Pewnego razu był sobie las, w którym rosły bardzo mądre drzewa. Były to stare i młode drzewa. Wszystkie były mądre, bo poza tym, że były coraz mądrzejsze z wiekiem, to też rodziły się od razu mądre. I nawet kiedy były jeszcze bardzo młode i ich pnie były jasne i chuderlawe, to już wiedziały bardzo wiele i chciały wiedzieć coraz więcej. Młode uczyły się od starych a potem przekazywały to, co wiedziały, młodszym.
Mądre drzewa sięgały swoimi czubkami niemal błękitnego nieba. Często też w niebo spoglądały. Bo wiele mądrości można stamtąd uzyskać. Poza tym stały nieruchomo i spokojnie, a spokój sprzyja rozmyślaniom. Czasami tylko kołysały się w jedną i drugą stronę.
Dlatego ludzie, którzy mieli jakiś problem, przychodzili do tego lasu.
Samo słuchanie mądrzejszych od siebie wcale jednak nie wystarczy. Trzeba jeszcze umieć usłyszeć. Usłyszeć i zrozumieć. A to wcale nie jest łatwa sztuka.
Pewnego razu do lasu przyszedł człowiek, który był bardzo zły. Chociaż lepiej byłoby powiedzieć wściekły. A wściekłość brała się stąd, że nie potrafił poradzić sobie z problemami, jakie miał. Różne to były problemy, jak to u ludzi : brak pieniędzy, brak zrozumienia, brak czegoś, co sprawiłoby, żeby życie było łatwiejsze. Tak jakby życie miało być łatwe.
I ten człowiek ze złością potrącał dłońmi gałęzie drzew a te, które spadały, ze złością kopał nogą. Czasami takie wyładowanie złości bardzo pomaga. Ale są do tego specjalne worki treningowe, całe sale ćwiczeń, piłka, którą można kopać kiedy się chce. Kopanie gałęzi i łamanie ich nigdy nie będzie dobrze widziane.
– Co cię tak złości Człowieku – zapytało jedno z drzew.
– Życie mnie złości, ot co – odpowiedział człowiek niegrzecznym tonem.
– Całe życie cię tak złości? – pytało drzewo.
– Dzisiaj tak, całe. Czuję, że mi się nie udało.
– Mało prawdopodobne – odpowiedziało drzewo – żeby nie udało się komuś całe życie. Zawsze jest coś, co udało się jednak.
– Nie potrafię tego dostrzec – warknął człowiek.
– Hmm… – drzewo zawiesiło głos – to już co innego. Nie udało się, czy nie potrafisz dostrzec tego, co się udało?
– Nie mam ochoty na rozmowę – powiedział człowiek, bo słowa drzewa zdenerwowały go. Odwracały jego uwagę od złości, którą wyhodował w sobie i zmuszały do namysłu.
– To po co tu przyszedłeś? – drzewo nie dawało za wygraną. Nie dlatego, że było wścibskie ale dlatego, że chciało zapobiec dalszemu łamaniu i kopaniu gałęzi, które na to nie zasługiwały.
– Bo… chciałem pomyśleć, w spokoju.
– Dlaczego więc tego nie robisz?
Na to człowiek już nie miał prostej odpowiedzi. Drzewo miało rację. W końcu było bardzo mądre.
– Wiesz – powiedział człowiek – nie jestem zadowolony z tego co osiągnąłem w życiu.
– A jednak nazywasz to osiągnięciem.
– Nie, to żadne osiągnięcie.
– Ale przecież takiego określenia użyłeś przed chwilą.
– No tak…
– Czyli coś osiągnąłeś, a to duża rzecz.
– Ale dla mnie nic nie znaczy.
– A co miałoby dla ciebie znaczenie? – zapytało drzewo.
– Gdybym miał inne życie…
Takie rozmowy drzewa toczyły bardzo często. Bo ludzie często mówili, że chcieliby innego życia bo ich nie jest zadowalające.
Czy po to ludziom dana jest świadomość i inteligencja, żeby mogli narzekać na swoje życie? Zając, lis czy wiewiórka nigdy nie skarżyły się drzewom na swój los. Nie w taki sposób. Mogły martwić się małą ilością pożywienia zimą i tym, że zima się przeciąga i nie chce skończyć. Ale nie patrzyły na życie w kategoriach osiągnięć lub ich braku.
Któregoś dnia do lasu przyszedł inny człowiek. Był smutny i przygnębiony. Chodził po lesie zgarbiony i ze smutną miną.
– Co ci jest – pytały drzewa
– Mam problemy
– To widać, ale jakie?
– Duże – uśmiechnął się człowiek gorzko – nie potrafię dogadać się z bratem. Kiedyś byliśmy tak blisko a teraz…
A wszystko przez pieniądze. Zupełnie zwariował na ich punkcie. O niczym innym nie myśli, wszystko przelicza na pieniądze. Nawet rodzina nie jest już dla niego ważna.
– Może to on powinien przyjść tu i posłuchać mowy drzew a nie ty.
– On nigdy nie zechce. Nic go nie obchodzi co mówią inni.
– To trudna rada. Jeśli ktoś nie chce pomocy to nie może jej otrzymać.
Jednak za kilka dni do lasu przyszedł brat tamtego człowieka. Minę miał strapioną. Chodził w kółko i coś mruczał pod nosem.
W końcu na głos powiedział :
– Mam tego dosyć. Nikt mnie nie rozumie. Dbam o to, żeby rodzinie nic nie brakowało, pracuję ciężko a oni chcą ode mnie nie wiadomo czego. Że zapomniałem o urodzinach syna??? Nie zapomniałem, miałem ważne spotkanie. Kiedyś mi za to podziękuje. I że pokłóciłem się z rodzicami… Oni nie rozumieją dzisiejszych czasów. Kiedyś było inaczej…
Chciałbym żeby wreszcie ktoś mnie zrozumiał!
Mądre drzewa rozmyślały o tym i też chciały żeby ludzie w końcu coś zrozumieli. Jednak nawet najmądrzejsze drzewo nie potrafiło wytłumaczyć ludziom, że życie ma się dane jedno i może być oceniane różnie tylko w zależności od tego, kto ocenia.
Na przykład to, co dla jednego będzie osiągnięciem, dla drugiego nie będzie znaczyło nic. I odwrotnie.
Ludzie mimo wszystko uważają się za tych, którzy wiedzą najlepiej. Więc w lesie, w którym rosły mądre drzewa, ludzie pojawiali się coraz rzadziej. A drzewa nie mając okazji do rozmowy, w końcu zapomniały mowy ludzkiej. I kiedy ktoś przychodził ze swoimi problemami milczały, kołysząc się tylko dostojnie w jedną i drugą stronę. Człowiek mógł jedynie wsłuchać się w szum ich liści. I kto wie, może z tego szumu mógł usłyszeć więcej niż ze słów.
Bo przecież nie o to chodzi, żeby słuchać tylko o to, żeby usłyszeć. I zrozumieć. A najlepiej jest kiedy usłyszy się samego siebie. Bo kto lepiej zrozumie człowieka niż on sam. Kiedy wsłucha się w swoje własne narzekania i żale to może zrozumie, że tylko on sam może znaleźć odpowiedź na swoje pytania i rozwiązanie dla swoich problemów. Albo dojść do wniosku, że bardzo często nie mają większego sensu. Czyli do tego, do czego mądre drzewa doszły już dawno.
Bajka dla Filipka P.
Pewnego razu był sobie chłopiec. Całkiem niedawno pojawił się na świecie – a było to pięknego, słonecznego dnia w samym środku wiosny – i sprawił tym wielką radość swoim rodzicom. Bo to wielka radość kiedy daje się życie komuś. A potem patrzy, jak ten ktoś rośnie i rośnie i jest coraz większy i mądrzejszy.
Ten chłopiec na razie jeszcze był malutki. Ale już przejawiał pewne zdecydowane cechy, które mogły odróżniać go od innych. Lubił się śmiać – chociaż ta cecha jest akurat charakterystyczna u dzieci. Lubił też czasami sobie pospać. Tylko nie bardzo potrafił zgrać się z rodzicami, bo kiedy on chciał spać, oni byli pełni energii, a kiedy budził się i był gotowy do zabawy – wtedy oni właśnie kładli się spać i patrzyli na niego bardzo dziwnie. No ale to akurat też jest cecha wspólna dla większości dzieci. Zajmuje im trochę czasu zanim zrozumieją, że śpi się w nocy a bawi w dzień. Swoją drogą pewnie niejeden dorosły całkiem dobrze rozumie te odwrotne upodobania u dzieci.
I na tym można by zakończyć opowieść. Może dodając jeszcze, że chłopiec lubił kolorowe zabawki, wesołe dźwięki, smaczne jedzenie i przede wszystkim przytulanie. Tak jak wszystkie dzieci. A jednak… Ten chłopiec był inny niż wszyscy.
Najbardziej niezwykłą cechą, która należała tylko do tego chłopca był kolor jego włosów. Kolor włosów to ważna cecha, która potrafi wiele mówić o człowieku. A włosy tego chłopca były w kolorze słońca. Nie jakieś jasne czy blond albo jeszcze inne. Tylko właśnie dokładnie, nie mniej i nie więcej, tylko w kolorze słońca, które świeciło w dzień na niebie. Każdy kto widział go po raz pierwszy patrzył zdumiony na te jego włosy. Bo taki kolor włosów po prostu się nie zdarza.
Można by przejść nad tym do porządku dziennego, bo po co rozwodzić się nad czymś bez skutku. Jednak kolor włosów chłopca zdawał się nie pozostawać bez wpływu na niego samego. Bo – chociaż mógł to być zbieg okoliczności – kiedy na dworze było ponuro i padał deszcz, włosy nieco ciemniały a jednocześnie nastrój chłopca znacznie się pogarszał. Minę miał nieszczęśliwą, płakał i nie chciał w ogóle jeść. Wiele osób nie lubi deszczu, mógł go nie lubić nawet taki mały chłopiec. Ale kiedy na niebie świeciło słońce, coś niezwykłego działo się z nim, i trudno było wytłumaczyć to czymkolwiek. Jego włosy nie tylko jaśniały ale też roztaczały blask tak niesamowity, że aż dziwne że nikogo nie oślepiał. Jednocześnie buzia chłopca promieniała, oczy robiły się jakby większe i jaśniejsze i uśmiech nie schodził mu z twarzy.
Rodziców zawsze cieszy dobry nastrój ich dziecka. Jednak w tym przypadku to nie było takie proste. Ludzie zwracali uwagę na słonecznego chłopca i robili różne uwagi na temat jego włosów i rozjaśnionej buzi. Tak to już jest, o czym wiedzą chyba wszystkie mamy, że jak się ma dziecko to nagle spotyka się wiele osób, które o dzieciach wiedzą podobno wszystko. I bardzo chętnie służą radami, o które nikt ich nie prosił. Zwykle z tych rad wynika, że mama nie umie zajmować się swoim dzieckiem dobrze i powinna raczej posłuchać innych niż dalej tak postępować. No więc mama chłopca słyszała takie rady :
– Trzeba mu dawać mniej marchewki, więcej buraczków.
– Trzeba ubierać mu czapeczkę, jak najczęściej, nawet kiedy jest ciepło.
– Trzeba smarować mu buzię kremem.
– Trzeba z nim wychodzić na dwór kiedy pada deszcz.
– Trzeba z nim pójść do lekarza …
Mamie chłopca kręciło się w głowie od tych wszystkich rad. I nie wiedziała co ma o tym wszystkim sądzić. Tymczasem jej synek rósł zdrowo i w ogóle nie przejmował się swoim niezwykłym wyglądem. Był zresztą na to jeszcze zdecydowanie za mały. Rodzina i znajomi też już się do niego przyzwyczaili. Tylko obcy ludzie ciągle robili zdziwione miny, jakby zapomnieli o czymś takim jak takt i dobre wychowanie.
Minęła wiosna i lato. Przyszła jesień dżdżysta i chłodna. Dni zrobiły się krótsze a słońce na coraz dłużej znikało za chmurami. Chłopiec zrobił się niespokojny, kręcił się i popłakiwał podczas snu. W dzień znienacka tracił apetyt i chęć do zabawy. Jego włosy ściemniały a buzia nie była już taka promienna.
Rodzice chłopca martwili się bardzo. Bo chociaż teraz chłopiec nie wyróżniał się niczym i wreszcie wyglądem przypominał inne dzieci, to jego smutna mina wskazywała na to, że dzieje się coś niedobrego.
– Musimy z nim pójść do lekarza – postanowiła mama chłopca.
– Może mu samo przejdzie? – zastanawiał się tata – jest jeszcze malutki. Rośnie i zmienia się.
Tata chciał jeszcze też dodać, że wreszcie wygląda jak inni. Ale wiedział, że zrani tym serce mamy chłopca, która kochała synka nad życie i gdyby nie ludzie wokół, w ogóle nie dostrzegała by jego inności.
Nastrój chłopca poprawiał się na krótko kiedy na niebie pojawiało się słońce. Wtedy jadł i bawił się i śmiał ze swoimi rodzicami. Ale kiedy wracały chłodne i ciemne dni markotniał i wtedy jego mama przytulała go tak mocno jak to tylko możliwe. Bo mamy wiedzą, że takie przytulanie jest często jak najlepsze lekarstwo i nie potrzebują do tego niczyich rad.
W końcu jednak rodzice chłopca postanowili poradzić się specjalisty. Kiedy dziecko rośnie to jest bardzo ważne, żeby rozwijało się prawidłowo i żeby absolutnie nic tego rozwoju nie zakłócało. Dlatego kiedy ma się jakiekolwiek wątpliwości trzeba pójść do lekarza i koniec. Ale nie wszyscy lekarze wiedzą o wszystkich chorobach i problemach. Kiedy rodzice opowiedzieli pierwszemu z nich (bo było ich wielu potem) o tym co dzieje się z ich synkiem, ten długo kręcił głową i w końcu dał skierowanie na badania. Badania nic nie wykazały i trzeba było szukać dalej. Kolejny lekarz przepisał witaminy, a jeszcze następny zalecił ciepłe kąpiele. A jeszcze inny rozłożył ręce i w ogóle nie wiedział co poradzić. Rodzice chłopca powoli tracili nadzieję. A witaminy i kąpiele nic nie zmieniły. Chłopiec wyglądał zupełnie jak inne dzieci i to mogło cieszyć rodziców, ale nastrój miał kiepski
– Wolałam kiedy był taki jasny – powiedziała mama – on też wolał. Musimy mu pomóc.
-Ale ludzie, znowu będą mówić o nim i robić zdziwione miny. Może niech zostanie już taki? – radził tata, chociaż jemu też najbardziej zależało na synku a w ogóle nie na innych.
– Nie obchodzą mnie ludzie – krzyknęła mama, która była już bardzo zmęczona tym wszystkim – to jest nasz synek i jego dobro jest dla nas najważniejsze.
W końcu ktoś polecił im bardzo dobrego specjalistę, który znał się na dolegliwościach wieku dziecięcego ale nie tylko. Był może nieco ekscentryczny ale pod jego gabinetem nieustannie ustawiały się kolejki.
Lekarz zbadał chłopca bardzo dokładnie, obejrzał główkę, rączki i nóżki. Posłuchał serca i osłuchał płuca. Popatrzył, pomyślał… A potem spojrzał na rodziców znad okularów i powiedział powoli, nieco przeciągając samogłoski:
– Wszystko jest dobrze …
– Ale, tak jak wspominaliśmy, coś chyba nie jest w porządku, te jasne włosy i w ogóle…
– Dziecko jest zdrowe. Może trochę niezwykłe ale to chyba lepiej?
– Lepiej dla kogo? – zapytał tata.
Lekarz zsunął okulary jeszcze niżej na nos i patrzył z pobłażliwym uśmiechem na tatę.
– Proszę pana – zaczął – mają państwo zdrowe i niezwykłe dziecko. Nie ma powodów do niepokoju. Państwa synek potrzebuje dużo ciepła i dużo światła. Proszę mu to zapewnić a nastrój na pewno mu się poprawi. I apetyt będzie miał większy. A kiedy przyjdzie wiosna, pełna słońca, wtedy w ogóle powodu do niepokoju nie będzie.
– Ale ludzie patrzą tak dziwnie
– Ludzie dziwią się różnym rzeczom, bo są zamknięci. Nie potrafią przyjąć do wiadomości, że świat jest dużo większy niż są w stanie pojąć i pełen wielu niesamowitych rzeczy o jakich im się nawet nie śniło. To, co jednym wydaje się dziwne dla innych jest czymś zupełnie naturalnym.
Poza tym, czy to rzeczywiście jest takie niezwykłe, że dziecko jest pełne słońca? Moim skromnym zdaniem to wszystkie dzieci pochodzą ze Słońca. Stamtąd trafiają tutaj, na szarą ziemię, która tylko dzięki nim nabiera barw. To przecież bardzo logiczne!
Tylko nie po wszystkich od razu to widać.
I lekarz popatrzył z uśmiechem na chłopca i na jego rodziców.
Nagle spoważniał, podniósł do góry jeden palec i powiedział :
– I jeszcze jedno, bardzo ważne: proszę odtąd nie przejmować się tak bardzo tym co mówią inni. To, proszę państwa, nikomu nie wychodzi na zdrowie.
Sami powiedzcie – czy to nie był bardzo dobry specjalista ?
Rodzice chłopca wrócili do domu uspokojeni. Zastosowali się do zaleceń lekarza i nie przejmowali się już tym co myślą i mówią inni.
Słoneczny chłopiec rósł a jego włosy lśniły w słońcu. Uśmiech rozjaśniał mu buzię. A rodzice zapewniali mu każdego dnia jak najwięcej ciepła, jak najwięcej światła i jak najwięcej miłości – bo jako rodzice dobrze wiedzieli, że miłość jest w tym wszystkim najważniejsza, i nie potrzebowali do tego niczyich rad.
Pewnego razu była sobie Wiewiórka, która nie lubiła orzechów. Nie lubiła ich smaku ani nawet zapachu. Po prostu nie i już.
Tak, tak… Tak bywa, że to, co wydaje się oczywiste, wcale takie nie jest. Ta Wiewiórka lubiła owoce i sok z liści. I było to w świecie wiewiórek czymś zupełnie wyjątkowym.
Inne wiewiórki patrzyły na nią podejrzliwie. Bo wiele z nich pierwszy raz widziało coś takiego. Żeby wiewiórka nie lubiła orzechów! Też coś! Czy ona aby na pewno jest wiewiórką?
To jest kłopot kiedy odstaje się od reszty. Kłopot zwłaszcza dla tej reszty, która nie potrafi albo nie chce zaakceptować innych upodobań. Bo dla Wiewiórki, która nie lubiła orzechów nie był to żaden kłopot. Krzewy w parku rodziły co roku mnóstwo owoców, które Wiewiórka mogła ze smakiem zjadać. A liści było wszędzie tyle, że soku starczyło jej na cały okrągły rok.
W dodatku Wiewiórka była zdrowa i pełna energii a jej futerko lśniło. Nie brakowało jej orzechów ani trochę.
Pewnego dnia Wiewiórka jak zwykle siedziała sobie pod jednym z krzaczków i rwała owoce do małego koszyczka. Zbliżał się czas robienia zapasów i Wiewiórka dobrze o tym wiedziała. Nagle ktoś rzucił w nią patykiem, co nie było bolesne ale też nie było miłe. Nieopodal krzaczka stały dwie wyjątkowo złośliwe wiewiórki i uśmiechały się ironicznie.
– Cześć – powiedziała jedna z nich – co tam zrywasz? Znowu będziesz jeść owoce? Nie boisz się, że zamienisz się w chomika???
Wiewiórki roześmiały się głośno i ze śmiechem pobiegły przed siebie.
Wiewiórka, która nie lubiła orzechów, przez chwilę patrzyła za nimi ale wkrótce wróciła do zrywania owoców.
Są tacy, którzy przejmują się brakiem akceptacji. Marzą o dużym gronie znajomych, z którymi mogliby spędzać czas i pławić się we wzajemnym uznaniu i sympatii. Albo też adoracji. Ale są też tacy, dla których ma to dużo mniejsze znaczenie niż móc pozostać sobą.
Kiedy Wiewiórka skończyła już zbierać owoce, spokojnie udała się w stronę drzewa, na którym mieszkała. Nagle zauważyła, że ktoś przygląda się jej bacznie spod ławki, która stała nieopodal i w pogodne dni przyciągała spacerujących, dając im chwilę wytchnienia. Teraz pod ławką przysiadła wiewiórka i z uwagą patrzyła na Wiewiórkę, która nie lubiła orzechów.
Wiewiórka, która nie lubiła orzechów nie zamierzała się tym przejmować. Odwróciła się i zwinnie wdrapała na drzewo, dźwigając na ramieniu koszyczek pełen owoców.
Jej domek na drzewie był bardzo przytulny. Od reszty świata odgradzały go gęste gałęzie. Jednak wieczorami można było przez nie zobaczyć księżyc.
Następnego dnia Wiewiórka jak zwykle biegała po parku załatwiając różne drobne sprawy. A to trzeba sprowadzić fachowca i naprawić kran w łazience, a to kupić słoiki, w których zaprawi się owoce na zimę, a to wyczyścić futerko, bo jutro niedziela…
Nie zwróciła uwagi na to, że ta wiewiórka spod ławki chodziła za nią cały dzień krok w krok i po całym dniu odprowadziła ją aż do samego drzewa, na którym mieszkała.
Niedziela zawsze była radosnym ale też dosyć głośnym dniem w parku. Przychodziło mnóstwo dzieci i wszystkie miały ze sobą mnóstwo orzechów. Dla wiewiórek to było prawdziwe święto. Wiewiórka, która nie lubiła orzechów, lubiła niedziele, bo były gwarne i kolorowe. Schodziła więc z drzewa i tak jak pozostałe biegała od krzaczka do krzaczka. Mogła przy tym ignorować nawoływania dzieci, bo orzechy nie interesowały ją wcale. To była swego rodzaju wolność, którą bardzo sobie ceniła.
Kiedy przysiadła, żeby chwilę odpocząć usłyszała szelest tuż obok. To wiewiórka-spod-ławki przysiadła tuż obok.
– Cześć – zamachała łapką.
– Cześć – odpowiedziała Wiewiórka, która nie lubiła orzechów.
– Jak to robisz? – zapytała wiewiórka-spod-ławki.
– Co jak robię?
– Nie przejmujesz się tym, co mówią inni?
– Skąd wiesz, że się nie przejmuję? – zapytała Wiewiórka, która nie lubiła orzechów.
– Wydaje mi się, że się nie przejmujesz.
Wiewiórka, która nie lubiła orzechów zaśmiała się.
Rzeczywiście nie bardzo się tym przejmowała. Wolała nieco odstawać od reszty niż robić coś wbrew sobie. Zresztą wiedziała, że nie jest jedyną wiewiórką na świecie, która nie lubi orzechów. Być może tylko jedną z nielicznych, która się tego nie wstydziła.
Jej życie nie było przez to gorsze. Nie miała poczucia, że coś ją omija, że coś przez to traci.
– Nie czujesz się samotna? – zapytała wiewiórka-spod-ławki.
– Nie jestem samotna – odpowiedziała Wiewiórka która nie lubiła orzechów – mam kilku przyjaciół.
– Naprawdę?! – zdziwiła się wiewiórka-spod-ławki – czy oni też nie lubią orzechów?
– Lubią, niektórzy nawet bardzo. A co to ma do rzeczy? To nie przeszkadza w przyjaźni…
Przez chwilę siedziały w milczeniu. Wiewiórka, która nie lubiła orzechów, chętnie już by sobie poszła. Ale była dobrze wychowana i nie chciała zachować się niegrzecznie.
Wiewiórka-spod-ławki w końcu kiwnęła główką i pobiegła przed siebie. Wiewiórka, która nie lubiła orzechów mogła wrócić na swoje drzewo, do swoich upodobań i spokojnego życia.
Tymczasem wiewiórka-spod-ławki nadal nie mogła się zdecydować czy wystarczy jej odwagi i siły. Czy uda jej się ułożyć sobie życie trochę jakby od nowa. Czy potrafi być ponad to i nie przejmować się tym co myślą i mówią inni. Czy będzie mogła żyć spokojnie i cieszyć obecnością przyjaciół. I jak w ogóle będzie wyglądać jej życie, kiedy wreszcie przyzna się najpierw samej sobie – a potem w końcu i cała reszta się o tym dowie- że ona też nie lubi orzechów. I że wolałaby jeść owoce i pić sok z liści. I wcale nie myśli, że z tego powodu zamieni się w chomika. Zresztą – jeśli nawet – czy coś złego jest w byciu chomikiem? Albo czymkolwiek innym?
Pewnego razu była sobie dziewczynka, która lubiła dostawać prezenty. Takich dziewczynek jest sporo na świecie, chłopców zresztą też. Wielu z nas lubi dostawać prezenty. Ale ta dziewczynka lubiła to aż za bardzo i chciała dostawać prezenty ciągle, przy najmniejszej choćby okazji. I te prezenty były dla niej dużo ważniejsze niż ci, którzy je przynosili.
Chociaż oni wcale o tym nie wiedzieli i myśleli, że dzięki prezentom nawiązują z nią bliższą relację.
Na przykład był jeden chłopiec, który przynosił najpiękniejsze lalki i piłki. Bo bardzo chciał móc bawić się z tą dziewczynką. I miał nadzieję, że może kolejny prezent sprawi, że wreszcie go zauważy. Ale dziewczynka w ogóle nie zwracała na niego uwagi i zupełnie nieświadomie – chociaż taka nieświadomość niczego nie usprawiedliwia – łamała mu tym serce.
Kiedy dostaje się tak dużo prezentów i tak często, to w końcu już nie wiadomo co może sprawić radość. I wszystkim kończą się pomysły na to, co jeszcze można podarować takiej osobie. Lalki, piłki, sukienki, książki, gry i skakanki… wszystko już było i nawet kilkakrotnie. Nie było już w żadnym sklepie niczego, co różniłoby się jakoś szczególnie od prezentów, które dziewczynka dostawała do tej pory.
Prezenty piętrzyły się w jej domu, przy każdej okazji pojawiały się kolejne. W końcu sama obdarowywana zaczęła odczuwać przesyt prezentów i już nie pragnęła ich tak bardzo. To znaczy nie pragnęła kolejnej lalki, piłki, sukienki i skakanki. Jeśli takie miałyby to być prezenty, to lepiej nie dostawać ich wcale.
Wszyscy nadal jednak obdarowywali ją przy każdej okazji. Tak się przyzwyczaili, że nie mogli się odzwyczaić.
Któregoś dnia znalazł się ktoś, kto przyniósł jej zupełnie inny prezent niż te dotychczasowe. Był to niewielki zgrabny wazonik z zaokrąglonym uszkiem. Wazonik był wykonany z cienkiej porcelany i ozdobiony delikatnym wzorem drobnych kwiatków. Prawdziwe cudeńko. Osoba, która wręczała go dziewczynce powiedziała:
– To wyjątkowy wazonik. Może sprawić, że stanie się coś naprawdę niezwykłego. Tak powiedział sprzedawca, który sprzedał mi go na targu staroci.
– Czyli co na przykład? – zapytała rezolutnie dziewczynka.
– Mhm… Nie wiem dokładnie co, ale coś na pewno.
Dziewczynka przyjęła prezent z takim samym przejęciem, jakie odczuwała przedtem, kiedy dostawała prezenty, które jednak bardzo szybko zamieniło się w znudzenie. Ale w opowiastkę o niezwykłym wazoniku nie uwierzyła ani trochę. Postawiła go na półce i wkrótce całkiem o nim zapomniała.
Tak zresztą dzieje się wtedy, kiedy ma się zbyt dużo przedmiotów. Szybko zapomina się o nich i w ogóle ich nie używa.
Minęło sporo czasu. Dziewczynka wkrótce przestała być małą dziewczynką i stała dziewczyną. Teraz miała w głowie zupełnie inne rzeczy niż lalki, piłki, gry i skakanki. Nagle zauważyła, że otacza ją mnóstwo przedmiotów ale bardzo niewielu ludzi. Wielka chęć otrzymywania prezentów zupełnie przesłoniła jej inne ważne rzeczy, których teraz jej brakowało. Nie miała przyjaciół ani nawet dobrych znajomych. A jej półki uginały się od przedmiotów, których nie potrzebowała ani teraz ani nigdy przedtem. W końcu nawet już nie mogła na nie patrzeć. Marzyła o tym, żeby przyszedł do niej ktoś, kto nie przyniesie jej żadnego prezentu. Tylko spędzi z nią chociaż trochę czasu.
Wtedy przypomniała sobie o tym małym chłopcu, który przynosił jej kiedyś najpiękniejsze prezenty. Nie mogła przypomnieć sobie jego imienia ale pamiętała dobrze jego twarz i uśmiech. Gdzie może być teraz?
Trudno jest odnaleźć kogoś jeśli nikogo się nie zna dobrze. Jeśli nie zbudowało się trwałej sieci znajomych poprzez których można poznawać kolejne interesujące osoby i dotrzeć do tych, których dawno się nie widziało. Dziewczyna nie wiedziała nawet od czego zacząć. Właściwie to jej plany odnalezienia tego, co zgubiła dawno temu, od początku zdawały się nie mieć szans na powodzenie.
Dziewczyna, która do niedawna była dziewczynką, którą interesowały tylko przedmioty a nigdy ludzie, czuła się bardzo samotna. Czuła żal. A ten żal zamienił się w złość i któregoś dnia chwyciła swoje prezenty i zaczęła wyrzucać je – jeden po drugim. Trwało to długo bo było ich bardzo dużo. I zajęło jej głowę na dłuższą chwilę.
Na końcu chwyciła niewielki delikatny wazonik z delikatnej porcelany ozdobiony wzorem drobnych kwiatków. Przyjrzała mu się uważnie i próbowała sobie przypomnieć kto i kiedy podarował jej taką dziwną rzecz. Pomyślała, że to zupełnie bezużyteczny i nikomu niepotrzebny przedmiot, jak wszystko inne. I ze złością zrzuciła wazonik, który stuknął głośno kiedy dotknął podłogi. Ale wcale się nie stukł i w ogóle nie uszkodził. Lekko tylko kołysał się w jedną i drugą stronę.
Dziewczyna przyjrzała mu się uważnie a potem podniosła z podłogi i postawiła spowrotem na półce. Tylko ten jeden wazonik został z całej góry prezentów, które dostawała przez wiele lat.
Skoro już wazonik stał na półce to może mógłby stać się użyteczny. Dziewczyna postanowiła, że kupi kwiaty i wstawi je do wazonu. Kwiaty to nie to samo co ludzie ale są żywe i pachną pięknie.
Wyszła z domu w poszukiwaniu sprzedawcy kwiatów. Pogoda była piękna, idealna na spacer. Szła więc powoli i rozglądała się uważnie. Nigdy dotąd nie była na takim spacerze. Więc kiedy już kupiła kwiaty to w drodze powrotnej nadal szła powolutku i przyglądała światu. Nagle na jej drodze stanął chłopak i uśmiechnął się szeroko.
– Jakie piękne kwiaty – powiedział – będą ładnie wyglądać w wazonie.
– Właśnie – odpowiedziała dziewczyna przyglądając mu się uważnie.
A chłopak uśmiechał się ciągle i w końcu rozpoznała ten uśmiech. Uśmiech małego chłopca, który przynosił jej najpiękniejsze prezenty.
– Nadal lubisz dostawać prezenty? – zapytał chłopak.
– Już nie tak jak kiedyś – odpowiedziała niechętnie dziewczyna – wolałabym spotykać ludzi niż dostawać prezenty.
Chłopak popatrzył na nią z zaciekawieniem, przez dłuższy czas patrzył na kwiaty w jej dłoniach i w końcu rzekł:
– W takim razie chętnie zapoznam cię z kilkoma miłymi osobami.
Od tego dnia w małym zgrabnym wazoniku ozdobionym kwiatowym wzorkiem codziennie stały świeże kwiaty. A świat dziewczyny, która kiedyś lubiła dostawać prezenty, zaludnił się i wypełnił osobami bliższymi i dalszymi. Zupełnie jakby zadziały się jakieś czary, które przecież w życiu się nie dzieją ;).
Czy jest jakiś morał z tej bajki? Pewnie nie ma żadnego. Może tylko taki, że w życiu wcale nie potrzeba czarów, żeby coś odmienić, ani żadnych niezwykłych mocy. Bo żadne niezwykłe wazoniki czy cokolwiek innego nie istnieje. Wystarczy tylko chwila zastanowienia nad tym, czy nadal chcemy żyć tak jak dotychczas. A potem trzeba odrzucić to, co jest nam zupełnie niepotrzebne. I skupić na tym, co jest nam potrzebne najbardziej.
Pewnego razu Dzień postanowił nigdy się nie kończyć. Słońce świeciło mocno, a trawa zieleniła soczyście. To był taki dzień, kiedy zdecydowana większość ludzi czuje się szczęśliwsza niż zwykle. A przynajmniej nie czuje się tak nieszczęśliwa jak zazwyczaj.
Odkąd słońce wstało o świcie na wschodzie czas biegł sobie bez pośpiechu tak, jakby truchtem. Bez zadyszki i nie goniąc za niczym.
Ludzie w takie dni są spokojniejsi i bardziej pogodni. Tak, jakby światło słoneczne spływało im prosto do głów i serc. Są dla siebie milsi i lepiej postrzegają siebie i innych. Przyszłość jawi im się w jasnych barwach. A o przeszłości w ogóle nie myślą.
Taki to był właśnie Dzień.
Godziny mijały i wszystkim się zdawało, że dawno już powinien być wieczór. Tymczasem niebo było jasne i błękitne, a na ulicach i w parkach panował gwar.
– Jak pani sądzi – zapytał pan w jasnym kapeluszu – czy ten dzień nie dłuży się troszkę?
– Może troszkę – odpowiedziała pani w kwiecistej apaszce – ale to taki ładny dzień!
Często wydaje nam się, że dni są za krótkie i że brakuje czasu na wszystko. No to proszę bardzo. Dzień trwał i trwał i nie przestawał być pogodny. Wszyscy powinni być zadowoleni.
I wielu było. Taki piękny dzień. I taki długi. Można spacerować bez końca. Można siedzieć bez końca na ławce. Albo rozmawiać z przyjaciółmi o wszystkim i o niczym cały dzień. Wielu ludzi cieszył Dzień, który postanowił się nie kończyć.
Ale, ale … a co z tymi, którzy są w pracy i chcieliby już odpocząć??? Albo leżą w szpitalu bo coś bardzo ich boli? Albo z tymi, którzy czekają na coś, co ma się wydarzyć jutro? Czy ktoś pomyślał o nich? Bo nawet jeśli świeci mocno słońce i trawa soczyście się zieleni, to przecież biegu pewnych spraw nie zmienia.
Dzień był więc zadowolony z siebie, ale nie całkiem zasadnie.
Pan w jasnym kapeluszu przysypia na ławce. A pani w kwiecistej apaszce chętnie popatrzyłaby już na gwiazdy. I tęskni za ciszą wieczoru, przetykaną koncertami świerszczy.
Wieczór puka w drzwiczki zaplecza.
– Dniu, złaź stamtąd. Już wystarczy. Miałeś dobre chęci, ale niektórzy chcą już odpocząć.
– Ale ludzie mnie lubią. Jestem taki, jaki powinien być każdy dzień. Cieszą się, że jestem.
– Mnie też lubią – odpowiada Wieczór – A poza tym: lubią czy nie lubią, ale mnie potrzebują. Tak już jest.
Chłodny Wieczór w gwiaździstej pelerynie niecierpliwi się i stuka butem głośno w podłogę.
Wszystko ma swój początek i koniec. I to nie prawda, że początek jest od końca lepszy. Albo, że lepiej jeśli końca w ogóle nie ma. Początki bywają trudne, a trwanie bez końca – nużące. A chłodny wieczór daje wytchnienie i nadzieję na kolejny, jeszcze lepszy dzień.
Pewnego razu żaby
zebrały się na brzegu jeziora
Bo w końcu wszystkie uznały
że to najwyższa pora
Zazieleniło się, rozkumkało
Ustały harce, zabawy
Aż swoje szepty przerwały
Wysokie w jeziorze trawy
Problem do rozstrzygnięcia
miały żaby nie mały
Woda w jeziorze była brudna
I żaby w niej szarzały
Szare żaby być może
i występują w przyrodzie
Ale są szare z natury
A nie dzięki brudnej wodzie
Zielone żaby to znany gatunek
I ich szarzenie to zły kierunek
Dlatego zebranie na dzisiaj zwołały
I obradują już dzień cały
Co jednak po ich obradach
Na brudną wodę trudna rada
Trzeba by znaleźć nowe jezioro
Jest ich tu w okolicy sporo
Gwarancji jednak nikt nie da
Że tam jest lepsza i czysta woda
I że je przyjmą do grona aby
Żyjące w tamtym jeziorze żaby
Więc albo szarzeć dalej będą
Albo się brudu z wody pozbędą
Co jednak jest trudną sprawą
Jeśli się jest tylko żabą
Żaba na świat wpływu nie ma
świat toczy się gdzieś obok
Brudy w jeziorze zostawia
I życie żab w koszmar zmienia
Więc pozostaje żabom
Porzucić frustrację i złości
I zamiast próbować coś zmienić
Żyć dalej w tej szarości
To co życie przynosi
Traktować jak hojne dary
I zamiast zmieniać bieg świata
Pokochać ten kolor szary
Tylko… czy na pewno aby?
Niech zdecydują żaby…
reebee…
Pewnego razu były sobie dwa pociągi. Bardzo się przyjaźniły ale często też droczyły ze sobą.
– Nie umiesz jechać tak szybko jak ja – mówił jeden
– Właśnie, że umiem – odpowiadał drugi i rozpoczynała się gonitwa.
Albo innym razem :
– Nie dasz rady podjechać pod tę górę, na pewno.
– Dam radę, pokażę ci!
Nie było to zbyt mądre i niezbyt bezpieczne. Ale pociągi nie potrafiły inaczej. Musiały rywalizować ze sobą chociaż właściwie nie wiadomo po co.
Któregoś dnia dzień wstał piękny. Słońce świeciło od samego rana i ptaki śpiewały pięknie. Tak jak co dzień pociągi miały tego dnia dużo pracy. Ale zawsze po pracy zostawało im sporo wolnego czasu.
Dwa pociągi od rana dyskutowały zawzięcie. Trudno było zrozumieć dlaczego ciągle musiały się spierać, mimo, że lubiły się tak bardzo i jeden za drugim wjechałby w ogień. Może to męska rzecz ciągle się z kimś próbować.
– Na pewno nie jesteś taki odważny. Na pewno nie pojechałbyś sam torami przez las. Bałbyś się! – mówił jeden pociąg.
– A właśnie, że nie bałbym się wcale. Już nawet kiedyś nimi jechałem – odpowiadał drugi. I częściowo była to prawda. Jechał raz torami przez las ale nie sam, tylko z dwoma starszymi pociągami. Pomagał im wtedy przywieźć drzewo z tego lasu.
Tory w lesie były już stare i nie często używane. Pociągi nie lubiły jeździć tamtędy. Gdyby zdarzył się jakiś wypadek to długo trzeba by czekać na pomoc. Nie to co na uczęszczanych trasach gdzie co chwilę mija się pociągi jadące w jedną i drugą stronę. Młodsze pociągi dodatkowo bały się lasu. Drzewa rosły tam wysokie. I były to bardzo stare drzewa, z grubymi pniami porośniętymi zielonym mchem. A pomiędzy drzewami rosły gęste zarośla. Wysoko w koronach drzew hałasowały ptaki. W zaroślach poruszały się zwierzęta. A kiedy dzień szarzał, w lesie robiło się ciemno i drzewa wyglądały jak nieziemskie istoty. Brrr…
Ale kiedy słońce świeci i dzień jest piękny, zapomina się o strachu i odwagę ma się wielką.
– Udowodnię ci – powiedział drugi pociąg – pojadę dziś sam do lasu i nie będę się wcale bał!
Pociągi wyruszyły do swoich zajęć i cały dzień ciężko pracowały. Ale jeden z nich cały dzień myślał o tym, co zamierzał zrobić po pracy. Mianowicie pojechać do lasu, żeby udowodnić koledze, że wcale nie jest tchórzem. Ciekawe było to, że ten drugi już dawno zapomniał o porannej sprzeczce bo sprzeczał się trochę dla zasady a nie dlatego, że uważał, że przyjacielowi brakuje odwagi.
Tymczasem jego przyjaciel skończył już swoją pracę i krzyknął do swoich kolegów na stacji :
– Jadę do lasu… Na przejażdżkę… Jakby ktoś pytał.
Potrzebował świadków swojego wyczynu. Był tak podekscytowany a trochę zdenerwowany, że nie usłyszał jak wołali za nim, żeby nie jechał do lasu bo to niebezpieczne…
Jechał przed siebie i dla odwagi pogwizdywał sobie cichutko. Kiedy już wjechał pomiędzy grube pnie drzew poczuł się niepewnie. Nie było to wymarzone miejsce dla pociągów. Korony drzew przesłaniały niebo i gdzieś tam wysoko co jakiś czas pokrzykiwały ptaki. W zaroślach, które rozrosły się gęsto pomiędzy drzewami, jakieś leśne żyjątka poruszały się wywołując drżenie serca pociągu. Ale to nie było najgorsze. Najgorsze było to, że tory były już tak stare i pordzewiałe, że pociąg ledwo poruszał się po nich.
Tymczasem drugi pociąg skończył swoją pracę i wyruszył na poszukiwania przyjaciela. Zawsze po pracy spędzali czas razem. Ale nigdzie go nie było i nikt go nie widział. To było dziwne.
W końcu zawiedziony wrócił do lokomotywowni, gdzie mieszkały wszystkie pociągi. Martwił się jednak bardzo, bo zbliżał się wieczór a jego przyjaciel nie wracał.
Tymczasem w lesie powoli robiło się coraz ciemniej i straszniej. I czas był najwyższy, żeby wracać. I pociąg już zaczął się wycofywać gdy nagle – trach!!! Koło pociągu utknęło w pęknięciu toru, który najwidoczniej nie nadawał się już do szybszej jazdy.
– O nie… – przeraził się pociąg – będę musiał tu zostać na noc. Nikt mnie tu teraz nie znajdzie…
Na szczęście są jeszcze na świecie przyjaciele. Kiedy zrobiło się już naprawdę ciemno, drugi pociąg zwołał kolegów w lokomotywowni i oznajmił, że potrzebuje ochotników do pomocy. Kiedy jakiś pociąg wpada w kłopoty to inne bez wahania ruszają mu na pomoc. Bo wiedzą, że następnym razem to one mogą być w potrzebie. Przez chwilę zastanawiano się, gdzie może być zaginiony ale wtedy ktoś przypomniał sobie :
– Mówił, że jedzie do lasu. Odradzaliśmy mu ale chyba nie usłyszał. Jakby coś go gnało w tamtą stronę. Co też mu przyszło do głowy??
Pociągi wyruszyły razem a kiedy jest się razem z innymi, i w dodatku w takiej ważnej sprawie jak pomoc przyjacielowi, to nawet ciemny las przestaje być taki straszny.
Szybko odnaleziono zgubę. Stał zmarznięty i podśpiewywał sobie-dla odwagi. Kiedy zobaczył przyjaciela ucieszył się bardzo. A przyjaciel nie mógł się nadziwić jego odwadze.
– Odwaga odwagą – mruknął jeden ze starszych pociągów – a co by było gdybyśmy cię nie odnaleźli? Zmarniał byś tutaj. Dobrze, że masz takiego dobrego przyjaciela.
Ale drugi pociąg wiedział, że wcale nie jest dobrym przyjacielem. Niepotrzebnie droczył się ciągle i tym samym spowodował to wszystko.
Na drugi dzień powiedział do przyjaciela:
– Czasami mówię głupoty. Nie słuchaj ich. Nie ważne czy jesteś szybszy czy odważniejszy, czy może wręcz odwrotnie. I tak jesteś moim najlepszym przyjacielem.
Pociągi nadal ścigały się ze sobą i siłowały podjeżdżając pod górę. Widocznie to męska rzecz próbować się ze sobą. Ale już nie podchodziły do tego tak poważnie. Bo najważniejszą próbę – odwagi i prawdziwej przyjaźni – oba zdały na piątkę z plusem.
Pewnego razu był sobie mąż i żona. Albo odwrotnie – jak kto woli. Żyli razem wiele lat i życie płynęło im spokojnie. Czasami za spokojnie.
Żadnych niespodzianek, żadnych zwariowanych emocji.
To było dobre życie. Wielu chciałoby takie. Była w nim miłość i spokój. Bliskość i wspólne chwile. Nie było kłopotów i trosk. Do pozazdroszczenia. No niby wszystko w porządku.
Tylko trochę tak, jak… duszone ziemniaczki – ale bez soli. I mąż i żona czasami czuli, że czegoś brakuje.
Można tak żyć? Można. Pewnie. Ale można też się znudzić. Albo zatęsknić za jakimiś emocjami. Za huśtawką uczuć. Bo chociaż twierdzimy, że chcielibyśmy żyć bez trosk i problemów, bez konfliktów i kłótni, to ilu z nas nie lubi huśtawek? Już jako dzieci uwielbiamy to uczucie – wiatr we włosach, dreszcz na plecach, serce podchodzące do góry, emocje i gdzieś w głębi lęk, kiedy huśtawka niemal sięga pręta, na którym jest zawieszona. Nikt nie chciałby spaść ale czuć te emocje – tak. I jak przyjemnie zejść potem z huśtawki na ziemię!
Niektórzy twierdzą, że ktoś kieruje naszym losem. Dba o równowagę w pewnych sprawach. I o sens w innych. Nie jestem o tym przekonana ale kiedy patrzy się z boku na życie ludzi, coś w tym może być.
Kiedy życie kobiety i mężczyzny coraz bardziej przypominało danie pozbawione przypraw, nagle z sufitu, na głowy, zaczął im kapać deszcz. Kropla po kropli, prosto na nich, na stół i na krzesła. To zadziałało tak, jakby ktoś zbudził ich ze snu codzienności. Zerwali się na równe nogi i zaczęli ustawiać wszędzie miski i wiadra. A potem rozpoczęli rozmowę, jakiej dotąd nie prowadzili :
– Trzeba naprawić dach.
– Najlepiej wezwać kogoś.
– Kto może znać się na tym?
– Ile to może kosztować?
…
Ta rozmowa wytrąciła ich ze zwykłego rytmu dnia. Zwykle o tej porze ona zmywała talerze a on wycierał je i układał. Teraz talerze stały brudne a oni ustalali co i kiedy należy zrobić.
Od tego wydarzenia się zaczęło. Działy się różne rzeczy i wszystkie one wymagały działań i ustaleń. Życie przestało toczyć się powoli i spokojnie. Teraz skakało po wybojach i nie dało się przewidzieć co przyniesie kolejny dzień.
Były w nim problemy z pieniędzmi, bo naprawa dachu to nie jest tania sprawa. Potem zepsuł im się komin – bo chyba ten, który naprawiał dach, wrzucił coś do komina. A potem oboje musieli więcej pracować, bo pieniądze ciągle się kończyły.
Czy ich uczucia zmieniły się przez to? Zasadniczo nie. Nadal byli przecież mężem i żoną. Starali się spędzać razem wieczory i ze spokojem zjadać razem posiłki. Ale gdzieś w środku było w nich tyle emocji, że utrudniały wszystko.
Takie problemy bywają jednak męczące. Dobrze kiedy można odpocząć. A bywa, że los postanawia nie oszczędzać nam emocji. Emocje zamieniają się w zmęczenie, zniecierpliwienie i złość.
Pewnego razu więc żona rzekła :
– Mam tego dosyć! Chciałabym znowu żyć spokojnie. Nie chcę już problemów. Takie życie mi nie odpowiada.
– Mi również nie – odpowiedział mąż – nie chce mi się już słuchać twoich narzekań. Staram się, jak mogę, ale to nic nie daje.
– Ja też się staram, ale jestem już zmęczona.
I postanowili się rozstać.
Czy to już koniec bajki? Nie. Wcale nie. Dobry los, który czuwał nad nimi, podrapał się po siwej brodzie. Nie o takie zakończenie mu chodziło…
Więc kiedy już postanowili, że się rozstaną to wtedy nagle zaczęły im się przypominać różne dziwne rzeczy. Na przykład jak przeciekał im dach i lało się z sufitu i śmiali się, że nie muszą zmywać talerzy. Bo deszcz je umyje. Albo jak zepsuł się komin i wieczorem tak z niego huczało, że on musiał ją ciągle trzymać za rękę bo tak się bała. I różne takie tam … Poza tym dzięki wspólnemu wysiłkowi udało im się naprawić dach i komin, i jeszcze kilka innych rzeczy i mieli teraz więcej pieniędzy.
I właściwie czy te emocje, które pojawiły się w ich życiu były takie aż złe? Zobaczyli siebie nawzajem w zupełnie nowym świetle. Może więc dalej pójdą jednak razem? Tylko teraz już lepiej przygotowani na niespodzianki od losu.
Tak właśnie postanowili. I żyli razem a ich życie było spokojne ale nie pozbawione trosk. Nie jak tłuczone ziemniaczki bez soli. Ale jak całkiem normalne danie dla zdrowego człowieka.
Podobno są tacy, którym życie wiedzie się wspaniale. Nie mają żadnych problemów, tylko same nagrody od życia. Podobno, ale pokażcie mi ich. Czy rzeczywiście mają takie doskonałe życie? Czy nie muszą borykać się z żadnymi przeciwnościami?
Nawet jeśli tak bywa to najważniejsze jest, żeby na szalonej huśtawce życia ktoś był obok nas. Dobry los wie co czyni i po co. Bywa, że się myli, ale wcale nie tak często. Dobrze jest mu zaufać.
Dla Dawidka 🙂
Pewnego razu było sobie małe miasteczko. Spokojne i całkiem zwyczajne. Mieszkało w nim wielu ludzi i prawie wszyscy mieli auta. Duże, małe, średnie… I różnokolorowe.
Ludzie mieszkali w małych domkach a samochody w garażach, które stały przy tych domkach. W miasteczku była też szkoła, przedszkole, ważny urząd i przychodnia. Jedzenie można było kupić w sklepach lub na małym bazarku. Były tam też sklepy z ubraniami i butami.
I niby wszystko to było tak jak trzeba ale brakowało jednej bardzo ważnej rzeczy. W całym miasteczku nie było ani jednej stacji benzynowej. A jak wiadomo auta, żeby jeździć, potrzebowały gdzieś tankować benzynę. Bez benzyny nie mogłyby jeździć.
Były stacje benzynowe w sąsiednich miasteczkach. I jeśli komuś kończyła się benzyna to musiał wybrać się tam odpowiednio wcześniej. Było to duże utrudnienie ale wszyscy zdążyli się do tego przyzwyczaić. Bo kiedy nie ma się innego wyjścia to po prostu trzeba przyzwyczaić się do tego co jest.
Życie w miasteczku płynęło spokojnie. Ludzie pracowali, dzieci się uczyły, lekarz leczył, sprzedawca sprzedawał. A auta jeździły w jedną i drugą stronę po ulicach miasteczka parkując pod sklepami, urzędem, domami.
Któregoś dnia zdarzyło się jednak coś, co nieco zmieniło jego zwykły rytm. Oto przy głównej ulicy, na dużym pustym placu, pojawiła się wielka koparko-ładowarka. Kilka osób kręciło się po placu, oglądając na dużych kartkach papieru jakieś plany i projekty. Na głównej ulicy przez chwilę z tego powodu zrobił się nawet korek, bo ulica była nieprzejezdna.
Wszyscy mieszkańcy miasteczka zastanawiali się co takiego zostanie wybudowane na tym placu.Ale ponieważ w takim miasteczku ludzie znają się pomiędzy sobą i nić wzajemnych znajomości oplata całe miasteczko, wkrótce rozeszła się wieść, że w miasteczku wybudują stację benzynową. A wieść ta pochodziła od samego burmistrza.
Odtąd wokół placu zbierał się tłum gapiów.Wszyscy byli bardzo ciekawi jak będzie wyglądała ta stacja benzynowa.Czy będzie duża czy raczej mała.Ile aut jednocześnie będzie można tu zatankować.
Stacje benzynowe w sąsiednich miasteczkach były niewielkie ale bardzo funkcjonalne. Auta ustawiały się grzecznie jedno za drugim jeśli żaden z dystrybutorów nie był akurat wolny. A potem podjeżdżały powoli i ustawiały się równolegle do dystrybutora. Tak żeby wąż, którym nalewa się paliwo, mógł dosięgnąć do wlewu paliwa w aucie.
Już niedługo można było dostrzec, że stacja benzynowa w małym miasteczku będzie większa od okolicznych stacji.
W krótkim czasie budowniczowie postawili konstrukcję nowoczesnego budynku i zadaszenie. Budynek był niemal cały oszklony a nowiutkie szyby lśniły w słońcu. Ściany budynku pomalowano jasnymi kolorami. Przygotowano miejsce na trzy dystrybutory a także specjalne stanowisko z odkurzaczem i kompresorem.
Minęło tylko kilka tygodni a stacja benzynowa była już niemal gotowa. Wokół stacji zasiano zielony trawnik. Pusty plac zniknął a w jego miejsce pojawiła się piękna, nowoczesna, pachnąca nowością stacja benzynowa.
Auta mieszkańców miasteczka nie mogły doczekać się chwili, w której będą mogły podjechać do nowiutkiego dystrybutora i zatankować benzynę, dzięki której będą mogły podróżować nawet daleko poza miasteczko.
Kiedy stacja była już gotowa mieszkańcy miasteczka przyszli tłumnie na wielkie otwarcie. A właściwie nie przyszli tylko przyjechali swoimi kolorowymi autami. Burmistrz wielkimi nożycami przeciął wstęgę i stacja była otwarta.
Dystrybutory pracowały pełną parą ale benzyny starczyło dla wszystkich.
Stacja benzynowa czynna była całą noc i dlatego tankować można było kiedy tylko się chciało.Można też było kupić wiele rzeczy przydatnych w aucie,ale też napić się kawy lub zjeść kanapkę.Tak bardzo użyteczne to było miejsce.
Poza tym życie w miasteczku biegło znowu swoim tempem. Ludzie chodzili do pracy, dzieci do szkoły, lekarz leczył a sprzedawca sprzedawał. Tylko po benzynę nie trzeba już było jeździć do sąsiednich miasteczek. Bo stacja benzynowa przy głównej ulicy służyła wspaniale wszystkim mieszkańcom i nie tylko.