Pewnego razu był sobie krasnoludek. Bardzo malutki. Mieszkał pod liściem zielonego krzewu i mieścił się tam bez problemu. Był taki malutki, że mógł wspiąć się na biedronkę i polecieć na niej wysoko.
Dzięki temu żył sobie pod liściem niemal nie zauważony przez nikogo.
Małe robaczki mieszkające w sąsiedztwie widywały i znały krasnoludka. Ale na przykład pająk w ogóle nie zwracał na niego uwagi.
Krasnoludek żył więc sobie spokojnie.
Nooo… nie całkiem spokojnie. Bo tak naprawdę ciągle się stresował. Czym? Wieloma rzeczami. Bo zawsze przecież znajdzie się coś, czym można się stresować. No chociażby to, że był taki malutki. Wydawało mu się, że coś mu przez to umyka w życiu. Że coś go omija. Gdyby był większy, pewnie żyłby naprawdę. A tak…
Albo te hałasy. Nieustanne.
Przechodzimy często obok krzewów, których liście poruszają się bezszelestnie. Małe stworzonka poruszają się, nie wydając dźwięku. Tak przynajmniej nam się wydaje.
Ale życie pod liściem wcale nie oznacza ciszy i spokoju.
Owady bzyczą i brzęczą. Ich skrzydełka trzepoczą i szeleszczą. Czasami któryś pogwizduje lub piszczy w trawie.
Któregoś dnia na przykład krasnoludek obudził się z wielkim bólem głowy. Głowa o mało nie pękała od hałasu, który dochodził z sąsiedniego krzewu. Najwyraźniej sprowadziła się tam jakaś duża rodzina robaczków.
Od rana brzęczenia i piski. Koszmar jakiś.
Krasnoludek postanowił zwrócić uwagę sąsiadom. Tak przecież nie można.
Rodzina robaczków wysłuchała skargi i przeprosiła grzecznie.
Krasnoludek usiadł na liściu i marzył. O tym, że mieszka w innym miejscu. Że ma spokojnych sąsiadów i przede wszystkim o tym, że jest dużo dużo większy. Wtedy wreszcie przestałby się stresować i żyłby pełnią życia. Nie to, co teraz.
Gdyby był wielkości człowieka, to byłoby coś! Czułby się, jak król albo ktoś równie ważny….
Czułby się tak, jakby świat należał do niego – bo przecież tak musi się czuć ktoś, kto jest wielkości człowieka. Krasnoludek był o tym przekonany, chociaż zupełnie nie wiadomo dlaczego.
Bywa tak, że marzymy o różnych rzeczach. Marzą nam się zmiany w naszym pełnym problemów życiu. Zmiany wydają się jedynym lekarstwem. Co jednak by było, gdyby obok przelatywała akurat dobra wróżka i zamachała czarodziejską różdżką? Dobre wróżki mają dobre intencje. To tylko my musimy uważać na to, o czym marzymy.
Następnego dnia krasnoludek obudził się jak zwykle pod swoim liściem. Ranek był jeszcze wczesny, ale powoli wszystko dookoła budziło się do życia. Krasnoludek chciał poleżeć jeszcze chwilkę, chociaż było mu trochę niewygodnie. Nagle usłyszał nad sobą wyraźny głos :
– A ten co? Pijany? Dlaczego leży na chodniku? Wstawaj nicponiu!
Krasnoludek otworzył szeroko oczy i ujrzał tuż nad sobą twarz człowieka, który przyglądał mu się z dezaprobatą. To było dziwne. Dotąd był niewidoczny dla ludzkich oczu.
– Wstawaj, mówię! – powiedział ostro człowiek – za chwilę tędy będą szły dzieci do szkoły. Chyba nie chcesz żeby cię zobaczyły???
Krasnoludek zerwał się na równe nogi. I o mało nie krzyknął ze zdumienia. Był wzrostu człowieka, który stał nad nim przed chwilą, a teraz oddalał się, kręcąc z niezadowoleniem głową.
Krasnoludek rozejrzał się dookoła. Zobaczył wysokie domy i duże samochody, które warczały groźnie silnikami. Skądś dochodziła głośna muzyka, a w innym miejscu ktoś coś pokrzykiwał głośno. Krzewy wydały mu się takie nieduże i drobne, a swojego liścia – tego, pod którym mieszkał – w ogóle nie mógł dostrzec.
Krasnoludek stał zdumiony. Od szumu, który dochodził ze wszystkich stron i narastał z chwili na chwilę, rozbolała go głowa. I to był dużo większy ból, niż kiedy rodzina robaczków hałasowała, urządzając się po sąsiedzku. Może dlatego, że i głowę miał teraz dużo większą?
W końcu postanowił, że skoro już jest taki duży, to rozejrzy się po okolicy. W końcu – o czym przez chwilę zapomniał – zawsze chciał być duży.
Okolica była pełna betonu, kurzu i hałasu. Zielone rośliny tylko gdzieniegdzie próbowały żyć spokojnie w tej szarej okolicy. Dwa razy o mały włos krasnoludek nie wpadł pod jeden z tych warczących samochodów. I nawet nie usłyszał słowa: przepraszam. Tylko jakieś inne, niezrozumiałe dla niego słowa.
Dzień cały spędził na zwiedzaniu okolicy. Mógł z góry patrzeć na brzęczące owady i trzepoczące skrzydełkami muchy. Ale szczerze powiedziawszy zdawało mu się, że tylko one w tej okolicy robiły coś pożytecznego.
Świat ludzi był pełen chaosu i bardzo głośny. W dodatku krasnoludek wcale nie czuł się, jak ktoś specjalnie ważny. A już na pewno nie, jak król. Dookoła widział mnóstwo osób tego samego wzrostu co on i nikt tutaj nie mógł czuć się wyróżniony. Wszyscy pędzili, o mało nie wpadali na siebie, a miny przy tym mieli nie wesołe.
Wieczór nadchodził i krasnoludek czuł się zmęczony i smutny. I gdzie na przykład miałby teraz położyć się spać? W jednym z tych betonowych domów? Pełnych hałasu i dziwnych zapachów?
Krasnoludek usiadł zmęczony na ławce obok krzewu, na którym mieszkał, gdy był taki malutki, że aż niewidoczny. Popatrzył tęsknię na zielone listki i zapragnął położyć się pod swoim liściem, pod którym żyło mu się tak spokojnie.
– Mówię ci, krasnoludki są na świecie, tylko są takie malutkie, że w ogóle ich nie widać – mówił ktoś z przekonaniem, dziecięcym głosem.
– Ale to musi być fajne – być, ale jakby się nie istniało. Taki krasnoludek to pewnie nie ma żadnych zmartwień. Nie to co ludzie… – odpowiedział drugi dziecięcy głos.
Krasnoludek przysłuchiwał się rozmowie dzieci i myślał o tym, że owszem, ma swoje zmartwienia, jak każdy krasnoludek, ale bardzo chciałby już do nich wrócić. Zrozumiał, że los wyróżnił go, dając mu wzrost i spokojne życie krasnoludka, który jeśli zechce, może wspiąć się na biedronkę i polecieć na niej wysoko. A jeśli nie zechce nigdzie się wybierać, to może odpoczywać pod zielonym, pachnących liściem. I nie musi się obawiać nawet pająka.
Kiedy nazajutrz rano krasnoludek się obudził, usłyszał szmery i pobrzękiwania. To rodzina robaczków wstała już i robiła harmider. Krasnoludek był znowu malutki. Wyciągnął się zadowolony pod swoim liściem i westchnął głęboko. A potem zerwał się na równe nogi i pobiegł do rodziny robaczków. Przywitał się grzecznie i zapytał czy może mógłby im w czymś pomóc. Chętnie też oprowadzi ich po okolicy. W pobliżu mieszka pająk, ale jest zupełnie niegroźny. Poza tym mieszka się tu całkiem dobrze… Tak opowiadał rodzinie robaczków.
Postanowił też nie stresować się już niczym. Bo kiedy jest się takim małym to tak, jakby się w ogóle nie było. I zrozumiał, że tak samo jest z jego problemami. Są takie malutkie, że właściwie można je po prostu zignorować. I ból głowy nie dokuczał mu już więcej. I odtąd nie był już taki nieroztropny i bardziej uważał na swoje marzenia. Bo przecież nigdy nie wiadomo, czy w pobliżu nie ma akurat jakiejś dobrej wróżki. Która będzie taka miła, że zechce je spełnić.
– Mamo, mamo, zobacz!
– Co się stało synku?
– Ziemia chyba stoi!
– Jak to stoi?
– Nie obraca się. Bo chmury się nie ruszają. Są tam na niebie ale się nie przesuwają.
🙂
Wiatr przebiega przez trawy
Głaszcząc je swoją dłonią
Nogi plącząc prawie w tym biegu
Nos swój wtyka do kawy
Która stygnie w termosie
Na jeziora piaszczystym brzegu
Rozdzwoniły się dzwonki
Barwnych kwiatów na łące
Bąk przygrywa na kontrabasie
Wygładzają biedronki
Swoje sukienki lśniące
Na zielonym liścia tarasie
Wiatr przysiada pod drzewem
Ręką chmury odgania
I spogląda spokojnie gdzieś w dal
Wieczór zbliża się wolno
Nikt go nie chce poganiać
Bo wieczorem na łące wielki bal
Panna motyl coś szepcze
Do konika polnego
I poprawia na ramionach złoty szal
Cała łąka się złoci
Błyszczy w promieniach słońca
Które z nieba błękitnego już schodzi
A orkiestra owadzia
Instrumenty swe stroi
I drinkami z dzbanów kwiatów się chłodzi
Kiedy słońce już zajdzie
A wiatr przyśnie pod drzewem
Wtedy koncert się zacznie owadzi
I motyle, biedronki,
srebrne muszki i pszczoły
Podziękują za miniony dzień
Za to, że słońce wschodzi
Że wiatr biega po łące
I za drzewa, które dają dobry cień
Za kolory i zapachy
które lato rozsypało
Tak szczodrze na łące i w lesie
Za to, że po jasnym lecie
Przyjdzie w sukni z barwnych liści
Zamyślona i spokojna, piękna jesień
Pewnego razu był sobie ślimak. Całkiem nieduży i niewiele jeszcze wiedział o świecie. Kiedy tylko niebo szarzało od chmur lub robiło się ciemne wieczorem, chował się do swojej wygodnej muszli i nie wychylał nawet na milimetr. Nie chciał wiedzieć skąd i dlaczego. Przyczyny i skutki nie interesowały go. Jedyne czego pragnął to niezmienność rzeczy i wydarzeń. Czyli, mówiąc krótko: po dniu zawsze powinna następować noc, a po nocy nadchodzić nowy dzień. A w centrum tego wszystkiego była jego bezpieczna i przytulna muszla, w której mógł schować się przed pytaniami o sens wszystkiego.
Któregoś dnia jednak zdarzyło się coś nieoczekiwanego. Ślimak obudził się o świcie, bo coś kapało mu uporczywie na nos. Wyglądało na to, że muszla jest uszkodzona. I przecieka. Coś takiego nie zdarzyło się nigdy dotąd. Muszla była jedynym schronieniem ślimaka i jej uszkodzenie nie wchodziło w grę. Jak miałby żyć w uszkodzonej muszli? Czy ma mu kapać na nos za każdym razem, gdy spadnie deszcz?
Tak oto świat ślimaka zachwiał się w posadach. Koniec z powtarzalnością rzeczy i wydarzeń. Trzeba coś przedsięwziąć. Wyremontować muszlę albo może… znaleźć nową.
I tak los ślimaczy zmusił ślimaka do zastanowienia się nad dalszą egzystencją . Musiał odpowiedzieć sobie na szereg pytań, dotyczących dalszych działań . Muszla już nie chroniła go przed złożonością świata. Raczej ujawniała jego niestałość.
Ślimak postanowił wyruszyć na poszukiwania nowej muszli. Na poszukiwania utraconego poczucia bezpieczeństwa i schronienia. Czuł, że tylko tego chce od życia. Móc schować się przed nocą i deszczem. I pytaniami o sens wszystkiego.
Wędrował długo. Bo ruchy miał ślimacze. Tego zmienić nie mógł. Ślimaczył się drogami i polami i oglądał świat, jakiego dotąd nie widział spod swojej muszli. Muszla podczas wędrówki uszkodziła się jeszcze bardziej i kiedy padał deszcz ślimak budził się mokry. A kiedy zapadał zmrok widział gwiazdy nad głową.
Któregoś dnia spotkał żuka wędrującego wśród traw.
– Dokąd zmierzasz przyjacielu? – zapytał żuk.
– Szukam nowej muszli – odparł ślimak grzecznie.
– Twoja nie jest już dobra?
– Jest uszkodzona. Nie chroni już dobrze przed nocą i deszczem.
– Ale wygląda całkiem solidnie. I masz szczęście, że masz schronienie zawsze przy sobie. Ja co noc muszę szukać nowego.
– Jestem ślimakiem i to naturalne, że mam swój domek zawsze przy sobie. Nie naturalne jest, kiedy kapie mi rano na nos.
– Cóż, mokry nos to jeszcze nie koniec świata. I Twoja muszla naprawdę wygląda całkiem dobrze. Ale szukaj dalej, skoro potrzebujesz nowej, powodzenia.
Ślimak wędrował więc dalej. Kiedy pogoda psuła się, denerwował się trochę, że ma dziurawą muszlę. A jednak, kiedy zapadał wieczór i mógł schować się w niej przed zmrokiem, w duszy dziękował za to, że ją ma.
Któregoś dnia spotkał pana ropuchę, sędziwego już, ale jeszcze pełnego sił witalnych. Pan ropuch przywitał się grzecznie i zagadnął :
– Dokąd zmierzasz bracie, reebe… Z tym pięknym domem na plecach, reebe…
– Szukam nowej muszli. Ta jest uszkodzona.
– Ale to przecież twoja muszla, reebe… może się nie znam, ale chyba każdy ślimak ma swoją muszlę od urodzenia aż do końca, reebe…
– Moja jest zniszczona. Na pewno da się ją wymienić na nową.
– Ooo… Bracie… To tak jakbyś chciał wymienić życie na nowe, reebe… Choć może się nie znam.
Ślimak nie zwrócił uwagi na te słowa i powędrował dalej. Wypytywał po drodze, gdzie można znaleźć muszle, takie do zamieszkania . Ale wszyscy patrzyli na niego zdziwieni.
W końcu ślimaczym swoim tempem, dotarł aż nad niebieskie morze. Zobaczył plażę pełną złotego piasku i westchnął:
– To chyba koniec mojej wędrówki. Przez morze nie dam rady przepłynąć.
I wtedy dostrzegł na samym brzegu muszelkę. Piękną, srebrzystą. A obok drugą i kolejne, szare, różowe i białe jak śnieg. Przepiękne. Ale – od razu to zauważył – żadna nie pasowała do niego.
Żadna nie nadawała się na dom. Mogły być ozdobą, nie schronieniem.
Ślimak zamyślił się i zapatrzył. W białe fale biegnące w jego stronę, a potem cofające się do morza, jakby się droczyły. W złoty piasek. W błękitne niebo, które na horyzoncie wlewało się do wody.
A kiedy odpoczął i nawdychał się powietrza pełnego zdrowotnego jodu, postanowił wracać w swoje strony. Ruszył ślimaczym krokiem i, kiedy się tak ślimaczył, rozmyślał. O wielu rzeczach: o słowach ropucha i żuka, o pięknych muszlach na plaży, o niebieskich falach śpiewających bez końca swoją pieśń, o drodze, którą przebył dzięki temu, że jego muszla uszkodziła się i zaczęła przeciekać. O tym, że oprócz dnia i nocy jest jeszcze tyle innych rzeczy na świecie.
Kiedy zapadł zmrok skrył się w muszli i spoglądał na gwiazdy przez to miejsce, w którym była uszkodzona. Jeśli zacznie padać, zmoknie mu nos. A potem słońce osuszy go i będzie mógł dalej egzystować w spokoju. Tylko, że dzięki uszkodzonej muszli będzie żył z większą świadomością niestałości świata. A taka świadomość jest dużo lepsza od kompletnej nieświadomości…
Pewnego razu było sobie miasteczko. Niewielkie. Pełne małych kolorowych domków, przytulnych sklepików i zacisznych kawiarenek. Poza budynkami były tam piękne zielone trawniki i wysokie drzewa. Wzdłuż ulic stały donice z kolorowymi kwiatami. Ulice były czyste i zadbane. W parku przy każdej alejce stały wygodne ławeczki. Wieczorem w miasteczku zapalały się szklane latarnie i oświetlały drogę ostatnim przechodniom.
W tym niezwykłym miasteczku żyli równie niezwykli ludzie.
Mieszkał w nim na przykład człowiek, który niczego się nie bał. Tak twierdził i wiele razy dawał temu wyraz. Potrafił wspiąć się na najwyższe drzewo. Potrafił wdrapać się na najwyższą i najbardziej stromą skałę. Potrafił wskoczyć do najgłębszego jeziora. Nie bał się dzikich zwierząt ani nawet jadowitych pająków.
Każdego ranka wstawał pogodny, pełen wiary we własne możliwości. I wszyscy dookoła byli przekonani o jego niezwykłej odwadze.
Żył tam też człowiek, który wszystkim chętnie pomagał. Codziennie wychodził na ganek swojego domku i rozglądał się uważnie. Kiedy tylko dostrzegał kogoś w potrzebie, natychmiast ruszał z pomocą. I nie tylko ludziom ale też psom, kotom i wszystkim stworzeniom. I wszyscy w miasteczku byli spokojni, bo wiedzieli, że mogą na niego liczyć.
Był też w tym miasteczku człowiek, który wszystko wiedział. Wcale się tym nie przechwalał, ale kiedy ktoś miał jakieś trudne pytanie lub problem, wiedział, że może udać się do niego po wskazówkę.
W miasteczku żył też piekarz, który piekł najlepsze chleby. I cukiernik, który robił najlepsze ciasta. I aptekarz, który znał receptury na najlepsze leki.
Był lekarz, który najlepiej leczył, nauczycielka, która najlepiej uczyła, skoczek, który najdalej skakał, biegaczka, która najszybciej biegała. I nawet tancerz, który potrafił tańczyć przez kilka godzin bez przerwy i wcale się nie męczył. I jeszcze wielu wielu innych, niezwykłych ludzi.
Czy to miejsce sprawiało, że wszyscy byli tu tacy wyjątkowi – tego nie wiedział nikt. No, może wiedział ten człowiek, który wiedział wszystko, ale nikt dotąd go o to nie pytał. Nie zaprzątano sobie tym głowy, bo kiedy się żyje w takim miasteczku, to nie traci się czasu na bezowocne rozmyślania.
W miasteczku żyło się dobrze i spokojnie. Nikt nikomu nie przeszkadzał i niczego nie utrudniał. Wszyscy starali się żyć tak aby ich wyjątkowe cechy przysłużyły się innym.
Pewnego razu do miasteczka przyjechał człowiek, który tak wiele o nim słyszał, że zapragnął w nim zamieszkać. Wysiadł z autobusu przy prostokątnym i zadrzewionym rynku. Postawił na chodniku swoją wielką walizę i podpierając się pod boki zaczął rozglądać się na wszystkie strony. W miasteczku panował umiarkowany ruch. Ludzie załatwiali różne sprawy, robili zakupy, spacerowali. Mijając przybysza kłaniali mu się grzecznie, bo taki był zwyczaj w tym miasteczku.
Człowiek stał i patrzył na to wszystko ale minę miał nieco skwaszoną. Bo to był taki człowiek, jakich bywa wielu, który miał zawsze skwaszoną minę. Niektórzy tacy już są, czym nie ułatwiają sobie ani zwykłych codziennych czynności ani relacji z innymi ani życia w ogóle. I w sumie wiedzą o tym i nawet chcieliby to zmienić ale nie wiedzą jak.
Więc kiedy ten człowiek usłyszał o takim niezwykłym miejscu jak to małe miasteczko, pełne niezwykłych ludzi, postanowił, że tam pojedzie i zamieszka. Bo może tam będzie bardziej zadowolony ze wszystkiego niż gdzie indziej.
W takim miasteczku gdzie wszyscy mają swoje talenty i czują się spełnieni łatwo jest zamieszkać. Bo wszyscy są chętni do pomocy.
Przybysz szybko znalazł mieszkanko, które mógł wynająć. Gospodarz zachwalał wszystko:
„Gdyby miał pan ochotę na najlepszy chleb, koniecznie proszę wstąpić do naszej piekarni. Piekarz piecze najlepszy chleb, przekona się pan.”
“A gdyby miał pan ochotę na najlepsze ciasto, to proszę zajrzeć do cukierni. Nasz cukiernik ma niezwykły talent!”
“I proszę się niczego nie obawiać, mamy tu człowieka, który niczego się nie boi. W razie czego proszę go zawołać.”
W końcu gospodarz mrugnął wesoło i pożegnał się grzecznie. A przybysz mruknął tylko z nieco skwaszoną miną:
– Umhu… – bo nie potrafił okazać większego entuzjazmu.
Mieszkanko mieściło się w jednym z tych małych kolorowych domków, jakich pełno było w tym niezwykłym miasteczku i było całkiem przytulne. Ale przybysz nie był zadowolony. Nie było mu wygodnie. Coś mu nie pasowało. Nie miał jednak pojęcia co. Spał niby spokojnie ale obudził się jak zwykle z kwaśną miną. Miał jednak nadzieję, że może dłuższy pobyt w miasteczku wpłynie lepiej na jego samopoczucie.
Wstał wcześnie rano, ubrał się i postanowił pójść coś zjeść. To na pewno poprawi mu humor. Był głodny ale też bardzo był ciekaw tego najlepszego chleba, z którego słynęło miasteczko.
Szybko znalazł piekarnię, która co prawda była niezbyt wielka, jak wszystkie budynki w tym miasteczku, ale ustawiła się przed nią spora kolejka oczekujących, którą widać było z daleka. Człowiekowi wcale nie spodobała się ta kolejka. Nie miał ochoty stać w niej i czekać. Ale ku jego zdziwieniu ludzie stojący w kolejce nie wyglądali na zniecierpliwionych. Uśmiechali się do siebie i rozmawiali przyjaźnie. A w powietrzu unosił się zapach świeżo pieczonego chleba.
Taki zapach pieczonego chleba powinien chyba pozytywnie wpływać na każdego. Ale człowiek stał ze skwaszoną miną i wcale nie miał ochoty na pogawędkę.
Kiedy w końcu dotarł do lady i kiedy w końcu bardzo miły sprzedawca podał mu świeży pachnący bochenek chleba, człowiek poczuł się nieco lepiej.
Chleb był rzeczywiście bardzo smaczny. Nawet taki człowiek z wiecznie skwaszoną miną musiał to przyznać. Ale tylko w duchu, bo na głos nie przyznałby się nigdy.
Poza tym smaczny chleb poprawił mu nastrój tylko na trochę.
Tymczasem dzień w miasteczku był już w pełni. Na ulicy, w sklepikach i w zacisznych kawiarenkach panował gwar i zewsząd słychać było rozmowy. Czasami gdzieś rozlegał się czyjś śmiech.
Właściwie było to miasteczko podobne do wielu innych. Działo się tu wiele rzeczy każdego dnia. Radosnych i smutnych. Wesołych i poważnych. Życie toczyło się tu podobne jak w innych miasteczkach. A jednak jakby inaczej, spokojniej, pogodniej.
Człowiek, który przybył do miasteczka zaledwie wczoraj, zauważył to od razu ale póki co nie miał pojęcia, co takiego sprawiało, że ludzie żyjący tutaj uchodzą za takich niezwykłych. Postanowił więc sprawdzić czy mieszkańcy miasteczka są rzeczywiście tacy utalentowani jak się o nich mówi.
Sprawdził już piekarza i jego chleb był rzeczywiście smaczny. Ale czy najlepszy jaki dotąd jadł, tego nie był pewny. Czas wybrać się do cukiernika i spróbować jego niezwykłych ciast.
Łatwo było trafić do małej, przytulnej cukierni, ponieważ zapach słodkich ciast i tortów roznosił się po całej okolicy. Tu kolejka była mniejsza ale mina przybysza na jej widok nie mniej kwaśna.
“Czy tutaj wszędzie obsługa jest tak powolna, że tworzą się kolejki?! “- zastanawiał się człowiek, zły, że znowu musi czekać. Ale znowu okazało się, że tylko jego denerwuje czekanie w kolejce, bo pozostali czekali cierpliwie i wcale nie mieli krzywych min.
Ciasto z cukierni było pyszne. Słodkie, ale nie za bardzo. Idealnie wypieczone i pachnące wspaniale. Człowiek zjadł je z prawdziwym smakiem. Już prawie nawet przyznał w duchu, że lepszego nie jadł. Ale wtedy znowu coś stało się z jego miną, znowu zrobiła się kwaśna jak przedtem i w końcu człowiek mruknął tylko pod nosem:
– Niezłe to ciastko. Ale czy nigdy nie jadłem lepszych?
I tak minęła spora część dnia a człowiek wcale nie czuł się lepiej w miejscu, do którego przybył żeby się lepiej poczuć. Martwiło go to trochę, bo to oznaczało, że chyba nieprawdę mówiono o tym miasteczku i jego mieszkańcach.
Na drugi dzień rano człowiek obudził się w jeszcze gorszym nastroju, bo bardzo bolała go głowa. Nie wiedział czy to nowe miejsce, czy niezbyt wygodne łóżko czy może wczorajsze ciastko sprawiły, że od rana dudniło mu w głowie tak, jakby zamieszkało w niej stado rozbrykanych źrebaków i biegało w jedną i drugą stronę.
Trzeba było pójść do lekarza a w tym miasteczku przyjmował podobno najlepszy lekarz.
Lekarz przywitał go grzecznie i zbadał bardzo profesjonalnie. Osłuchał uważnie, zajrzał do oka i do ucha. Wypisał receptę i rzekł:
– Nie jest pan chory. A głowa boli pana zapewne z emocji. Zdaje się, że dopiero co pan przyjechał do naszego niezwykłego miasteczka – tak rzekł lekarz – przepisałem panu tylko napój witaminowy. Proszę pójść do naszego aptekarza, on robi najlepsze napoje witaminowe i też najlepsze leki.
Człowiek wzruszył ramionami i wyszedł. „Cóż to za lekarz, który przepisuje witaminy na ból głowy – rozmyślał oburzony – na pewno jestem poważnie chory, a ten lekarz jest do niczego! ”
Mimo takich myśli człowiek udał się do tutejszego aptekarza i okazał mu receptę.
Aptekarz potrzebował godzinkę na przygotowanie napoju witaminowego. Człowiek mógł więc pójść do parku i chwilkę odpocząć. Park był nieopodal i było w nim mnóstwo wygodnych ławeczek, na których można było usiąść i rozmyślać. Część z nich była już zajęta ale niektóre nie. Człowiek usiadł na jednej z nich i westchnął głęboko. Przestawało mu się to wszystko podobać. Tutaj wcale nie było tak jak mówiono. No, może nie tak całkiem wcale ale jednak raczej mniej niż bardziej. Kwaśna mina nie chciała zniknąć i poczucie niezadowolenia też.
Nagle tuż obok, na trawniku, człowiek zauważył podłużny poruszający się kształt. Nie był to patyk z całą pewnością. Co do patyków to miał pewność, że nie potrafią się poruszać tak same z siebie. To musiał być raczej …
– Wąż! Wąż! – krzyknął przeraźliwie człowiek i wskoczył nogami na ławkę – Żmija! Prawdziwa żmija, o tam!!!
Nagle jakby spod ziemi, tuż obok, wyrósł mężczyzna, który podszedł bardzo powoli do węża. Wąż tymczasem zastygł w bezruchu – z przerażenia pewnie – przez co teraz wyglądał zupełnie jak patyk, którym wcale nie był. Wtedy mężczyzna chwycił go bardzo energicznym ruchem. A potem zaniósł prosto do jeziorka, które było pośrodku tego parku.
– To tylko zaskroniec! – krzyknął wesoło wracając – nie ma się czego bać. Ja nie boję się niczego, nawet jadowitych pająków.
– A czy tu są jadowite pająki? – zapytał niepewnie człowiek pozostając na wszelki wypadek wysoko na ławce.
– Raczej nie – odpowiedział z uśmiechem człowiek, który niczego się nie bał.
– To skąd wiesz, że się ich nie boisz? – zapytał przybysz już bardziej zaczepnie.
– Bo nie boję się niczego – odpowiedział nieco zdziwiony pytaniem człowiek, który niczego się nie bał.
– Phi… – wyrwało się na głos przybyszowi – też mi odwaga. To był zaledwie zaskroniec, wielka mi rzecz.
Człowiek, który niczego się nie bał chyba nie dosłyszał tej kąśliwej uwagi, bo skinąwszy głową pożegnał się grzecznie i odszedł pewnym, energicznym krokiem.
Być może to napój witaminowy od aptekarza sprawił, że ból głowy minął. Tego człowiek nie był pewien, chociaż musiał przyznać, że głowa nie boli go już wcale. Jednak i tak coraz bardziej wątpił w niezwykłość miejsca, w którym wszystko wydawało mu się zupełnie zwyczajne. Małe kolorowe domki były po prostu małymi kolorowymi domkami. Małe sklepiki – tylko małymi sklepikami. A zaciszne kawiarenki – były po prostu kawiarenkami jakich pełno w innych miasteczkach. Ulice były zadbane ale przecież nie jest to niczym szczególnym. Miasteczko było przyjemne i spokojne, ale pewnie takich miasteczek jest wiele na świecie. A ludzie, którzy tu mieszkali, wcale nie sprawiali wrażenia takich utalentowanych jak o nich mówiono. Jednym słowem – nie wydawali się przybyszowi wyjątkowi.
Słońce wstawało codziennie nad miasteczkiem i codziennie zachodziło, zawsze tak samo. Czasami padał deszcz albo wiał wiatr. Zimą podobno śnieg padał tak gęsty, że nie można było wychodzić z domu. Czy to wpływało na nastrój mieszkańców? Pewnie tak. Ale jednocześnie nadal byli zadowoleni z siebie, swojego miasteczka i opowiadali o swoich uzdolnionych współmieszkańcach. I uśmiechali się – według przybysza trochę głupkowato.
Zadziwiało go to, że nie widzą swoich niedostatków. Że chwalą się najlepszym piekarzem, cukiernikiem i lekarzem i nie widzą, że to zwykły piekarz, lekarz i cukiernik.
Może coś było w tutejszej wodzie albo jedzeniu, co mieszało im trochę w głowach?
W kolejnych dniach spacerując po małym miasteczku przybysz spotkał człowieka, który wszystkim pomagał. Ale jego pomoc czasami była bardzo prosta, jak na przykład pomoc sąsiadce w dźwiganiu zakupów lub przeprowadzenie staruszki przez ruchliwą ulicę. Ot, zwykła rzecz, nic wyjątkowego.
Skoczek, który najwyżej skakał i biegaczka, która najszybciej biegała, nie potrafili powiedzieć, jak wypadają w stosunku do innych takich zawodników na świecie. A tancerz, który potrafił tańczyć bez zmęczenia przez wiele godzin, wydawał się być jednak trochę zmęczony po tym jak zaprezentował swój niezwykły talent przybyszowi. Uśmiechał się jednak z zadowoleniem i może to sprawiało, że jego zmęczenie wydawało się być nie aż tak duże.
Kolejne dni pobytu tutaj wcale nie poprawiały nastroju człowiekowi, który szukał takiego miejsca do zamieszkania, w którym wreszcie nie miałby skwaszonej miny. Widocznie to nie było to miejsce.
Skwaszona mina pojawiała się codziennie od nowa i czy to jadł pyszny chleb z piekarni, czy zjadał smaczne ciastko z cukierni – nie potrafił cieszyć się tak jakby chciał.
Któregoś wieczoru człowiek spacerował pustą już ulicą, kiedy z jednej z kawiarenek dobiegły go głośne rozmowy i śmiech. Poczuł, że przydałoby mu się towarzystwo. Może dowie się czegoś więcej o tym miejscu i jego mieszkańcach. Wszedł do niewielkiego pomieszczenia gdzie przy stołach siedzieli ludzie i rozmawiali głośno. Człowiek przysiadł się do jednego ze stolików. Ktoś zagadnął go uprzejmie:
-Witaj. To ty jesteś tym przybyszem, który niedawno wprowadził się do naszego miasteczka?
– To ja – przytaknął człowiek – ale nie wiem czy długo tu zostanę.
– Dlaczego? – zdziwił się mieszkaniec miasteczka – to niezwykłe miasteczko. I mieszkają tu niezwykli ludzie.
– Nie zauważyłem – odpowiedział przybysz – nie wiem dlaczego ale nie znajduję tu niczego ani nikogo niezwykłego.
– To bardzo dziwne – odpowiedział mieszkaniec miasteczka – dla nas wszystko tu jest niezwykłe. Mamy tu wielu niezwykłych ludzi. Mają różne talenty. Czy poznałeś już wszystkich?
– Tylko niektórych z nich – odpowiedział człowiek
– Prawda, że są niezwykli? – zapytał zadowolony mieszkaniec miasteczka.
Przybysz nie bardzo wiedział co powinien odpowiedzieć. Siedział że swoją skwaszoną miną i czuł się bardzo przytłoczony tym wszystkim.
Na drugi dzień rano wstał z postanowieniem, które w nocy powstało w jego głowie. Powinien stąd wyjechać. I szukać dalej. To nie jest miejsce, w którym poczuje się lepiej. Spędził tu już tyle dni a jego kwaśna mina nie chciała zniknąć. Dość zmarnował już czasu. Dalszy pobyt niczego na pewno nie zmieni. A trzeba przy tym dodać, że był już dotąd w wielu miejscach, w których miał nadzieję poczuć się lepiej. Nawet za granicą. A czasu w życiu zwykle ma się coraz mniej a nie więcej. Trzeba pędzić dalej.
Zdjął z szafy swoją wielką walizę i zaczął się pakować. Zastanawiał się jednocześnie czy gdziekolwiek na świecie jest takie miejsce, gdzie jego twarz rozpogodzi się wreszcie i kwaśna mina zniknie na zawsze.
Z ciężkim sercem pomaszerował na przystanek.
Dzień był pogodny a na przystanku niewielu podróżnych. Autobus jeszcze nie podjeżdżał. Nagle do człowieka, który stał na przystanku, podeszła nie młoda już kobieta. Ale też jeszcze nie stara. Oczy miała młode i uśmiechnięte.
– Czy to pan jest tym przybyszem, który mieszka od niedawna w naszym miasteczku?
– Tak, to ja… – zaczął człowiek i chciał dodać, że właśnie wyjeżdża, ale kobieta przerwała mu wpół słowa:
– Przygotowujemy coroczny piknik w szkole, szukam chętnych do pomocy – uśmiechnęła się – piekarz i cukiernik przyniosą swoje wyroby.
– Ale ja nie mam żadnego talentu – odpowiedział człowiek, chociaż właściwie chciał powiedzieć zupełnie co innego.
– Każdy ma jakiś talent – odpowiedziała kobieta – wiem o tym, bo jestem nauczycielką i ciągle widzę mnóstwo talentów wokół.
Człowiek przypomniał sobie o nauczycielce z tego miasteczka, która podobno najlepiej uczyła. To musiała być ona.
– Ale ja właśnie wyjeżdżam – powiedział wreszcie człowiek – nie zamieszkam tutaj.
– Dlaczego? – szczerze zmartwiła się nauczycielka.
– Szukam miejsca, w którym będę zadowolony i wreszcie nie będę miał skwaszonej miny. Byłem już w wielu miejscach, nawet za granicą. Sądziłem, że to miasteczko będzie w końcu tym miejscem. Ale wygląda na to, że muszę szukać dalej.
Nauczycielka zmrużyła oczy i przyjrzała się człowiekowi uważnie.
– A może… poszukaj go tutaj – powiedziała w końcu i końcem palca postukała kilka razy w klapę jego marynarki. A potem uśmiechnęła się i pobiegła w stronę młodych ludzi stojących nieopodal.
Człowiek stał i patrzył i nic nie rozumiał. Co miała na myśli? Co chciała przez to powiedzieć?
Nie zauważył, że jego autobus właśnie odjeżdża z przystanku, ciągnąc za sobą niebieską nitkę spalin.
Chcąc nie chcąc człowiek musiał zostać w miasteczku jeszcze jedną noc. Wrócił do mieszkanka w kolorowym domku. Wcześnie położył się spać. Przed snem ponarzekał jeszcze pod nosem na pechowy swój los i przyjrzał się w lustrze swojej niezadowolonej minie. A potem westchnął ciężko i wkrótce zasnął.
Miał dziwny sen. We śnie chodził po miasteczku, do którego przyjechał. Ale wyglądało ono zupełnie inaczej. Małe domki nie były kolorowe tylko czarno białe. Małe sklepiki i zaciszne kawiarenki pełne były chłodu. Drzewa i krzewy były zaniedbane a ulice brudne. Chleb z piekarni był twardy i kruszył się tak, że nie dało się go zjeść. Ludzie byli nieprzyjaźni i z obrażonymi minami mijali go na ulicy. I kiedy tak szedł ulicą w swoim śnie, nagle spotkał kobietę, którą wczoraj widział na przystanku. Patrzyła na niego i z dezaprobatą kręciła głową.
Człowiek obudził się rano przerażony i jednocześnie zły. Najpierw wyjrzał przez okno, żeby upewnić się czy miasteczko jest takie jakie było przedtem, czy może takie jakie widział we śnie. Z ulgą odetchnął kiedy zobaczył małe kolorowe domki, zadbane ulice i zielone drzewa. Jednocześnie czuł, że dzieje się z nim coś dziwnego. Dawno nie miał takiego mętliku w głowie. Postanowił spróbować jeszcze czegoś. Mianowicie pójść do człowieka, który wiedział wszystko. Ciekawe czy rzeczywiście wie on wszystko. Zapyta go dokąd powinien się udać, żeby wreszcie poczuć się dobrze i nie mieć ciągle kwaśnej miny.
W południe wybrał się do człowieka, który wiedział wszystko. Mieszkańcy miasteczka chętnie wskazali mu drogę. Człowiek, który wiedział wszystko mieszkał w jednym z najmniejszych kolorowych domków w mieście. Domek był wypełniony książkami niemal po sufit. A pośród nich, w miękkim fotelu koloru mchu siedział człowiek, który wiedział wszystko. Chociaż wcale się tym nie chełpił.
– Witaj – powiedział – zdaje się, że jesteś tym przybyszem, który postanowił zamieszkać w naszym niezwykłym miasteczku.
– Hmm, ty rzeczywiście wiesz wszystko – zaczął niepewnie przybysz.
– Tego nie powiedziałem – uśmiechnął się człowiek, który wiedział wszystko.
– Przyjechałem tu, żeby poczuć się lepiej bo słyszałem, że żyją tu ludzie o niezwykłych talentach.
– To prawda – przytaknął człowiek, który wiedział wszystko – czy już ich poznałeś?
– Właśnie – odpowiedział przybysz – wcale nie wydają być tacy wyjątkowi. Są całkiem zwyczajni. To wszystko były tylko plotki.
Człowiek, który wiedział wszystko uśmiechał się lekko i był w tym uśmiechu jakiś niezwykły spokój.
– Więc nie podoba ci się tutaj? – zapytał.
– Sam nie wiem – odpowiedział przybysz – nie jestem pewien. Może tu nie pasuję.
– Może – odpowiedział człowiek, który wiedział wszystko, chociaż nigdy się tym nie przechwalał. Przybysz zdziwił się bardzo. Nie takiej odpowiedzi spodziewał się po człowieku, który wszystko wiedział.
– Więc co mogę zrobić, żeby poczuć się lepiej? – zapytał zniecierpliwiony.
– Musisz znaleźć w sobie umiejętność…
– No tak – przerwał zdenerwowany przybysz – nie pasuję tu bo nie jestem tak uzdolniony jak ci tutaj… Cóż, nie potrafię piec chleba ani ciastek, nie umiem skakać i biegać szybko, nie jestem specjalnie odważny ani specjalnie uprzejmy…
– Nie musisz – odpowiedział człowiek, który wiedział wszystko, z tym swoim spokojnym uśmiechem na twarzy – nie o taką umiejętność mi chodziło.
– Więc o jaką? – zawołał człowiek, który zamierzał za chwilę opuścić z impetem to miejsce i może nawet trzasnąć drzwiami na odchodne. Ten człowiek wcale nie wiedział wszystkiego. Był tacy jak inni w tym miasteczku. Udawany.
A tymczasem człowiek, który wiedział wszystko dokończył spokojnie:
– Najważniejszą umiejętnością, jaką mają mieszkańcy tego miasteczka jest to, jak umieją patrzeć na wszystko dookoła i na siebie nawzajem. Bo uroda, talent i niezwykłość nic nie znaczą kiedy nie umie się ich dostrzec. Bo najważniejsze jest umieć dostrzec i docenić zarówno to, co ma się w sobie, jak i to co nas otacza. I to jak niezwykli są ludzie, którzy nas otaczają i miejsca, w których bywamy. I właśnie to musisz w sobie odnaleźć. A wtedy nie będziesz już musiał szukać innych miejsc na ziemi. A właściwie – będziesz mógł zamieszkać gdziekolwiek. Bo to wyjątkowe miejsce do życia, którego tak szukasz, będziesz nosił w sobie. Dokądkolwiek się udasz.
Człowiek, który wiedział wszystko, skończył mówić a przybysz siedział i słuchał. Słuchał dźwięku słów, które już przebrzmiały i nagle przypomniał sobie nauczycielkę, którą spotkał wczoraj na przystanku, jej mądre spojrzenie i słowa. I zupełnie niespodziewanie dla samego siebie pomyślał, że to chyba musi być najlepsza nauczycielka na całym świecie.
-Ale… – zwrócił się w końcu do człowieka, który wszystko wiedział – jak mam to zrobić? Jak mam znaleźć to w sobie? Od czego mam zacząć?
– Cóż – uśmiechnął się człowiek, który wszystko wiedział i który najwyraźniej zawsze się uśmiechał – może zacznij od początku…
Przybysz pożegnał się grzecznie z człowiekiem, który wiedział wszystko i poszedł na bardzo długi spacer. I jeszcze raz, od początku i bardzo dokładnie przyjrzał się miasteczku, do którego przybył. I czuł się tak jakby przybył do niego zaledwie wczoraj a nie wiele dni temu. I czuł, że widzi je jakby trochę inaczej.
Po drodze wstąpił do piekarni i zjadł wspaniały chleb świeżo upieczony przez piekarza. Jadł go powoli i delektował się każdym kęsem. A potem poszedł do cukierni gdzie bez pośpiechu wypił kawę i zjadł pyszne czekoladowe ciastko. Spacerując po parku spotkał człowieka, który niczego się nie bał i wysłuchał jego opowieści o odważnych wyczynach i odwadze. Nie oceniał tylko patrzył, słuchał, smakował. Napawał się spokojem miasteczka i jego mieszkańców. Kłaniał się przechodniom a oni pozdrawiali go przyjaźnie. W końcu poszedł nawet do nauczycielki, która najlepiej uczyła i zgłosił się do pomocy przy organizacji pikniku.
A wieczorem wrócił do swojego mieszkania w małym kolorowym domku, stanął w oknie i spojrzał w gwiazdy panoszące się na niebie nad małym miasteczkiem.
A potem powoli rozpakował swoją wielką walizę i położył się spać. I tej nocy po raz pierwszy spał bardzo dobrze i w dodatku całą noc miał bardzo kolorowe sny.
Czy można tak po prostu pozbyć się wiecznie skwaszonej miny? Z dnia na dzień zmienić się z kogoś, kto jest ciągle niezadowolony, w kogoś, kto odczuwa wdzięczność za wszystko co wokół? Na pewno nie. To nie jest takie proste, nawet w bajkach. Ale dobrze jest wiedzieć od czego zacząć. I także to, że zacząć można w każdej chwili. Nawet już od razu, jeśli tylko mocno się tego chce.
Bajka 1
– Ale leje! Dzieci nie wychylajcie się bo zmokniecie ! – zawołała pani Biedronka wychylając głowę spod zielonego liścia. Jej czerwona w kropki sukienka była mokra od deszczu.
– Deszcz… – warknął Konik Polny strzepując wodę z zielonego fraka – a ja mam dziś występy. Bardzo ważne. A tu wszystko mokre!!!
– Moja nowa suknia! – wołał ktoś wśród deszczu – cała mokra! Co za okropna pogoda.
Pani Motyl w mokrej sukni wskoczyła pod liść.
– Zapraszam – powiedziała pani Biedronka – może zaparzę herbaty. Pana też zapraszam! – wychyliła się jeszcze w stronę Konika Polnego.
– Ale w tej sukni mokrej – westchnęła pani Motyl – jak mam pić herbatę???
– Chociaż sucho tu – dodał Konik Polny i westchnął głośno.
Pani Biedronka podała herbatę. Deszcz padał. Krople dudniły miarowo w zielony liść.
– Mamo, pobawimy się w deszczu, dobrze?
– Nie, nie, nie. Zmokniecie i wszystko mi zabrudzicie!
Małe biedroneczki popatrzyły smutno. Bardzo chciały pobawić się w deszczu
– Przeziębią się i tyle – dodała pani Motyl – nie cierpię deszczu!
– Właśnie – skrzywił się Konik Polny patrząc ponuro przed siebie – cała łąka mokra.
– Prawda – Biedronka łyknęła herbatę – deszcz to utrapienie.
– Moja suknia trochę podeschła – zauważyła pani Motyl i ze smutkiem przygląda się sukni.
– I ja też jestem już suchy – powiedział Konik Polny – dziękuję za herbatę.
– Pan dziś koncertuje? – pani Motyl z niepokojem spogląda w niebo.
– Miałem zamiar ale ten deszcz… – Konik Polny machnął ręką zniechęcony – wszystkie plany pokrzyżował.
– Zaraz może przestanie padać – pani Biedronka westchnęła ciężko i krząta się po zielonym mieszkanku – muszę nakarmić dzieci.
– Dziękuję pani za gościnę ale czas na mnie – pani Motyl wygładziła suknię – dziękuję za herbatę. Ach, moja nowa suknia, cała zniszczona !
– Nie ma za co. W taki deszcz trzeba się gdzieś schronić – odpowiada Biedronka.
– Tak, właśnie, dziękujemy bardzo. Ach ten deszcz… – Konik Polny w zielonym fraku zeskoczył z liścia i zniknął wkrótce wśród mokrej trawy i polnych kwiatów.
Bajka 2
– Ale leje! Dzieci chodźcie popatrzeć! – zawołała pani Biedronka wychylając głowę spod zielonego liścia. Jej czerwona w kropki sukienka błyszczała od kropli deszczu.
– Deszcz… – mruknął Konik Polny strzepując wodę z zielonego fraka – a ja mam dziś występy. Bardzo ważne. Chyba nic z tego.
– Muzyka i deszcz – klasnęła w dłonie pani Biedronka – wspaniale.
– Biedronko, Biedronko! – wołał ktoś wśród deszczu – czy mogę na herbatkę wstąpić do pani?
Pani Motyl w mokrej sukni wskoczyła pod liść.
– Zawsze jesteś mile widziana – uśmiechnęła się Biedronka – zaparzę herbatki. Pana też zapraszam! – wychyliła się jeszcze w stronę Konika Polnego.
– Ależ tu miło u pani na tarasie – westchnęła pani Motyl.
– I sucho – dodał Konik Polny założywszy nogę na nogę.
– Widać stąd całą łąkę.
Pani Biedronka uśmiechała się tylko. Dokoła unosił się zapach porannego deszczu i herbatki. Krople dudniły miarowo w zielony liść.
– Mamo, pobawimy się w deszczu, dobrze?
– Dobrze, dobrze, tylko nie odlatujcie za daleko.
Małe biedroneczki popędziły przed siebie szczęśliwe.
– Nie przeziębią się? – zmartwiła się szczerze pani Motyl.
– Ależ skąd – zaśmiała się pani Biedronka – przecież to tylko deszcz
– Deszcz… Taaa – Konik Polny patrzył w zamyśleniu przed siebie – łąka zieleni się i unosi po deszczu.
– Prawda – Biedronka powoli podniosła drobnymi dłońmi filiżankę do ust – deszcz to cud.
– Moja suknia prawie już sucha – ucieszyła się pani Motyl.
– Pyszna herbatka – pochwalił pan Konik Polny – wspaniała. I ja też jestem już suchy.
– Pan dziś koncertuje? – pani Motyl mruży oczy i spogląda w niebo.
– Miałem zamiar ale ten deszcz…
– Zaraz przestanie padać – uśmiecha się spokojnie pani Biedronka – dzieci wracajcie proszę! – pani Biedronka znów krząta się po zielonym mieszkanku – pewnie zgłodniały.
– Są całe mokre – roześmiał się Konik Polny – zazdroszczę im tej zabawy w deszczu. Kiedyś sam tak się bawiłem.
– Miło tu u pani ale czas na mnie – pani Motyl wygładziła suknię – pyszna herbatka.
– Wpadajcie kiedy tylko macie ochotę – odpowiada Biedronka lekko.
– No i przestało padać. Było miło, pa – Konik Polny w zielonym fraku zeskoczył z liścia i zniknął wkrótce wśród zielonej trawy i polnych kwiatów, błyszczących od deszczu.
– Mamo! W tym autobusie jest mucha! Zobacz jaka duża!
– Gdzie ta mucha?
– Tu… . Dopiero co była. Ach, nie widać jej bo się… WTLIŁA w ten czarny pasek na szybie. 🙂
p.s. “Wtliła” w słowniku C oznacza po prostu – zlała z tłem :). Ładnie?
Pewnego razu był sobie Czas
Pędził przed siebie w długim płaszczu szarym
Po drodze przestawiał wszystkie zegary
Pędził przed siebie,
nie oglądając się na nic
Dźwigając na plecach puszkę
Z cennymi chwilami
Które były i minęły
Jakby ktoś zdmuchnął płomień świecy
A teraz kruszeją w tej puszce
I obciążają mu plecy
W szarym płaszczu
pędzi jak szalony
Ciągle przed siebie i nigdy w inną stronę
Gna przed siebie
i nie ogląda się na nic
Jakby coś było przed nim
co musi dogonić
Nie potrafi zawrócić
i nie chce wcale
Zostawia za sobą
ludzi i zdarzenia,
szczegóły, detale
Zabiera niewiele
Bagaż byłby kłopotem
W tym biegu wciąż przed siebie
I nigdy z powrotem
Wczoraj i dzisiaj znika z nim za rogiem
Jakby wiatr rozwiewał słowa i gesty
Były – i już nie ma
Zostają tylko okruszki
Które Czas wkłada do swojej puszki
Gdzie mieszają się potem
Mylą, urywają
A w końcu… nic z nich nie zostaje
Bo całkiem znikają
I na ich miejsce pojawią się nowe
Jednak zdarza się
chociaż nie każdy to zauważa
że Czas zatrzymuje się w biegu
i przy stole siada
albo w fotelu
Wypija łyk kawy
w brzęczenie muchy zasłucha
Zdejmuje puszkę z pleców i
Leniwie się przeciąga
Przerzuca kartki książki
Ilustracje ogląda
Takich chwil jest niewiele
I łatwo je przegapić
Rozmowy z przyjaciółmi
Spacer z synkiem z przedszkola
Gapienie się w chmury
Oglądanie biedronki
Radość z tego co jest wokół
Wtedy Czas zwalnia
Przez chwilę nie przyśpiesza kroku
Łapie oddech, który stracił w ciągłym biegu
Nie da się go zatrzymać
Ale przytrzymać da się
Na chwilę dłuższą
Przykryć głowę poduszką
I dośnić swój sen
Jeść długo śniadanie
Włóczyć noga za nogą w niedzielę
Zagadać się z przyjacielem
Wrzucić do kolorowej puszki
Trochę większe wspomnień okruszki
Żeby nie mieszały się z innymi
Tylko na trochę dłużej zostały
Nawet wtedy kiedy czas dawno pognał już przed siebie
Bo Czas jest tylko jeden
Do dyspozycji nam dany
Poza tym Czasem
Pędzącym w płaszczu szarym
Innego czasu nie mamy
Bajka dla Dawidka
Dinozaury występujące w tej bajce: Gallimim, Korytozaur, Dollodon żyły kiedyś naprawdę.
Kto wie jakie miały przygody …
– Galli, nie biegnij tak szybko. Ledwo mogę nadążyć.
– Spieszymy się Doll. Nad rzeką dzisiaj zakwitają moje ulubione kwiaty. Chcę być tam pierwszy.
– Mhm… znowu zjesz wszystkie, nie czekając na nikogo.
– Przecież Ty wolisz zrywać liście z drzew. Nie narzekaj.
Dwa dinozaury biegły przez zielony las potrącając gałęzie i przekrzykując się w biegu.
Galli naprawdę nazywał się Gallimim. Miał długą szyję i niewielki łepek. Biegał szybko na dwóch mocnych nogach. Był wysoki i z łatwością też sięgnąłby po liść na gałęzi. Wolał jednak zjadać kwiaty nad rzeką i rośliny rosnące w wodzie. Właściwie to wtedy mógł jednocześnie i jeść i pić.
Dollodon na szczęście miał lekką budowę ciała i tylko dzięki temu udawało mu się nadążyć za szybkim kolegą. Tułów miał masywny i szeroki ogon. Czasami jednak Galli przesadzał. Zapominał o tym, że nie wszyscy potrafią biegać tak szybko jak on.
Nad rzeką było pięknie. Ulubione kwiaty Gallimima rzeczywiście rozpanoszyły się wszędzie. Wiatr niósł ich zapach aż do brzegu lasu. Dollodon pomyślał, że trochę szkoda, że Galli zje zaraz wszystkie. Ale szybko przypomniał sobie, że jest przecież dinozaurem a dinozaury… “nie są sentymentalne” – tak powtarzała mama dinozaura i na pewno miała rację. Mama zawsze miała rację, nawet wtedy, kiedy zabraniała im zapuszczać się głęboko w las i wtedy Doll złościł się na nią. Bo głęboko w lesie były same ciekawe rzeczy, przewrócone drzewa i wielkie kamienie.
Mama Gallima też ciągle ich strofowała. Tak jakby nigdy nie była małym, ciekawym świata dinozaurem.
Pewnego razu przyjaciele jak zwykle wybrali się na przechadzkę. Chociaż właściwie bieg za pędzącym przed siebie Gallimimem trudno było nazwać przechadzką. Doll starał się jak mógł, ale w końcu zwolnił. Galli może też zmęczy się w końcu i zatrzymają się na jakąś małą przekąskę. Apetyty małym dinozaurom dopisywały zawsze. Na szczęście jedzenia wokół było sporo.
Doll biegł lekko, ale już nie pędził. Dawno stracił przyjaciela z oczu. Dotarli już dosyć głęboko w las i Doll pomyślał, że czas wracać. Nagle gęste krzewy przed nim poruszyły się. A raczej jakby uniosły. Ktoś tam był i raczej nie był to Galli. Doll zatrzymał się przestraszony. Najchętniej by uciekł, ale nie mógł zostawić przyjaciela. Przypomniał sobie opowieści rodziców o strasznych Tyranozaurach, które są o wiele, wiele większe od nich i niezbyt przyjazne. Lepiej nie wchodzić im w drogę. W ich lesie nigdy nie było Tyranozaurów, ale kto wie.
Nagle pomiędzy gałęziami krzewów Doll dostrzegł ostry zaokrąglony grzebień, skierowany wyraźnie w jego stronę. Tego było za wiele. Doll rzucił się do ucieczki i jak oszalały biegł przed siebie.
Wreszcie dotarł do domu i tam się zatrzymał.
Przez głowę przebiegało mu tysiąc myśli na sekundę i jedna najważniejsza: gdzie jest Galli???
– Doll, wszystko w porządku? – zapytał tata.
-Taaak – odpowiedział Doll – ale minę miał niepewną.
Rano Gallim zjawił się pod domem Dolla jak zwykle.
– Gdzie zniknąłeś wczoraj tak nagle. Szukałem cię.
– Wiesz… wydawało mi się, że widzę kogoś w zaroślach… wystraszyłem się.
– Łuuu… pewnie Tyranozaura!!! Buuu! – żartował Gallim.
– To mógł być Tyranozaur – Doll czuł się urażony.
– Chodź lepiej nad rzekę – powiedział Gallim i już gnał przed siebie.
Nad rzeką było spokojnie. Można było się bawić i najeść. Pełno było tu soczystych listków dla Dolla i pysznych roślinek w rzece, które Gallim uwielbiał żuć.
Jednak Doll był trochę niespokojny. Cały czas miał wrażenie, że ktoś ich obserwuje. Gallim denerwował się na niego, ale mały dinozaur chciał już wracać do rodziców.
– Mamo – zapytał wieczorem – czy to możliwe, żeby w naszym lesie mieszkał Tyranozaur?
– Chyba nie – powiedziałem mama – ale lepiej uważać. Nie chodźcie sami w głąb lasu. Na małe dinozaury czyha tam wiele niebezpieczeństw. Nie tylko Tyranozaury są niebezpieczne, także inne stworzenia.
– Inne dinozaury? – dopytywał Doll.
– Też. Ale nie wszystkie. Niektóre są nastawione pokojowo, tak jak my – odpowiedziała mama.
Mówię ci Gallim, że tam ktoś jest – mówił nazajutrz Doll do przyjaciela – nie chcę tam więcej chodzić.
– Doll, nie przesadzaj. Co może się stać gdy będziemy razem.
– Ty zawsze biegniesz tak szybko. Ja zostaję w tyle – odpowiedział Doll zdenerwowany.
– Chwileczkę – zezłościł się Gallim – ostatnio to ty mnie zostawiłeś!!!
Dollon wiedział, że tak było. Było mu przykro z tego powodu. Ale też Gallim zawsze tak szybko biega! W ogóle nie ogląda się za siebie. Czasami Dolla tak bardzo to złości.
– Wiesz co? – powiedział nagle Gallim – może pobawmy się dzisiaj osobno.
Odwrócił się i pobiegł przed siebie zanim Dollon zdążył cokolwiek odpowiedzieć.
Doll chodził smutny cały dzień. Brakowało mu przyjaciela. Szedł przed siebie i nawet nie zauważył kiedy znalazł się w lesie. Nagle usłyszał szelest i dopiero uświadomił sobie jak daleko jest od domu.
W tym samym momencie zobaczył zaokrąglony grzebień wysuwający się za grubego pnia drzewa.
– Ratunku!!! – wrzasnął Doll – pomocy!!
I rzucił się do ucieczki.
– Poczekaj! Nie bój się – usłyszał – nic ci nie zrobię.
Chcę się zaprzyjaźnić.
Doll zatrzymał się, chociaż może nie powinien. Coś było w tym głosie co sprawiło, że już się nie bał.
Odwrócił się powoli i zobaczył przed sobą dinozaura. Ale zupełnie innego niż on czy Gallim.
Był zielono-szary. Na głowie miał piękny zaokrąglony grzebień, a głowę trochę bardziej podłużną niż on czy Gall.
– Nazywam się Korytozaur – powiedział grzecznie – ale rodzice nazywają mnie Kor.
Od tego dnia Doll bawił się z Korem. Kor przybył niedawno w te okolice z rodzicami i nie znał tu nikogo.
Któregoś dnia spotkali Gallima. Od tamtej sprzeczki Doll nie widywał go. Brakowało mu wspólnych wypraw nad rzekę. Ale teraz miał przecież nowego kolegę.
Gallimim rozzłościł się, kiedy zobaczył go bawiącego się z Korytozaurem.
– To ty jesteś tym nowym dinozaurem, który mieszka w lesie? Podobno nazywają was kacze dzioby …hi hi
– Galli – krzyknął Doll – tak nie można.
Kiedy Gallimim się oddalił Doll przeprosił Kora.
– Nie szkodzi – odpowiedział Kor – czasami rzeczywiście tak na mnie wołają. Dlaczego już się z nim nie bawisz? Widywałem was nad rzeką.
– Pokłóciliśmy się. Chyba już nie chcę takiego przyjaciela. Różnimy się od siebie.
– To chyba dobrze? – zapytał Kor i dodał – przyjaciel to przyjaciel. Nie można go chcieć lub nie. To po prostu wielkie szczęście kiedy się go ma.
Doll rozmyślał wieczorem o słowach Korytozaura. On miał rację. Galli był prawdziwym przyjacielem nawet jeśli różniło ich tak wiele.
Na drugi dzień odszukał Gallima.
– Chcę się pogodzić – powiedział.
– Ja też – odpowiedział Galli – i wiesz co? Nie będę już tak szybko biegał. Żebyś zawsze mógł za mną nadążyć.
– Ale przecież to jest w twojej naturze. Biegasz najszybciej ze wszystkich dinozaurów. Jestem dumny, że mam takiego przyjaciela – powiedział szybko Dollodon – a ja… nigdy cię już nie zostawię.
Przyjaciele znowu mogli bawić się razem.
– Chciałbym, żebyś poznał Kora – zaproponował Dollodon.
– Chętnie – odpowiedział Galli – przeproszę go za ten kaczy dziób. Byłem wtedy zły.
Ale Korytozaura nigdzie nie było. Cały dzień szukali go w lesie i nad rzeką. Jakby zapadł się pod ziemię.
Wieczorem Doll usłyszał rozmowę rodziców :
– Te Korytozaury powędrowały już dalej – powiedziała mama – nie zostaną w naszym lesie.
– Szkoda – odpowiedział tata – Doll i Galli mieliby nowego kolegę. Powinni poznawać inne dinozaury.
– Jeszcze będą mieli okazję – stwierdziła mama – ciągle pojawia się ktoś nowy.
– Tak to już jest z niektórymi dinozaurami – powiedział tata – nie mogą usiedzieć w miejscu. Ale może jeszcze wrócą. Tu jest przecież wszystko, czego potrzeba do życia dinozaurom.
Doll i Galli nadal bawili się nad rzeką i chodzili do lasu. Jak to małe, ciekawe świata dinozaury. A Dollodon często myślał o Korytozaurze, dzięki któremu pogodził się z przyjacielem. Chętnie by mu za to podziękował. Miał nadzieję , że może jeszcze kiedyś zobaczy nad krzewami zaokrąglony szary grzebień i wtedy już będzie wiedział, że wcale nie musi się bać. Zwłaszcza, że tuż obok jest jego najlepszy przyjaciel – Gallimim.
– Mamo, pamiętaj, musimy koniecznie pojechać kiedyś tym autobusem marki mercedes
– Synku – dla ciebie ważne są tylko te autobusy…
– I metro, i tramwaje!
– Właśnie, i nic innego się nie liczy dla ciebie
– Ty jesteś dla mnie ważna, jak słońce na niebie!
🙂