi. Wiedziała, że Nig najchętniej nigdzie by się nie ruszał i czekał, aż problem rozwiąże się sam. Ale był dobrym elfem i kiedy się go ładnie poprosiło nie odmawiał pomocy.
– Nig – szepnęła mu tuż nad uchem Niki – zobacz, rodzina pająków pakuje się do drogi. Nawet one chcą stąd odejść…
Pająki miały to do siebie, że nie przejmowały się byle zawahaniami pogody. Były wytrzymałe i długo nie narzekały na brak deszczu. Teraz zdecydowały się odejść, bo łąka pustoszała i mieszkanie tutaj przestawało być przyjemne.
Niki była naprawdę zmartwiona. A Nig mocno jeszcze zaspany.
– Hej – krzyknęła w stronę pająków – możemy wszyscy pójść do deszczowej wiedźmy i poprosić ją o pomoc!
Ale pająki nawet się nie odwróciły w jej stronę.
– Co z nimi wszystkimi??? – złościła się Niki.
– Boją się – odpowiedział Nig – ja też się boję. Ty nie?
Nagle na ścieżce pomiędzy usychającymi z pragnienia wysokimi trawami pojawił się jegomość bardzo chudy i trochę jakby powykrzywiany. Powoli i pogwizdując pod nosem szedł w ich stronę. Nigowi ciarki przeszły po plecach na widok tego zupełnie nietypowego osobnika. Patyczak w końcu stanął przed nimi i skłonił się lekko.
– Podobno mnie szukaliście – powiedział i w tej samej chwili z błyskiem w oku dodał – podobno wybieracie się do deszczowej wiedźmy?
Czasami ktoś wydaje się nieco zwariowany, ale wcale zwariowany nie jest. To znaczy zachowuje się nieco ekscentrycznie, ale potrafi też mówić i działać całkiem rozsądnie. Bo właściwie kto wyznacza normy zachowania? Mówi się, że straszyki w ogóle nie dbają o to, co będzie jutro. Ale może dzięki temu mają nieco więcej odwagi, kiedy trzeba dokonać czegoś takiego, jak odnalezienie deszczowej wiedźmy i uratowanie łąki przed zagładą. Dlatego nigdy nie należy lekceważyć tych, którzy nieco odstają od reszty. Straszyk nawet nie próbował odradzać dwojgu elfom wielkości kwiatowego pręcika rozmowy z kimś, kto może połknąć ich tak szybko, że nawet nie poczuje ich smaku.
– Nig! Przyśpiesz trochę! – ponaglała Niki – musimy dotrzeć tam przed wieczorem.
Nig miał złe przeczucia. Albo tylko sobie to wmawiał. Raczej na pewno, bo przecież przeczucia zazwyczaj trochę sobie wmawiamy. Zwłaszcza wtedy, kiedy czegoś się boimy. Nig bardzo bał się deszczowej wiedźmy, ale z drugiej strony nigdy nie zostawiłby Niki. No i był trochę dumny, że bierze udział w tak ważnej misji.
Straszyk spokojnie wędrował przed nimi. Do lasu nie było bardzo daleko, ale skrzydełka dwóch maleńkich elfów mają swoje ograniczenia. W przypadku Niga strach, jaki poczuł kiedy dotarli do skraju łąki, spowodował, że jeszcze zwolnił. Niki też czuła dreszcz emocji, ale to na myśl o tym, że za chwilę wygarnie deszczowej wiedźmie jaka jest okropna i niesprawiedliwa!
W lesie było ciemno i chłodno. Zieleń lasu różniła się od zieleni łąki. Ta tutaj była ciemna, głęboka i jakby aksamitna. Zieleń łąki kojarzyła się bardziej ze zwiewną chustą.
Drzewa kołysały się mrucząc i skrzypiąc. Pod gęstym krzewem, najeżonym ostrymi kolcami, mieszkała deszczowa wiedźma.
– Pewnie jeszcze śpi – powiedział spokojnie Straszyk i rozsiadł się pod drzewem. Jego kolor i kształt sprawiały, że na tle drzewa robił się zupełnie nie widoczny. To było trochę przerażające. Niki i Nig stali nieruchomo, wpatrując się w krzew i wycelowane w nich kolce i przez chwilę gotowi byli zakończyć swoją misję choćby natychmiast!
Nagle krzew poruszył się złowrogo. Wysoko nad głowami trzech dzielnych wędrowców przeleciały ciemne ptaki szeleszcząc skrzydłami. Spod krzewu wygramoliła się olbrzymia i bardzo brzydka ropucha.
Najpierw pojawił się brązowy grzbiet. Potem cała reszta. Ciało miała krępe i masywne, a pysk szeroki. Skóra jej grzbietu była chropowata ze względu na liczne brodawki. Brzuch był jaśniejszy, brudnoszary, pokryty licznymi plamami.
Nig na chwilę zamknął oczy z przerażenia. Ale Niki szturchnęła go mocno w bok.
– Dzień dobry deszczowa wiedźmo – powiedziała głośno i wyraźnie – przyszliśmy do ciebie po deszcz.
Deszczowa wiedźma spojrzała uważnie na Niki.
– Deszczu nie będzie – odparła krótko – i zmiatajcie stąd szybko, póki nie zgłodniałam. Chociaż zasadniczo nie jadam elfów. Mają słodko-mdły smak, do niczego nie podobny.
– Nie ruszymy się stąd póki nie oddasz deszczu! – Niki chwyciła się pod boki i patrzyła prosto w oczy starej deszczowej wiedźmy. Nig stanął tuż za Niki chociaż był przekonany, że zaraz oboje zginą. Nagle wiedźma zwróciła się właśnie do niego :
– Ty też przyszedłeś po deszcz? Jesteś gotów poświęcić swoje ukochane skrzydełka, które bardzo by mi się przydały??
Nig bardzo nie chciałby oddawać skrzydełek, ale przecież łąka potrzebowała wody bardziej niż on latania. No i on jest jeden, a na łące żyje tyle stworzeń…
– I nikt inny nie miał odwagi przyjść do mnie? Nawet polne myszy? Czy im nie zależy na łące?
– Wszystkim zależy na łące i tobie też powinno – odpowiedziała Niki stanowczo – żyłaś tam kiedyś i nadal byś mogła. Ale jeśli łąka zginie, nikt już tam nie zamieszka.
– W takim razie sprawa jest prosta – zaśmiała się bardzo nieprzyjemnie ropucha – zabiorę wasze skrzydełka w zamian za deszcz. I więcej tu nie wracajcie.
Deszcz spadł, jak tylko dotarli do domu. I padał długo, z krótkimi przerwami na słońce, które osuszało swoimi promieniami liście i płatki kwiatów.
– Już nie zobaczę łąki z góry – westchnął Nig.
– Zobacz jaka jest znowu piękna! To powinno ci wystarczyć – uśmiechnęła się Niki.
– Coś za coś? – zapytał Nig – czy tak zawsze musi być?
– Bardzo często – odpowiedziała Niki i zamyśliła się – i nie ma co żałować. Jeśli coś się zyskało.
Nig żałował tylko troszkę. Łąka znowu mieniła się barwami i pachniała słodko. Pająki zawieszały nisko swoje sieci, na których błyszczały kropelki rosy. Mucha odpoczywała po pracowitym dniu na zielonym liściu. A biedronki rozwieszały na łodyżkach kolorowe pranie. I wszystko to można było zobaczyć nie unosząc się nad łąką.
– Chrząszcze znowu kłócą się o jedzenie – pani Motylowa przysiadła obok nich – a pająki rozwieszają pajęczyny, gdzie im się podoba! Ostatnio pani Mysz wpadła w jedną z nich. Ledwośmy ją wyciągnęli! Czy kiedyś będzie tu spokojnie?!
Niki wstała i rozprostowała skrzydełka.
– W takim razie chodźmy do pająków, trzeba z nimi porozmawiać. Nie można tylko ciągle narzekać. Trzeba zacząć coś robić.
Niki była naprawdę niesamowita. Zawsze umiała patrzeć do przodu. A kiedy widziała problem, szukała rozwiązania. Nig musiał to przyznać, chociaż na myśl o tym, że ma pójść z nią do pająków i w dodatku z nimi rozmawiać, poczuł ciarki na plecach. Ale przecież w życiu nie zostawiłby Niki.
p.s Tak, tak – to żadne przeoczenie – Niki rozprostowała skrzydełka. Skąd je miała? Przecież oddała je deszczowej wiedźmie w zamian za deszcz! Tak właśnie było. Jednak to nie oznacza wcale, że je straciła. Nie mogła już co prawda latać nad łąką, ale skrzydła wciąż miała – w swojej głowie, zawsze gotowej do działania ;). Tych nikt nie mógł jej pozbawić, prawda?