Bajka dla niezwykłej Kasi R., nie podobnej do nikogo innego na całym Świecie
Pewnego razu była sobie dziewczyna o niebieskich oczach. Niezwykła. Zupełnie nie z tej ziemi. Wysoce prawdopodobne było, że pochodziła z innej planety. Bo na Ziemi coraz rzadziej można spotkać ludzi, którzy mają cechy ludzkie. Albo może… właśnie ich cechy były ludzkie a jej zupełnie nie ludzkie. Miała w sobie dar – dar poczucia współistnienia i dawania wsparcia innym. Czyli coś zupełnie odmiennego od powszechnie występującego u ludzi egoizmu. Czyli coś co na Ziemi zanika i niedługo przestanie występować. Chyba, że więcej takich niezwykłych osób z innej planety zdecyduje się na przeprowadzkę.
Niezwykła dziewczyna miała wiele niezwykłych cech ale przede wszystkim ponad wszystko lubiła pomagać innym. Wynikało to po części z jej niezwykłej pracowitości. A po części z jej pozytywnej osobowości.
Jej chęć pomocy nigdy nie ustawała i można było na nią liczyć zawsze i wszędzie.
Nie jest prawdą, że wszyscy ludzie chętnie korzystają z pomocy innych. Wielu krępuje się i kryguje. I nawet jeśli już nie dają rady, to poproszenie o pomoc przerasta ich siły. A kiedy ktoś sam ją oferuje, wahają się czy na pewno powinni ją przyjąć.
Może to wynikać z różnych powodów. Może ludzie chcą radzić sobie sami bo nie chcą uchodzić za słabeuszy? Może ktoś wpoił im, że nie wypada przyjmować pomocy od innych bo to niegrzecznie? Może to jakiś wewnętrzny kult siły nie pozwala im okazywać słabości? Ale są też tacy – i o tym trzeba pamiętać – którzy sami lubią pracować i po prostu nie życzą sobie pomocy.
Dziewczyna o niebieskich oczach nie przejmowała się odmową innych. Jej drugą naturą było pomaganie innym a kiedy coś wynika z natury to po prostu jest i już. Inną cechą jej natury było to, że potrafiła śmiać się głośno i miała uśmiech, w którym było światło. Ma to wielkie znaczenie dla tej opowieści. Bo kiedy ktoś pomaga innym a przy tym ma minę nieszczęśliwą, to naprawdę trudno przyjmować od niego pomoc. Bo to tak jakby się temu komuś robiło źle. A kiedy ktoś pomaga i przy tym śmieje się cudownie, to zupełnie nie czuje się nieprzyjemnego skrępowania.
Dziewczyna o niebieskich oczach żyła więc wśród ludzi, zawsze chętna do pomocy. Czy ktoś był chory, czy samotny, czy miał do wykonania jakieś ważne zadanie albo po prostu gonił go czas a praca piętrzyła się na biurku, Dziewczyna o niebieskich oczach bez słów pomagała, wspierała, była obok. A przy tym śmiała się i żartowała, jakby ta pomoc była małą pestką albo bułką z masłem, którą chyba każdy potrafi przygotować.
Według psychologów mamy w głowie pewne skrypty poznawcze. Które podpowiadają nam pewne nieodzowne sekwencje zdarzeń. Według takiego skryptu układamy sobie świat i to jak go widzimy.
Według takiego skryptu wydawałoby się więc, że osoba, która pomaga innym jest przez nich ceniona i lubiana. Zwłaszcza, że jej pomoc nigdy nie jest nachalna i zazwyczaj pojawia się w chwili kiedy faktycznie jest potrzebna.
Jednak nie do końca tak było. Otóż znalazł się ktoś kto rozłościł się na to, że dziewczyna o niebieskich oczach jest taka pomocna.
A było tak…
Pewnego dnia dziewczyna o niebieskich oczach dowiedziała się, że starsza pani z sąsiedztwa zachorowała. Zachorowała tak bardzo, że nie mogła wstawać z łóżka. Ale nie tak bardzo, żeby nie odstraszyć wszystkich osób , które chciały jej pomóc. Była to wyjątkowo złośliwa staruszka i trudno było z nią wytrzymać kiedy była zdrowa. A kiedy była chora to po prostu już był dramat.
Dziewczyna o niebieskich oczach zaczęła od tego, że przyniosła chorej sąsiadce wielką siatę z jedzeniem i lekarstwami. Zapukała do drzwi a skoro nikt nie odpowiedział, weszła do środka. Starsza pani wyglądała na bardzo słabą ale wystarczyło jej siły, żeby krzyknąć :
– Wynocha stąd! Nie potrzebuję pomocy!
Dziewczyna o niebieskich oczach jakby nie dosłyszała. Poukładała zakupione produkty w lodówce i szafkach w kuchni. A potem postanowiła, że od razu przygotuje coś do jedzenia.
– Powiedziałam, żebyś stąd poszła! – krzyczała starsza pani z pokoju – nie potrzebuję nikogo!
Ale dziewczyna o niebieskich oczach spokojnie przygotowywała jedzenie i herbatę dla chorej sąsiadki.
A kiedy postawiła to przed nią, sąsiadka z apetytem zjadła i wypiła wszystko. A kiedy już zjadła i wypiła, znowu krzyknęła nieprzyjemnie :
– Idź stąd i nie wracaj. Nie potrzebuję pomocy.
Dziewczyna o niebieskich oczach posprzątała po wszystkim i poszła. Ale nie zamierzała nie wracać.
Następnego dnia przyszła znowu. Sąsiadka była bardzo niezadowolona ale dziewczyna w ogóle nie zwracała na to uwagi.
Pomagała chorej sąsiadce tak długo jak było to potrzebne. A sąsiadka codziennie złościła się na nią i pokrzykiwała. A kiedy wreszcie wyzdrowiała rzekła :
– Pomogłaś mi chociaż cię o to nie prosiłam. Kręcisz mi się po mieszkaniu jakby ktoś ci na to pozwolił. Nikt cię tu nie zapraszał! Jesteś… jesteś… Jesteś Nieznośną Pomagajką! Więcej już tu nie przychodź!
I starsza pani zamknęła drzwi za dziewczyną o niebieskich oczach.
Czy dziewczynie było przykro po tych słowach? Pewnie, że tak. Każdemu by było. Ale pomyślała też, że tej pani musiało się pomieszać w głowie z choroby albo samotności. Bo jak można złościć się na kogoś, że pomaga. Wcale nie zamierzała przejmować się a nawet więcej – starsza pani podsunęła jej pewien pomysł…
Dziewczyna o niebieskich oczach postanowiła, że będzie pomagać jeszcze więcej. Bo nawet jeśli starsza pani ponarzekała sobie na nią, to przecież przyjęła jej pomoc i zjadała jedzenie, które jej przygotowywała. Czyli nie powinna się poddawać.
Wkrótce na drzwiach mieszkania dziewczyny o niebieskich oczach pojawiła się drewniana tabliczka. Wymalowano na niej pięknie niebieskie niezapominajki. A pośrodku wykaligrafowano napis: Nieznośna Pomagajka.
I co? Dziewczyna o niebieskich oczach nadal wszystkim pomagała o ile tylko mogła. A napis na drzwiach oznaczał, że żadne starsze niemiłe panie nie są w stanie jej zniechęcić.
I wiecie co się stało później? Ludzie nauczyli się przyjmować pomoc. I nauczyli się też za nią dziękować. I jeszcze coś więcej – nauczyli się też sami pomagać innym. I to wszystko pod wpływem jednej Nieznośnej Pomagajki, która uparła się, że trzeba pomagać potrzebującym nie czekając aż poproszą. Bo może nigdy nie poproszą, nawet jeśli już sami nie dają rady.
Dziewczyna o niebieskich oczach z zupełnie innej planety wprowadziła zupełnie nowe zwyczaje.
Na szczęście odtąd już nie zdarzyło się, żeby ktoś złościł się na Pomagajkę. Wszyscy byli szczęśliwi, że jest wśród nich i że zawsze mogą na nią liczyć. I to było zupełnie logiczne. Bo kiedy ktoś jest chętny do pomocy to chyba należy się z tego cieszyć a nie narzekać?
-Mamo, opowiedz mi bajeczkę. Tylko nie opieraj się na mojej poduszce, bo chcę się na niej położyć.
-A o czym chcesz bajeczkę?
-O tym jak małe autko zgubiło się w lesie.
-Pewnego razu małe autko zgubiło się w lesie…
-Mamo, znowu opierasz się na mojej poduszce! Hmm… zupełnie tak, jakbym cofnął się w czasie!
🙂
Pewnego dnia Mała mysz obudziła się w bardzo złym humorze. W jej małej norce było zimno i w nocy bardzo zmarzła. Obudziła się głodna a drzwi do spiżarki zatrzasnęły się i nie dało się ich otworzyć. W dodatku dzisiaj właśnie był ten dzień! Mała mysz czuła, że wszystko pójdzie nie tak. To psuło jej nastrój dodatkowo.
Ze skrzywioną miną zaczęła krzątać się po małej norce. Udało jej się dostać do spiżarki ale nie mogła znaleźć swojego ulubionego sera. Zjadła w pośpiechu taki pierwszy z brzegu i zabrała się za sprzątanie. Posprzątanie małej norki nie zajmuje wiele czasu. Wkrótce wszystko znajdowało się na odpowiednim miejscu i w norce panował ład i porządek.
Co teraz?? Mała mysz przysiadła w fotelu i zamyśliła się. Czas pędził jak szalony. Nawet taka Mała mysz odczuwała to bardzo dobrze. Dopiero co liście na drzewach były zielone a wieczorem zapach kwiatów wpadał przez uchylone okno. Dopiero co wysiadywała na ganku i wygrzewała łapki. A teraz zima wokół. Bezlistne gałęzie wyciągają w jej stronę chude palce i czasami stukają w drzwi norki. Mała mysz nie jest strachliwa. Ale nie lubi niepotrzebnego hałasu.
Ktoś stukał do drzwi. Mała mysz ocknęła się z zadumy. Tym razem to nie chudo – palczaste gałęzie.
– Co tak długo? – żachnął się szary Zając wpadając do norki – zamarzłbym!
– Na pewno nie – odpowiedziała Mała mysz – nawet nie ma mrozu. Kiedyś przynajmniej był mróz. I śnieg. A teraz?!
– Zawsze narzekasz – Zając odwinął z szyi długi biały szalik. “Elegant – pomyślała Mała mysz – a przecież jest tylko zającem…”.
– Nie patrz tak – Zając jakby czytał w jej myślach. Nie na darmo znali się tyle lat – elegancji nigdy nie za wiele. Dbam o fason.
Mała mysz wiedziała, że to prawda. I że Zającowi z tym do twarzy. Ale nie zamierzała być miła.
Wypili po filiżance dobrej herbaty. Z sokiem malinowym i łódeczkami pomarańczy, poruszającymi się lekko w ciemnym napoju, jak pomarańczowe spławiki. Mała mysz umiała przyrządzać pyszną herbatę.
Przez chwilę siedzieli w milczeniu, które przerwał Zając:
– Posłuchaj, co roku jest to samo. Wiem, że nie lubisz dnia swoich urodzin ale to jedyny dzień w roku kiedy możemy spotkać się wszyscy razem. Nie musimy tutaj. Pod dębem dzięcioł otworzył miłą knajpkę. Przyjdź…
– Świetnie! Idźcie beze mnie. Dobrej zabawy.
Mała mysz wstała z krzesła i zaczęła zbierać kubki, stukając nimi głośno.
– Dlaczego taka jesteś?
– Jestem i już.
– Nie można tak. Być i już. Dobrze ci z tym?
– Dobrze mi samej. Nie chcę świętować upływającego czasu. Nie widzę powodu. I najlepiej jeśli już sobie pójdziesz.
Zając patrzył jak Mała mysz krząta się po norce. Wszystko tu miało swoje miejsce. Było przytulnie i ciepło. Ale Mała mysz zmieniła się. Kiedyś była inna. Lubiła towarzystwo. Zawsze lubiła narzekać i nigdy nie lubiła dnia swoich urodzin. Ale od roku jest jakby inną myszą. Jakby coś ją ugryzło.
– Przemyśl to jeszcze. Wpadnę później – powiedział Zając łagodnie. Wyskoczył z norki i zniknął między drzewami.
Mała mysz usiadła w fotelu.
Poczuła, że boli ją głowa. Jakby mało miała dzisiaj powodów do zmartwień.
Upływający czas bardzo ją ostatnio martwił. Nie wiedziała dokładnie dlaczego. Nie była stara ani chora. Ale patrząc wstecz na swoje życie była na nie bardzo zła. Miało być zupełnie inne. Nie w tym miejscu, nie z tymi – podobnymi do siebie – dniami.
Miało być inne, chociaż mysz nie umiałaby powiedzieć jakie.
Zając nie lubił ustępować. Zmusił Małą mysz do wyjścia z domu i zaprowadził ją do knajpki pod dębem. Przyjaciele już byli na miejscu. Borsuk miał na sobie świeżą koszulę a Wiewiórka upiekła ciasto z orzechami. Mała mysz próbowała się uśmiechać. Marnie jej szło. Drażniły ją dowcipy Borsuka i paplanina Wiewiórki. I to przymilanie się Zająca.
Czy to są najlepsi przyjaciele jakich mogła mieć w życiu? Czy nie jest tak, że jest mnóstwo bardziej interesujących i inspirujących zwierząt? Tylko, że akurat z nimi los nie połączył Małej myszy.
Ile rzeczy dzieje się w naszym życiu tylko i wyłącznie dlatego, że to my tak chcemy? W ilu procentach zdani jesteśmy na przypadek? Czy wybraliśmy sobie miejsce urodzenia? Albo datę? Albo czy mogliśmy sami wybrać sobie szkołę i kolegów w klasie?
Małej myszy kotłowało się w głowie. Chyba przydałoby się, żeby ktoś porządnie ją w nią uderzył.
Wieczór był przyjemny. Knajpka pod dębem była przytulna a jedzenie dobre. Ruch był spory bo to był przecież ostatni dzień roku. A właściwie już wieczór. Na szczęście Zając wcześniej zaklepał stolik dla nich i siedzieli z dala od zgiełku.
– Lubię słuchać tych wszystkich odgłosów – powiedziała podekscytowana Wiewiórka – cały las świętuje koniec roku. Wszyscy chcą być wtedy razem.
– Z czego tu się cieszyć? – burknęła Mała mysz – czas upływa i w końcu nas tu nie będzie… Odejdziemy być może z uczuciem, że całe życie nie trafiliśmy pod właściwy adres.
Przyjaciele zamilkli. Oczywiście można rozdzielać włos na czworo. I wiercić się niespokojnie w miejscu. I mimo to nie móc się zdecydować na ruch w którąś stronę. Można sobie psuć w ten sposób każdy koniec i każdy początek roku. I jeszcze na dodatek każde urodziny. Tylko czy taki właśnie jest nasz wybór?
– Czas upływa ale każdy rok coś przynosi – zaczął powoli Zając – coś, czego nie było w poprzednim roku. Znamy się wiele lat i możemy być sobą znudzeni. Ale przecież z roku na rok znamy się lepiej a nasza znajomość kształtuje nas nawzajem. Wydaje ci się, że jesteśmy jak szara codzienność – nic cię nie zaskoczy i nie zainspiruje. Ale każda chwila w życiu, dosłownie każda, kształtuje cię. A jeśli sobie to uświadomisz to dodatkowo możesz sprawić, żeby kształtowała cię tak, jak ty chcesz. Żebyś była silniejsza i mądrzejsza i lepiej czerpała z tego, co oferuje ci twoje życie… A kiedy będziesz musiała odejść to może nie przyjdzie ci do głowy, że to był zły adres.
Zając poprawił swój biały szalik na szyi i łyknął wodę z niskiej szklaneczki, która stała przed nim. Wiewiórka i Borsuk w ogóle się nie odzywali tylko skubali okruszki ciasta. A Mała mysz nieco oprzytomniała…
Jej życie było spokojne i czasami wydawało się nudne. Ale nuda jest chyba lepsza od niepokoju? Nie była sama, miała przyjaciół, tych samych od lat. To chyba nie taki częsty przywilej. A wieczór był naprawdę miły.
Witaj nowy kolejny roku. Przynieś nam coś nowego jeśli chcesz ale za wiele nie zmieniaj. Tylko pozwól nam się nauczyć cieszyć tym co mamy.
– Komuś jeszcze ciasta z orzechami? – zapytała Wiewiórka.
– Ja nie odmówię! – zawołał Borsuk.
– Domowe ciasto – centrum wszechświata – uśmiechnął się Zając.
Mała mysz też jadła ciasto. I nie myślała już o niczym. Czasami zbyt intensywne myślenie zasłania nam całkowicie cudowną chwilę, która właśnie trwa.
– Mamo, zobacz, narysowałem parking. A na nim parkują samochody.
– To są samochody? Te czerwone i niebieskie kreski?
– Tak, ale widziane z góry, z kosmosu. A z kosmosu wszystko wydaje się płaskie…
Pewnego razu były sobie dwa psy. Jeden niewielki, jasną miał sierść i krótki ogonek. Nie wyróżniał się urodą za to wszędzie go było pełno. Na imię miał Hermes. Zacne imię i w sam raz dla tego pełnego odwagi i energii pieska. Drugi większy, sierść miał długą i lśniącą, w kolorze czekolady. Rzadko podnosił wzrok i najczęściej milczał. Nazywano go po prostu Trufel. Mógłby budzić podziw, gdyby tylko dał się zauważyć, ale wszyscy widzieli tylko tego mniejszego. Mniejszy był otwarty na towarzystwo, chodził z głową uniesioną, chociaż nie za wysoko. Na tyle, żeby dobrze widzieć i dobrze słyszeć. I móc patrzeć innym w oczy.
Trufel chodził trochę za nim. Dobrą miał naturę ale całkowity brak wiary w siebie. Czuł, że przegrywa z każdym na każdym polu, zanim jeszcze stanie do rywalizacji.
Między tymi dwoma wielka była przyjaźń. Znali się od dawna i spędzali razem mnóstwo czasu. Dobry to był czas bo mogli polegać na sobie i dobrze się razem bawili.
Hermes uwielbiał swojego czekoladowego kolegę. Cenił jego mądrość i rozwagę.
Trufel przepadał za swoim niewielkim kolegą o jasnej sierści. Lubił jego poczucie humoru i zazdrościł odwagi i pewności siebie.
Taki niezwykły był to duet.
Pewnego dnia wybrali się do parku. Bywali tam często ale tego dnia miało być wyjątkowo. Odbywał się psi piknik i psy każdej rasy zebrały się tam dzisiaj. Psy uwielbiają zabawę. Zwłaszcza kiedy są jeszcze młode i całkiem zdrowe. Do tego na pikniku miało być dobre jedzenie a dobre jedzenie doceni każdy pies.
Przyjaciele zamierzali więc bawić się dobrze.
W parku było tłoczno i wesoło. Zewsząd słychać było szczekanie. W powietrzu unosił się zapach jedzenia, który przyjemnie drażnił psie nozdrza. Zapowiadał się bardzo udany dzień. Mały piesek z większym wędrowali obok siebie żwirową ścieżką.
Nagle na ich drodze stanął duży pies, który był postrachem wszystkich w okolicy. Patrzył na nich z kpiącym uśmiechem a kiedy próbowali go ominąć warknął groźnie.
– Dokąd to gołąbki? Nie ma tu miejsca dla takich jak wy. To impreza dla psów rasowych.
– Jesteśmy rasowe – zaszczekał Hermes unosząc wysoko głowę – poza tym to nieprawda. Każdy może przyjść.
– Ty jesteś przynajmniej wyszczekany. Ale twój czekoladowy kolega nie pasuje do towarzystwa.
I duży pies zbliżył się do psa o długiej, czekoladowej sierści.
– Odejdź stąd albo tak cię pogryzę, że pożałujesz – warknął do niego.
Trufel nic nie powiedział. Cofnął się tylko dwa kroki i spuścił głowę.
– Zostaw go – zaszczekał Hermes – bo ja cię zaraz ugryzę.
Duży pies rozejrzał się po parku. Dzisiaj było tu dużo psów i ryzykowne byłoby wszczynać bójkę. Za dużo świadków.
– Jeszcze się spotkamy – warknął duży pies i odszedł powoli w swoją stronę.
Wtedy Trufel westchnął głęboko :
– Jesteś niesamowity. Niczego się nie boisz.
– Boję się. I to jak. Ale nie pozwolę, żeby miał nade mną władzę.
– Ja zupełnie tak nie potrafię. Jestem do niczego.
– Wcale nie jesteś. I dobrze, że się nie odzywałeś. Lepiej nie ryzykować. Ja czasami szczekam za dużo.
Mały piesek z większym powędrowali dalej ścieżką w parku. I bawili się dobrze. Bo kiedy byli razem to zawsze bawili się dobrze.
Przyjaźń dwóch psów trwała. Uzupełniali się doskonale – jak biszkopt i czekolada. I jeden do drugiego nie miał pretensji o nieco inne podejście do życia. Chociaż… mniejszy pies o sierści w kolorze piasku czasami nie mógł zrozumieć dlaczego jego kolega ma tak mało wiary w siebie. Przecież wiara w siebie to w gruncie rzeczy nic trudnego. Wystarczy zaakceptować to, że jest się tym, kim jest i że w tym tkwi nasza siła.
Pies o sierści w kolorze czekolady nie dość, że był wspaniałej rasy, to jeszcze był duży i niejednemu dałby radę. Gdyby tylko chciał.
Któregoś dnia Trufel wędrował ulicą sam. Dzień był szaro bury i trochę padało. Lubił taką pogodę, w przeciwieństwie do przyjaciela, który wolał w takie dni zostawać w domu. Na ulicy ruch był niewielki. Nagle nie wiadomo skąd pojawił się samochód – półciężarówka.
Zatrzymał się tuż przy nim i od razu wyskoczył z niego człowiek. W jednej chwili wepchnął Trufla do środka. Po czym ruszył, w kierunku schroniska.
Trufel był w tarapatach.
W schronisku przydzielono mu osobną klatkę, co było jakąś pociechą. Jednak nie na długo.
Po niedługim czasie drzwi się otworzyły i do środka wprowadzono innego psa. Był to ten duży pies, którego spotkali kiedyś w parku. Teraz nie wydawał się taki groźny. Ale minę miał nieprzyjazną.
– Jeszcze ty – warknął – też mi przyszło.
I ułożył się w kącie, odwracając się plecami do Trufla.
Minęło kilka dni. Dwa psy spędzały smutny czas w schronisku, nie odzywając się do siebie. Duży pies zauważył, że jego towarzysz jest lubiany przez pracowników schroniska. On sam nigdy tego nie zaznał. Nie był zbyt ładny i charakter miał trudny. Psy i ludzie bali się go, ale nie lubili. Być lubianym to wielka wartość. Ale nie wszyscy zdają sobie z tego sprawę. Pies o czekoladowej sierści nie zdawał sobie sprawy, przynajmniej na takiego wyglądał. Był spokojny i nieco wycofany. Duży pies pomyślał, że wiele by dał, żeby chociaż czasami okazywano mu tyle sympatii.
Życie w schronisku nie jest niczym o czym by marzył jakikolwiek pies. Dlatego duży pies cały czas obmyślał plan ucieczki. Znał już zwyczaje tu panujące. W ciągu dnia drzwi schroniska dwa razy były otwarte szeroko. Trzeba było tylko przyciągnąć człowieka, który w odpowiednim momencie otworzyłby klatkę. I wtedy w nogi.
– Słuchaj – odezwał się któregoś ranka do współlokatora – możemy stąd uciec. Ale musisz mi pomóc.
– Uciec? – zdziwił się Trufel. Pogodził się już z myślą o tym, że został uwięziony. Nie czuł się na siłach sprzeciwić losowi.
– A co, chcesz tu może zostać?
– Wolałbym nie, ale co poradzę.
– No właśnie. Godzisz się na los kiedy można go zmienić.
– Nie potrafię inaczej – Trufel spuścił głowę.
– Ech ty, dałbym ci nauczkę za tę twoją słabość. Ale teraz jedziemy na tym samym wózku. Poza tym potrafiłbyś, gdybyś chciał. Każdy może się tego nauczyć. A teraz posłuchaj. Lubią cię tu, chociaż nie wiem za co. Więc nie będą nas za bardzo szukać…
Plan był prosty. Trufel miał tylko przyciągnąć uwagę któregoś z opiekunów w odpowiednim momencie, kiedy drzwi do schroniska będą szeroko otwarte. Jeśli Trufel da mu znać, że coś go boli, człowiek otworzy ich klatkę. I wtedy wystarczy najszybciej jak się da pobiec do otwartych drzwi. Wokół schroniska było co prawda niewysokie ogrodzenie ale furtka nie domykała się i można było przejść przez nią w każdej chwili.
Truflowi na myśl o możliwości opuszczenia schroniska serce zabiło mocniej. Tęsknił za przyjacielem i za beztroską łazęgą po okolicy. Ale czy starczy mu odwagi? Zawsze starał się trzymać daleko od kłopotów. Poza tym nigdy nie czuł w sobie tyle siły, żeby zdobyć się na coś co by wymagało odwagi. Bardzo chciałby stąd uciec. Zadanie nie było tak trudne jak walka z własnym strachem.
Na drugi dzień do schroniska przywieziono nowego psa. Kiedy zobaczył Trufla ożywił się.
– Twój przyjaciel szuka cię wszędzie. Szkoda, że nie mogę przekazać mu nowiny, że jesteś tutaj. Obawiał się, że wpadłeś pod samochód. Szukał cię w najdalszych i najciemniejszych zakamarkach okolicy. O mało nie został pogryziony przez bandę dzikich psów. Ale kiedy usłyszały, że szuka zaginionego przyjaciela, dały mu spokój.
Kiedy Trufel to usłyszał nagle poczuł w sobie siłę i odwagę. Hermes naraża się szukając go wszędzie. A on boi się zrobić tak niewiele żeby móc znaleźć się znowu na wolności.
– Dobrze – rzekł do dużego psa – zrobimy to jutro. Jestem gotowy.
Nazajutrz od rana Trufel czuł się niezwykle podekscytowany. Miało się zdarzyć coś niezwykłego – wielka ucieczka – a on miał wziąć w tym udział. Czy na pewno nie stchórzy w ostatniej chwili?
Serce biło Truflowi mocno. W jednej chwili dokonała się w nim jakaś zmiana. Na razie niewielka ale mogła być niezłym początkiem dalszych zmian.
Duży pies dobrze przygotował plan ucieczki. I udało się go zrealizować co do przecinka. Trufel biegł teraz przed siebie wolny i zadowolony z siebie. Schronisko zostało daleko za nim a przed nim była swoboda i wolność. Gdy nagle usłyszał za sobą :
– Eee… ty, koleś!
To duży pies wołał. Trufel w tym wszystkim zapomniał, że pies był postrachem całej okolicy. Teraz pewnie go pogryzie. A on mu zaufał…
Zatrzymał się jednak. Odwrócił się, wyprostował i podniósł wysoko głowę.
– Dzięki za pomoc. Dalej to już leć sam – powiedział duży pies.
– To ja dziękuję. Gdyby nie ty…
– Daj spokój… I jeszcze jedno – nie daj się. Masz potencjał.
Duży pies zaśmiał się pokazując zęby, dzięki którym wzbudzał strach.
– Słuchaj, a może jednak pójdziesz ze mną? Poznasz mojego przyjaciela – powiedział Trufel.
– Tego małego, wyszczekanego? Nie, dzięki…
W tym momencie zza rogu budynku, przy którym stali wyskoczył Hermes. Już miał zacząć szczekać na dużego psa ale przyjaciel zatrzymał go.
– Dzięki niemu jestem na wolności.
– Jesteś na wolności dzięki sobie – odpowiedział duży pies. Na razie gołąbki.
I duży pies zniknął gdzieś w bocznej uliczce. I pewnie nadal będzie postrachem całej okolicy. Albo może już nie?
A Trufel opowiedział swojemu przyjacielowi jak uciekł ze schroniska.
– Dałem radę Hermes, udało mi się.
– Zawsze wiedziałem, że dałbyś radę. Jesteś taki mądry.
– Ale nie tak odważny jak ty.
-Nie? A kto uciekł ze schroniska i zaprzyjaźnił się z dużym złym psem? Prawdziwy twardziel z ciebie…
– Eee tam, takie były okoliczności. Gdybyś to ty tam był, uciekłbyś już wcześniej…
I tak mały piesek z większym wędrowali obok siebie rozmawiając. Mały podziwiał swojego kolegę o czekoladowej sierści, który teraz zmienił się nieco. A ten większy uwielbiał swojego mniejszego przyjaciela za jego energię i śmiałość. I ich przyjaźń trwała i trwała i wyglądało na to, że nigdy się nie skończy.
Śnieg spadł w nocy przykrywając wszystko grubą pierzyną. Zrobiło się biało i miękko. I trochę zimno.
W pewnym momencie gałęzie krzewu rosnącego nieopodal poruszyły się jakby ktoś chciał strząsnąć z nich czapeczki śniegu. Ktoś tam był, ale był na tyle malutki, że nie można go było dostrzec. Mógł też zresztą być po prostu niewidzialny.
Nina i Kajtek wpatrywali się uporczywie w krzew. Byli dziećmi i postrzegali świat jako wielką księgę niezgłębionych tajemnic. Świat widziany z okna ich pokoju wydawał się jeszcze bardziej tajemniczy.
– Mówię ci: tam mieszka wiewiórka. Całkiem malutka. Teraz pewnie jej zimno i nic nie widzi przez ten śnieg.
Kajtek był nieco starszy od swojej siostry. I choć zawsze był gotów wysłuchać jej opinii nie zawsze się z nią zgadzał.
– Ninko, nie sądzę, żeby wiewiórka mogła mieszkać na takim niskim krzewie. Wydaje mi się, że to może być raczej mysz.
– Mysz – pisnęła Ninka – mała myszka! To byłoby wspaniale. Może pójdziemy ją nakarmić?
– Ale przecież nie wiemy czy to na pewno mysz. Ani co lubi jeść.
– Oj! Chodź Kajtku, podkradniemy się bliziutko i zostawimy kawałek chleba. Wszyscy lubią chleb…
*
Stół był zastawiony jak zwykle po brzegi. Tak, jakby zaproszono tłum wygłodniałych ludzi. Wszyscy kręcili się nerwowo. Nina stała przy oknie i patrzyła w dal. Była już wystarczająco dorosła, żeby wiedzieć, że żaden cud nie zdarzy się tego wieczoru ani żadnego innego. Kajetan wpadł jak zwykle na ostatnią chwilę, pewnie znowu do późna pracował. Pomachał do siostry z drugiego końca pokoju.
*
Dwójka dzieci stała przy krzewie bojąc się poruszyć.
– Nie przestraszmy jej – szepnęła Ninka – gdzie położymy chleb?
– Gałąź się nie porusza, może nikogo tam nie ma?
– Jest na pewno, tylko się boi. Kajtek – nie dotykaj tej gałązki, bo TO ucieknie !
– Połóżmy chleb tutaj, pod krzewem, ale tak żeby nie zauważyli go ludzie, którzy tędy przechodzą. Przyjdziemy za godzinkę i sprawdzimy czy zniknął.
*
Rozmowy przy stole bywają nużące. Milczenie nie jest akceptowane. Należy dyskutować chociażby się nie miało zdania. Nina ze smakiem zjadła kawałek szynki i próbuje podtrzymywać rozmowę z sąsiadem po lewej.
Kajetan usiadł gdzieś dalej i dyskutuje z wujkiem Wiktorem. Wieczór jest nawet miły ale zwyczajny.
*
Po obiedzie Kajtek i Ninka wybiegli na dwór naciągając na uszy wełniane czapki.
Było mroźno i przyjemnie i sypał śnieg. Od razu pobiegli do krzewu, pod którym zostawili kawałek chleba.
– Nie ma go, nie ma! – piszczała Ninka – zabrał.
– Dlaczego zabrał – zapytał Kajtek – jeśli to mysz albo nawet wiewiórka to raczej zabrała.
– A może Krasnoludek…? – Ninka spojrzała porozumiewawczo na brata. Wiedziała, że nie lubi kiedy jest dziecinna.
*
Nina wstała od stołu i podeszła do okna. Kajetan ciągle był zajęty rozmową i jedzeniem. Porozmawiałaby z nim chętnie, oboje mają teraz tak mało czasu dla siebie. Właściwie w ogóle. Każdy ma swoje życie i swoje problemy.
Nawet sobie o nich nie opowiadają, bo zresztą nie ma kiedy. I czy zrozumieli by się jak dawniej?
Nagle poczuła czyjąś dłoń na ramieniu. Kajetan stał tuż przy niej.
– Cześć siostro – uśmiechnął się jej starszy brat po czym wskazał ręką za okno – popatrz, widzisz?
Przy niewielkim krzewie stała dwójka dzieci. Miały może po 7 a może po 8 lat. Chłopiec i dziewczynka. W wełnianych czapkach naciągniętych na uszy. Dzieci rozmawiały ze sobą z ożywieniem, co jakiś czas zaglądając pod krzew, biały od śniegu. Zupełnie jak oni, wiele lat temu.
A może… może to byli oni? Przecież to nie było takie całkiem niemożliwe, zwłaszcza w taki wieczór.
Jak to dobrze, że być może czas biegnie równolegle. I że ciągle jesteśmy gdzieś tam i w naszych wełnianych czapkach bawimy się śniegiem i wierzymy w krasnoludki. I w tamtym czasie równoległym możemy nadal cieszyć się tym, czym teraz cieszyć się już nie potrafimy.
Dla mojego wspaniałego Synka
Pewnego razu było sobie autko wyścigowe. Niewielkie i zgrabne w sam raz, żeby się ścigać. I w żółtym kolorze. Jak słońce. Autka lubią wyścigi, ale to autko lubiło je ponad wszystko. Często jeździło sobie drogami, ćwicząc przyspieszanie i nagłe hamowanie.
Któregoś dnia autko jechało sobie jak zwykle przed siebie, gdy nagle… zaszumiało, zawirowało, coś uniosło do góry i nagle autko znalazło się w ciemnym tunelu. Tak przynajmniej mu się zdawało.
Kiedy jednak w końcu jego wzrok przyzwyczaił się do panującej wokół ciemności, okazało się, że wokół jest mnóstwo małych wyścigowych autek. Wszystkie w czerwonym kolorze.
– Gdzie jestem? – zapytało żółte autko.
– Jak to gdzie? – zdziwiło się leżące najbliżej czerwone autko – jesteśmy w worku. W worku Świętego Mikołaja!
– Jak to??? – krzyknęło żółte autko – ale ja… ja nie jestem przecież zabawką, jestem autem wyścigowym – prawdziwym!
– Pewnie – zaśmiało się czerwone autko – jesteś żółty! Wyścigowe auta są zawsze czerwone. Więc może i nie jesteś zabawką, ale na pewno nie jesteś autem wyścigowym.
Żółte autko podskakiwało lekko w worku Mikołaja tak, jak i wszystkie inne auta. Ale czerwone auta nie zwracały już na nie uwagi. Żółte auto czuło się więc trochę osamotnione, a z drugiej strony miało wielki mętlik w głowie :
“Jak to.. nie jestem autem wyścigowym?! Jak to – w worku Mikołaja!?! Dlaczego się tu znalazłem?! Co się tutaj dzieje?”
Autko nie bardzo wiedziało, co martwi je bardziej. Czy to, że niby nie jest autem wyścigowym, czy też to, że zostało wzięte za zabawkę i wrzucone do worka…
Tymczasem Święty Mikołaj kierował się prosto do przedszkola, w którym mali chłopcy czekali na nowe autka wyścigowe. Mikołaj miał też oczywiście w worku zabawki dla dziewczynek – lalki w kolorowych sukienkach. Ale lalki zajęły miejsce z dala od aut wyścigowych, bo wyścigowe auta w ogóle nie były dla lalek interesujące.
Kiedy Mikołaj przekroczył próg przedszkola jedno z czerwonych aut szepnęło w stronę żółtego autka:
– Żaden chłopiec nie marzy o żółtym autku wyścigowym. Nie rozumiem skąd się tutaj wziąłeś.
Żółte autko posmutniało. Ale ostatnio tyle się zdarzyło, że to już był tylko dodatek do jego kiepskiego nastroju.
“Skoro już jestem zabawką – myślało żółte autko – byłoby dobrze, żeby ktoś mnie zechciał. Bo jeśli nie… to jaki sens nią być?”
Dzieci w przedszkolu były podekscytowane. Chłopcy przepychali się trochę i dyskutowali o tym, który z nich dostanie najlepsze czerwone wyścigowe autko. Ale był wśród nich jeden mały chłopiec, który w ogóle nie chciał czerwonego autka. Marzył o małym, szybkim autku w kolorze żółtym, jak słońce! I cały czas w głowie powtarzał sobie: żeby tylko Mikołaj miał dla mnie małe żółte autko, a nie czerwone, jak dla innych.
Mikołaj rozsiadł się wygodnie w przygotowanym dla niego fotelu. A był to prawdziwy Mikołaj, nie żaden przebieraniec. Dzieci grzecznie czekały aż przyjdzie kolej na każde z nich. Mikołaj pytał każdego, jak ma na imię, ile ma lat i co lubi robić. Co prawda wiedział niemal wszystko o wszystkich dzieciach – bo przecież cały rok obserwował czy są grzeczne i czy zasłużyły na prezenty. Ale był Świętym Mikołajem, a nie jakimś służbistą i wiedział najlepiej na świecie, że małe dzieci czasami rozrabiają i wcale to nie oznacza, że są złe.
Każdy chłopiec dostawał piękną czerwoną wyścigówkę. I szczęśliwy odchodził z nią, dając szansę innym na prezent od Świętego Mikołaja.
W którymś momencie Święty Mikołaj sięgnął po raz kolejny do worka i wyciągnął z niego żółty samochodzik.
– No masz – mruknął – a ty co tutaj robisz? Musiałem się pomylić.
I wrzucił autko z powrotem do worka.
– Hej – krzyknęło autko – skoro nie nadaję się na prezent, odwieź mnie tam, skąd mnie wziąłeś. Chcę żyć tam nadal spokojnie i ścigać się kiedy i z kim chcę.
– Spokojnie – odpowiedział Mikołaj – odstawię cię na miejsce, nie stanie ci się krzywda. Jestem przecież Świętym Mikołajem.
Ale wtedy żółte autko nagle bardzo mocno zapragnęło być wymarzonym prezentem dla jakiegoś chłopca. Czyżby rzeczywiście nikt na świecie nie chciał żółtej wyścigówki?
Po wręczeniu kilku kolejnych zabawek kolejnym dzieciom Mikołaj znowu chwycił żółty samochodzik. Zmarszczył siwe duże brwi i podrapał się po nosie. Zawsze tak robił, kiedy nad czymś się zastanawiał.
– Eeech…. – westchnął w końcu – no dobrze, widocznie tak miało być.
I wręczył autko chłopcu, który stał właśnie przed nim.
W życiu zdarzają się nierzadko szczęśliwe zbiegi okoliczności. I tym razem gdzieś na niebie zadzwonił szczęśliwy dzwoneczek. Bo żółte autko trafiło prosto w dłonie małego chłopca, który marzył o małym, żółtym autku wyścigowym. Chłopiec otworzył oczy szeroko ze zdumienia, a uśmiech rozjaśnił jego drobną twarzyczkę.
– Dziękuję ci Święty Mikołaju, spełniłeś moje Marzenie! – wykrzyknął chłopiec i przytulił mocno mały żółty samochodzik.
A Mikołaj mrugnął porozumiewawczo do żółtego autka i szepnął:
– No! To chyba teraz jesteś już na swoim miejscu.
Chłopiec ściskał małe żółte autko najmocniej jak mógł. A już wkrótce w przedszkolu rozpoczęły się wielkie wyścigi. Żółte autko ścigało się z czerwonymi autami i wiele razy wygrywało. A mały chłopiec czuł się najszczęśliwszy na świecie.
Czasami trudno jest różnić się od innych i nie każdy ma odwagę. Ale warto mieć odwagę. Bo ci, którzy ją mają i bardzo chcą czegoś innego niż pozostali, są najczęściej bardzo szczęśliwi. Wystarczy, że szczęśliwy dzwoneczek zadzwoni dla nich na niebie jeden jedyny raz.
Bajka dla Filipka P.
Pewnego razu był sobie chłopiec. Bardzo malutki i bardzo wesoły. Lubił się śmiać od rana do wieczora i dlatego miło było spędzać z nim czas.
Bo miło jest spędzać czas z kimś kto jest wesoły. Nawet jeśli nam nie jest akurat wesoło, to często śmiech innych sprawia, że czujemy się lepiej. Ale nie zawsze. Bo bywa i tak, że niektórych denerwuje śmiech innych ludzi. Drażni i zamiast poprawiać nastrój jeszcze go psuje.
Co na to ma poradzić ktoś, kto lubi się śmiać? Co można poradzić, jeśli do szczęścia brakuje nam niewiele a tym obok wiecznie coś nie pasuje?
Kto powinien zmienić siebie i swoje nastawienie – no kto?!
Filipek – bo tak miał na imię ten wesoły chłopiec – nie zatruwał sobie tym swojej małej główki. Cieszyły go zielone liście i promyki słońca, kolorowe kamyki i włochate gąsienice. Każdy objaw życia sprawiał mu radość. A jego radość udzielała się wszystkim wokół.
Pewnego razu mały chłopiec bawił się w parku i był zupełnie spokojny bo niedaleko, na ławce, siedziała jego mama. Mama to ktoś najkochańszy na świecie. Ktoś, kto wie wszystko i wszystko rozumie. I daje poczucie bezpieczeństwa, taką ma moc.
Filipek bawił się patykami. Budował z nich różne przedziwne konstrukcje. A kiedy któraś szczególnie mu się udawała, śmiał się głośno.
W pewnym momencie pewien starszy pan usiadł nieopodal na ławce. Minę miał niezbyt szczęśliwą. Może bolał go ząb albo brzuch? To było całkiem prawdopodobne.
Po krótkiej chwili zwrócił uwagę na dziecko bawiące się patykami. Przyglądał mu się i kręcił głową z niezadowolenia.
– Dlaczego on ciągle się śmieje? – powiedział w końcu na cały głos – co go tak bawi?!
Mały chłopiec podniósł głowę i spojrzał z zaciekawieniem na starszego pana. Nie do końca zrozumiał pytanie, był jeszcze naprawdę mały, ale wydało mu się stosowne uśmiechnąć się przyjaźnie.
Starszy pan skrzywił się strasznie, wstał z ławki i poszedł w swoją stronę.
Następnego dnia, w tym samym miejscu, znowu spotkali się pan i chłopiec. Chłopiec rozpoznał starszego pana i na przywitanie pomachał do niego rączką. Starszy pan machnął ręką jakby odganiał natrętną muchę. I szybko odwrócił głowę w inną stronę.
Filipek bawił się i śmiał radośnie. Starszy pan siedział na ławce i minę miał ponurą. Mama chłopca obserwowała ich obu z uwagą. Nie chciała by synek naprzykrzał się komuś. Doskonale rozumiała, że nie każdego cieszy to samo.
Nagle starszy pan wstał i podszedł do chłopca ze srogą miną :
– Jak będziesz się tak ciągle śmiał to przyjdzie zła wiedźma i zabierze ci wszystkie zabawki!
Zabrzmiało naprawdę groźnie. Filipek zadarł główkę wysoko i w milczeniu przypatrywał się starszemu panu. A starszy pan odwrócił się i poszedł. Całe szczęście, że mama tego chłopca nic nie słyszała. Bo chyba zdzieliłaby gazetą przez głowę tego pana, nie zważając na dobre obyczaje. Filipek wrócił do zabawy. Układał kolorowe kamyki w wysoką wieżę i kiedy spadały z szelestem śmiał się głośno.
Czasami udaje nam się zignorować to, co mówią inni a my mamy odmienne zdanie. A kiedy jest się małym chłopcem to w ogóle niezbyt długo rozpatruje się czyjeś uwagi. Jednak w głowie pozostają nam różne słowa, dźwięki, obrazy i na to możemy nie mieć wpływu. Dlatego tak ważne jest to co mówimy do dzieci i nie tylko. Niektóre słowa mogą zostawić ślad.
W nocy Filipek miał sen. Jasny i kolorowy, taki jaki powinno mieć każde dziecko każdej nocy. Jednak nie wiadomo skąd nagle w samym środku snu pojawiła się wiedźma. Filipek od razu poznał, że musi być wiedźmą – miała ciemne i niezbyt schludne ubrania a jej twarz przypominała wszystkie niemiłe rzeczy, jakie dotąd spotkały Filipka. Wiedźma we śnie miała ze sobą wielki worek i wrzuciła do niego wszystkie zabawki chłopca. A potem pogroziła mu palcem i powiedziała : “Nie wolno się śmiać. Nie wszystkim jest tak wesoło, jak tobie “. I zniknęła.
Oczywiście rano Filipek w ogóle nie pamiętał swojego snu. Był spokojnym i radosnym dzieckiem i szybko zapominał o smutkach. Z radością powędrował z mamą do parku i od razu pobiegł się bawić.
Jednak kiedy na ścieżce pojawił się starszy pan, serce zabiło Filipkowi jakby mocniej. Nagle spoważniał i zupełnie odechciało mu się śmiać. I w tej chwili przypomniał sobie swój sen. Przypomniał sobie straszną wiedźmę i jej złą twarz. Odechciało mu się nie tylko śmiać ale też bawić. Siedział teraz smutny trzymając w dłoni kolorowy kamyk.
Tymczasem starszy pan tego dnia miał doskonały humor. Pogwizdywał wesoło i zacierał ręce z zadowolenia. Nie wiadomo dlaczego, może spodobał mu się jakiś artykuł w gazecie, którą zawsze miał przy sobie albo ząb go dzisiaj nie bolał…
Zauważył chłopca i zagadnął wesoło :
– Co słychać? Dlaczego dzisiaj się nie śmiejesz? Mamy taki piękny dzień.
Chłopiec nawet nie spojrzał na niego tylko wstał i pobiegł do mamy, która siedziała na ławce nieopodal. Starszy pan strapił się bardzo. Nic nie rozumiał. Co za dziwny dzieciak?
A mama chłopca, która wiedziała wszystko i wszystko rozumiała – bo takie są prawdziwe mamy – pogłaskała synka po głowie i powiedziała :
– Nie martw się, straszne wiedźmy nie zabierają zabawek dzieciom, które lubią się śmiać. Straszne wiedźmy boją się śmiechu dzieci bo same nie potrafią się tak śmiać. I żadne czary im w tym nie pomogą.
To mówiąc mama bardzo wymownie spojrzała na starszego pana, który teraz miał bardzo głupią minę.
Od tamtego dnia Filipek był jeszcze weselszym chłopcem. Lubił się śmiać i lubił spacery po parku. A starszy pan przychodził czasami i siadał niedaleko. Patrzył na chłopca, słuchał jego śmiechu i czasami nawet się uśmiechał. Ale nic już nie mówił. Kto wie, może po prostu podsłuchiwał, bo chciał nauczyć się śmiać tak jak on? A może pilnował, żeby żadna straszna wiedźma nie zjawiła się przypadkiem i nie próbowała zabrać chłopcu zabawek. Bo z takimi wiedźmami to jednak nigdy nic nie wiadomo.
Główny bohater tej bajki i wszystkie inne naczynia i nie tylko, istnieją naprawdę i mieszkają w naszej kuchni:)
Pewnej nocy zegar tykał tak głośno, że nikt nie mógł spać. Chociaż… czy rzeczywiście tak było?
Nie był to zabytkowy zegar, ale na taki wyglądał. Okrągły, biały i nieco pękaty, na dwóch małych i grubych nóżkach. Pośrodku kremowej tarczy namalowano bukiecik róż w bladoróżowym i kremowym kolorze.
Wskazówki przesuwały się miarowo z subtelnym: tyk, tyk, tyk… jak bicie serca. Stał sobie na półeczce w kuchni i cierpliwie odmierzał czas.
W dzień, kiedy w kuchni panował hałas, w ogóle nie było go słychać. W nocy – miarowe tyk, tyk budziło czasami tych, którzy mieli lżejszy sen.
– Co za hałas – biały czajnik otworzył jedno oko – spać się nie da.
– Właśnie – westchnęła niebieska cukiernica – oka nie zmrużyłam. Czy mógłby pan ciszej?
– Nie mógłbym – odparł zegar grzecznie, ale i stanowczo – nic nie poradzę.
– Wie pan – mruknął czajnik – nie wszystkie zegary tak mają.
– Jak mogą nie mieć? – zapytał zegar.
– Ten na regale w pokoju w ogóle nie tyka, a chodzi.
– Chodzi??? – zachichotała cukiernica.
– To zegar całkiem nowoczesny. One nie tykają – powiedział smutno zegar – a mój pradziadek na przykład to stał pośrodku pokoju i co pół godziny bił…
– Kogo bił? -zapiszczała cukiernica. Była może i ładna, ale niezbyt mądra.
– Wybijał godziny – odpowiedział jej czajnik karcącym tonem – ale te czasy na szczęście już minęły. A my chcemy spać.
Zegar spojrzał na niego i nic nie powiedział. Co mógł zrobić, gdy tykanie miał już w naturze? Była to może dla niektórych wada. Ale przecież są i tacy, którzy lubią tykanie zegara.
– Może na noc powinni pana wstawić do szafki? Tej z talerzami na dole – odezwał się czajnik, ziewając.
– O to to to… – pisnęła cukiernica przysypiając już trochę.
– No wie pan… – zegar chciał zaprotestować.
Nagle coś zachrobotało w szafce na dole. Talerze wybudzone ze snu ożywiły się nagle.
– Wystarczy, że tam na górze robicie hałas – krzyknął największy z talerzy – jeszcze tutaj nam potrzebne tykanie zegara!
Teraz to już w kuchni nie spał nikt. Sztućce zaczęły kręcić się niespokojnie, srebrny garnek otworzył szeroko oczy i spoglądał nieprzytomnie spod szklanej pokrywki, kolorowe filiżanki na bocznej półeczce popychały się nawzajem, żeby tylko zobaczyć, kto to tak dyskutuje.
– Widzisz pan co narobiłeś? – czajnik spojrzał z wyrzutem na zegar, który teraz minę miał nietęgą. Nie chciał zbudzić nikogo. Dotąd nikomu nie przeszkadzał. A tu taka afera.
– Powinien pan wyprowadzić się z kuchni – kontynuował czajnik.
– Kto ma się wyprowadzić? – dopytywały filiżanki.
– Zegar chyba – odparł garnek – to podobno on tak hałasuje.
– Tak, zgadzamy się, powinien się wyprowadzić – odezwały się chórem sztućce.
– Wszystkim przeszkadza.
– Nie daje nam spać!
Teraz głosy dochodziły z różnych stron. Zegar wsunął się głębiej pomiędzy gliniany wazon i drewniane pudełko z herbatą, na którym ktoś namalował żółtą cytrynę. Nie rozumiał co się dzieje. Stoi tu od wielu lat, zna te naczynia i sztućce jak własną rodzinę. Dlaczego nagle wszyscy są przeciwko niemu?
Rwetes się zrobił i hałas. Jeśli jeszcze gdzieś w kąciku którejś szuflady któraś łyżeczka albo deserowy talerzyk lub deska do krojenia do tej pory spały, to teraz właśnie już na pewno się obudziły, taki był gwar.
Zrobiło się prawdziwe zamieszanie. Aż w którymś momencie ktoś to powiedział – całkiem głośno:
– Zegar musi się wynieść! Nie chcemy go w kuchni! Albo… niech oddaje baterie!
Zapadła cisza. Zegar zbladł i poczuł się słabo. Jak to baterie? Przecież bez nich… nawet nie chciał o tym myśleć. Dzisiaj żaden zegar nie przeżyłby bez baterii.
Mogło to się skończyć bardzo źle. Ale wtedy gliniany wazon odezwał się poważnym głosem:
– Bardzo nieładnie. Jak możecie? Przecież zegar mieszka tu z nami tyle czasu. Nikomu nie wadzi.
– Ale spać nie można…
– Kto nie może spać? Kogo obudziło tykanie zegara? Niech się odezwie – zagrzmiał wazon.
Cisza wokół zrobiła się gęsta jak śmietana. Nikt się nie odzywał.
W końcu dał się słyszeć czyjś cichutki głos :
– Mnie obudził ten duży talerz z szafki na dole, który tak krzyczał.
A po chwili kolejny głos dodał:
– A mnie sztućce, kiedy tak zaczęły się kręcić.
– A mnie te wasze rozmowy.
– A mnie czajnik… Tak głośno narzekał…
– Ach taaak? – zapytał wazon przeciągle – czyli to nie tykanie zegara was obudziło?
– Nie, właściwie wcale go nie słychać.
– Tak, to tykanie to właściwie nie przeszkadza…
Zegar słuchał i powoli rytm jego serca wracał do normy. Czajnik stał z obrażoną miną. A talerze, filiżanki, sztućce i deski do krojenia w ogóle już się nie odzywały. Srebrny garnek zsunął sobie szklaną pokrywkę na oczy i odpłynął…
Cukiernica ziewnęła głośno i rzekła :
– To może chodźmy już spać?
Była całkiem ładna i czasami nawet udawało jej się powiedzieć coś mądrego.
Po chwili wszystko ucichło. Wszystkie sprzęty i naczynia poszły spać. Nawet czajnik zasnął i pochrapywał cicho.
W nocnej ciszy słychać było tylko bardzo subtelne: tyk, tyk, tyk… jak bicie czyjegoś serca. Zegar nie spał. Cierpliwie odmierzał czas, przeznaczony na sen, na pobudkę, na pracę i odpoczynek. Taka była jego natura. I nie mógł jej zmienić. Ale właściwie po co miałby to robić? Są przecież tacy – i jest ich całkiem sporo – którzy lubią tykanie zegara. No i o co ten cały hałas?
Bajka dla Kasi N.
Pewnego razu był sobie król i królowa. Brzmi to bardzo dorośle ale król i królowa byli jeszcze całkiem młodzi. W dodatku królowa była bardzo piękna. Cały dwór zachwycał się jej urodą, stylem i smakiem. I cały dwór ją wielbił. Jednak królowa nic o tym nie wiedziała.
Król rządził królestwem, podbijał obce ziemie, odpierał ataki wrogów. A kiedy panował pokój jeździł na polowania i doglądał spraw w królestwie.
Królowa dobrze wypełniła swą rolę, bo urodziła mu synów i dobrze się nimi zajmowała. Poza tym to dzięki niej w zamku panował ład i porządek, w ogrodzie rosły piękne kwiaty i smaczne warzywa, a służba czuła się odpowiednio doceniona.
Wszystko wyglądało na pierwszy rzut oka idealnie.
Jednak nie do końca takie było.
W historycznych książkach wiele pisze się o dzielnych i dobrych królach. Dużo rzadziej o królowych. To królowie rządzą, dzielą, scalają, godzą. Królowe rodzą dzieci i bywają piękne lub nie. I jeśli nawet gdzieś pojawia się wzmianka o jakiejś niezwykle mądrej królowej, to łatwo zapada w pamięć bo jest czymś wyjątkowym.
Królowa dobrze rozumiała swą rolę i starała się spełniać ją jak najlepiej. Czuła jednak, że czegoś jej brakuje. To, że wyróżniała się urodą, to był dar od losu. Bo nawet nie musiała mocno się starać – jej uroda była naturalna, nie wypracowana jakimiś specjalnymi zabiegami. Natura obdarzyła ją też niezwykłą umiejętnością łączenia barw i fasonów tak, że efekt końcowy zawsze był oszałamiający. Do tego była niezwykle dobrze zorganizowana i uporządkowana. A jednak… jej ambicje sięgały dużo dalej. Kochała swoje dzieci i czas spędzany z nimi. Ale interesował ją świat i ludzie i chciała być bliżej nich.
Król cenił swoją królową ale nie zawsze tak, jak na to zasługiwała. Niektórzy mężczyźni – chociaż nie jest to ich wina – sądzą, że rola kobiety kończy się na byciu ozdobą lub najwyżej wsparciem w pewnych sytuacjach. A z drugiej strony wymagają od niej wielozadaniowości, przenikliwości i właściwie zajmowania się wszystkim i wszystkimi wokół. A na koniec nie ma nawet słowa “dziękuję”. A co tu mówić o wzmiance w historycznych księgach! Zajmować się wszystkim i pozostawać w cieniu. Oto rola kobiety. Oczywiście jest garstka wybitnych kobiet, którym udało się zaistnieć w historii. Ale i cała masa nie wybitnych mężczyzn, którzy zapełniają całe stronice! Ech…
Dlatego królowa stawała czasami przy oknie i patrzyła w dal. I rozmyślała. Ale od tego rozmyślania tylko bolała ją głowa bo czasami pewne sprawy wydają się przegrane z góry.
Pewnego razu król pojechał na kolejną wojnę. Jak to król. Miał wrócić niebawem ale mijał kolejny tydzień a króla nie było. A tymczasem w królestwie było mnóstwo spraw do załatwienia, sterty dokumentów do podpisania, dyplomaci z sąsiednich królestw przybywali w różnych sprawach. Ktoś musiał rządzić pod nieobecność króla.
Na szczęście była królowa – wyjątkowa kobieta – ambitna i niezależna. Bez chwili wahania podjęła się tego zadania.
Nie było to łatwe ale królowa uczyła się bardzo szybko. Wkrótce coraz szybciej podejmowała ważne decyzje i były one coraz lepsze. Poddani ufali jej i wielbili jeszcze bardziej niż przedtem. A królowa czuła się nareszcie spełniona.
Któregoś dnia ogłoszono radosną nowinę. Król wracał zdrowy i cały do domu. Wyleczył rany, które odniósł w ostatniej wojnie i mógł wrócić do swojego kraju. Wszyscy łącznie z królową cieszyli się bardzo.
Jednak kiedy tylko król wrócił, królowa została odsunięta od zadań, których się podjęła. Król przyjrzał się uważnie jej pracy i nie mógł nie przyznać, że wykonała ją bardzo dobrze. Ale czy to męska duma, czy też przywiązanie do tradycji sprawiły, że w ogóle tego nie skomentował. Nakazał tylko wrócić do poprzedniego podziału obowiązków.
Wielu poddanych wolałoby nadal przychodzić do swojej królowej bo w pewnych kwestiach jej wrażliwość i rozumienie świata zdawały im się bardziej pomocne. Ale król postawił sprawę jasno – to on tutaj rządzi, nie ona.
Dziwni są niektórzy mężczyzni. Chociaż król doskonale zdawał sobie sprawę, że królowa jest mądra i że jest prawdziwą podporą jego królestwa, nie wiadomo dlaczego nigdy jej tego nie mówił.
Królowa zajmowała się więc dziećmi i zamkiem a król rządził krajem w swoim gabinecie.
Pewnego razu w królestwie zapanował niepokój. Ludzie spierali się pomiędzy sobą, nie potrafili podzielić pracą i dobrami, które im dawała. Król miał już do czynienia z różnymi problemami ale z czymś takim spotkał się po raz pierwszy. Niepokój przyszedł z sąsiedniego kraju, gdzie jakiś czas temu wybuchła rewolucja. Król tamtego kraju stłumił ją krwawo ale pomogło to tylko na chwilę. Ludzie ciągle siali zamęt i żyło się tam bardzo źle. A król tamtego kraju ciągle drżał o swoje życie.
Król też chciał natychmiast zwołać wojska. Niech one rozprawią się z ludem. Niestety, królom często wydaje się, że taki sposób jest dobry. Może i czasami jest, ale na krótką metę. Tak czy owak trzeba było zrobić coś bardzo szybko bo inaczej wkrótce zabraknie jedzenia dla wszystkich w królestwie i na stałe zapanuje nieład i niepokój.
Królowa obserwowała to wszystko ze swoich komnat i czuła, że wie co zrobić. Tylko, żeby król chciał ją wysłuchać…
Król nie chciał. Nakrzyczał na nią, żeby nie wtrącała się do męskich spraw. Cóż, królowie bywają mało delikatni. Ale królowa była mądra i wiedziała, że nie powinna się tym przejmować w obliczu problemów w kraju.
– Kocham cię królu i szanuję. Ale już czas, żebyś ty też zaczął szanować mnie. Ty jesteś królem ale nie zapominaj, że ja jestem królową. Dbam o ład i porządek w naszym zamku. Wychowuję naszych synów, którzy w przyszłości też będą królami. Zaufaj mi proszę i potraktuj jak partnera a nie jak kogoś kto jest mniej ważny niż ty.
Król zaniemówił. Zbierał w nim gniew, że królowa odważył a się tak do niego mówić. Jednak z drugiej strony… kochał ją i czuł, że może mieć rację. Trzeba tylko, żeby on odrobinę zmienił perspektywę swojego patrzenia na pewne sprawy… To przecież nie jest aż tak trudne.
Doradcy króla poparli propozycję królowej. Pamiętali jej dobre rządy, kiedy król nie wrócił z wojny. A królowa szybko zabrała się do pracy. Zebrała wszystkie informacje o powodach niepokoju. Spotkała się z najbliższymi podanymi, żeby dowiedzieć się więcej. A ponieważ ją cenili i ufali, opowiedzieli jej wiele. Postanowiła spotkać się z tymi, którzy stali na czele zamieszek. Porozmawiać z nimi i wspólnie zastanowić się jak rozwiązać problemy. Król nigdy by się na to nie zdobył, zbyt był dumny. Ale ona wiedziała jak rozmawiać z ludźmi.
Wkrótce w królestwie zapanował spokój. To nie oznaczało, że niepokoje i problemy nie wrócą. Jak to w życiu i w każdym państwie. Zmieniło się jednak wiele. Bo teraz królowa rządziła razem z królem. Król postawił jej biurko w gabinecie i ramię w ramię rozwiązywali problemy. Czasami się spierali, czasami to król wiedział lepiej. Ale kiedy indziej oddawał sprawy w ręce królowej.
W zamku nadal panował ład i porządek. W ogrodzie rosły najpiękniejsze kwiaty i najsmaczniejsze warzywa. A synowie króla i królowej rośli i dojrzewali pod opieką obojga swoich rodziców, nie wyróżniając żadnego z nich.
Poddani szanowali króla jeszcze bardziej odkąd on zaczął szanować królową, którą wielbili i cenili.
Czy to oznacza, że tak powinno być zawsze? Że każda królowa powinna rządzić królestwem ramię w ramię z królem?
Pamiętajcie, że ta królowa była wyjątkowa. Nie każda taka jest. Są też mniej mądre królowe i nie rozumiejące świata tak dobrze. I one wcale nie powinny rządzić. I wcale nie chcą. Ale są też niezbyt mądrzy królowie, ktoś jednak daje im prawo czuć się lepszymi od innych.
Są takie kobiety – rozejrzyjcie się wokół – dzięki którym świat się kręci. Chociaż nikt tego nie dostrzega. Albo dostrzega niewielu. A przy tym są piękne, zadbane i potrafią być oparciem dla innych. Mądra królowa myślała, że nikt nie widzi jej starań. A przecież nie chodziło jej o poklask i sławę. Tylko o to, żeby świat się kręcił a ludzie z niego nie pospadali. Całe szczęście, że król w porę docenił jej intelekt. To musiał być też bardzo mądry król.