Dobra Wróżka

Dla moich Rodziców 🙂

Pewnego razu była sobie Dobra Wróżka. Była dobra dla wszystkich i wszystkim chętnie pomagała. Każdy bez wyjątku mógł na nią liczyć zawsze, kiedy tylko był w potrzebie.
Znała różne czary i często ich używała. Ale potrafiła pomóc nie tylko czarami. Miała niezwykły dar czytania w ludzkich sercach i dzięki temu rozumiała wiele.
Dobre wróżki są zwykle uśmiechnięte, pogodne i pełne słońca. Lubi się z nimi przebywać, bo świat przy nich zmienia się z nieprzyjaznego i obcego w bliski i pełen pozytywnych stron.
Można więc by sądzić, że Dobra Wróżka nie mogła narzekać na samotność. Wielu było w potrzebie i przychodziło po pomoc. A wielu chciało po prostu w towarzystwie Wróżki naładować życiowe baterie, żeby mieć siłę do wyzwań i zwykłych codziennych spraw.
Wróżka zarażała energią, śmiechem i pozytywnym podejściem do życia. Bo tak, jak wspomniałam, nie tylko czary miała na podorędziu.
Jej mieszkanko było więc zawsze pełne gości. Śmiech i rozmowy słychać było z każdego miejsca. Do tego herbatka, ciasteczka i Dobra Wróżka, która krążyła pomiędzy gośćmi i włączała się do rozmów. I jednym słowem potrafiła rozstrzygnąć spór, jednym uśmiechem rozwiać wątpliwości. Taka to była niezwykła Wróżka.

Często widzimy świat tylko jednostronnie. I widzimy tylko to, co chcemy widzieć. I wielu z nas czerpie od innych, a nie chce nic dać od siebie. A może wydaje nam się, że to inni są lepsi w dawaniu, a my lepiej dajmy sobie z tym spokój. Albo w ogóle nic nam się nie wydaje, bo jesteśmy po prostu trochę bezmyślni…

Otóż gdyby ktoś zajrzał przez firankę do mieszkanka Dobrej Wróżki kiedy zostawała całkiem sama, zobaczyłby zatroskane jej oblicze i może nawet łzę na policzku. Kiedy już ostatni gość opuszczał progi jej mieszkania, Wróżka siadała zmęczona w fotelu i zamykała oczy. Jej zawsze pogodna twarz nie była już taka pogodna.
Dobra Wróżka była bardzo chora. Z dnia na dzień czuła się gorzej i gorzej i bała się, że któregoś dnia nie będzie miała już siły przyjąć gości.
Nie znała takich czarów, którymi mogłaby pomóc sama sobie. A lekarz rozkładał tylko ręce i mówił:
– Nie mam pojęcia co to może być. Badania na nic nie wskazują, ale twoja energia życiowa wyczerpuje się z dnia na dzień. Niedługo całkiem opadniesz z sił.
I zalecał: przestać przekazywać swoją energię innym. To wielkie zagrożenie dla życia. Najlepiej nie spotykać się z nikim i tylko odpoczywać.
Jak Wróżka ma żyć i nie dzielić się z innymi tym, co ma najlepsze? Jak ma się nie spotykać?? Przecież jest Dobrą Wróżką!

Wkrótce wieść o chorobie Wróżki dotarła do wszystkich. Zmartwili się wszyscy nie na żarty. Skąd będą teraz czerpać siłę? Kto będzie im pomagał? Kto będzie dawał pozytywną energię??
Ktoś wpadł na pomysł, żeby poszukać innej dobrej wróżki na miejsce tej chorej. Ktoś inny, żeby poszukać innego lekarza dla Wróżki. A jeszcze ktoś inny wystraszył się czy choroba Wróżki nie jest aby zaraźliwa…
I tak Wróżka została sama w swoim mieszkanku. Nikt jej nie odwiedzał i nikt niczego od niej nie chciał. Dnie i noce spędzała sama. A jej stan wcale się nie poprawiał. Była tak słaba, że w końcu już tylko spała i w ogóle nie wstawała z łóżka.

Dni mijały, choroba Wróżki nie mijała. Ludzie żyli swoimi sprawami, ale brakowało im dni spędzanych z nią, jej wróżb i mądrych słów. Czuli się nieszczęśliwi i brakowało im energii. W końcu postanowili zebrać się razem i naradzić. Coś trzeba było zrobić.
– Trzeba poszukać innej Wróżki! – rozpoczął ktoś.
– Nigdzie nie ma takiej. Już szukaliśmy – odpowiedział ktoś inny.
– A lekarz? Szukaliście lekarza?
– Tak. Było paru u niej, ale żaden nic nie znalazł. Nie znają przyczyny więc nie wiedzą jak ją leczyć. Trudna sprawa…
– Co robić? – wszyscy siedzieli strapieni i drapali się po głowach. Można niby żyć bez Dobrej Wróżki, ale to będzie bardzo smutne życie. Czy naprawdę nic nie da się zrobić?

– A może… – odezwał się czyjś cichutki głosik – może dajmy jej swoją energię życiową?
– Nie jesteśmy Wróżkami – odezwał się ostro jeden z ludzi – to ona jest od dawania energii nam, a nie odwrotnie. Nie mamy jej tyle.
– Ale jest nas wielu. Gdyby każdy dał chociaż troszeczkę to razem uzbierałoby się bardzo dużo.
– Tak, to dobry pomysł – odezwały się głosy z różnych stron – zróbmy tak!

Jak uradzili – tak zrobili. A dokładnie – urządzili przyjęcie, na które zaprosili Dobrą Wróżkę. Była bardzo słaba i trzeba było wnieść ją na krześle do sali. Siedziała na nim i uśmiechała się blado. Na tym przyjęciu nikt nic od niej nie chciał. Nikt nie prosił o czary, rady czy cokolwiek. Za to wszyscy krążyli wokół niej i dawali jej po kolei swój śmiech, swoją siłę, kawałek mądrości, odrobinę wsparcia. Bo każdy coś tam w sobie miał, a niektórzy odkryli to dopiero teraz. Przyjęcie było bardzo udane i wszyscy spisali się na medal.
Dobra Wróżka zbierała starannie dary od ludzi i powoli, powolutku, energia zaczęła jej wracać. Nabrała rumieńców i jej uśmiech stawał się wyraźniejszy. A kiedy przyjęcie dobiegało końca Wróżka mogła już nawet wstać z krzesła i przejść kilka kroków.

Do teraz nie wiadomo co sprawiło, że Wróżka zachorowała. Lekarze doszli do wniosku, że prawdopodobnie rozdała za dużo swojej energii innym i w ten sposób wyczerpała jej pokłady u siebie. Ale czy to możliwe, żeby rozdać jej innym aż tak wiele? Potem nie chorowała już więcej. Nadal była pomocna, pełna słońca i energii i każdy mógł na nią liczyć. Ale ta historia wzbogaciła wszystkich o jedną ważną mądrość. Czasami trzeba dać coś z siebie, a nie tylko brać. I każdy ma coś, co może ofiarować innym. Więc sprawdźcie czasami czy Wasze Dobre Wróżki czegoś od Was nie potrzebują. Bo one same wcale do tego się nie przyznają. Do końca chcą być Dobrymi Wróżkami i dawać oparcie innym. Nawet wtedy kiedy to one same potrzebowałyby oparcia.

Pan Ślimak

Świat budził się właśnie do życia. Nad pustą ulicą słońce przeciągało się leniwie, rozprostowując swoje promienie. Zaspane jeszcze. Pod zielonym liściem coś się poruszyło. Najpierw ledwo, ledwo – tak, że liść nawet nie zadrżał. Ale już po chwili wysunęła się spod liścia podłużna głowa Pana Ślimaka. Powoli przeciągnął po szarym chodniku swój falujący tułów. Na plecach dźwigał swój własny dom. Okrągły i pasiasty. Wcale nie za ciężki. Konstrukcja w sam raz taka, żeby móc ją zabierać zawsze i wszędzie ze sobą.
– Śpiesz się powoli – zawołał pogodnie do przelatującej pszczoły. One też wstawały wcześnie. I pędziły do pracy. Nigdy nie miały czasu na krótką pogawędkę.
– Phi – bzyknęła pszczoła pod adresem ślimaka – łatwo ci mówić.
I odleciała.
– Ano łatwo – mruknął ślimak – taka już moja filozofia.
– Eee tam, filozofia. – nagle odezwał się ktoś obok. To mała muszka wstała właśnie i przeciera oczy – Raczej konieczność. Bo ty szybciej nie możesz.
– Nie mogę i nie chcę – uśmiechnął się Pan Ślimak – na tym sztuka polega.
– Na czym? – muszka usiadła na zielonym listku i zwiesiła swobodnie chude kończyny.
– Na odpowiednim podejściu do życia.
– Pszczoła ma odpowiednie. Pracuje ciężko tak, jak się powinno. Na coś trzeba się przydawać.
– Przydawać – zgoda – ale świat nie zając. Nigdzie nie ucieknie.
– Niektórzy ciągle myślą o tym, jak krótkie jest życie. I chcą zdążyć coś przeżyć. Wykorzystać swój czas.
Muszka wie, co mówi, bo zna wiele muszek, które tak się spieszą, bo nie chcą nic stracić.
Pan Ślimak patrzy w niebo i mruży swe oczy.
– Ja szybciej nie mogę, ale nie rozpaczam. Nim przekroczę krawężnik mija wiele czasu. Czuję wtedy, jak promienie słońca drapią mnie po plecach. I jak deszczu krople spadają mi na muszlę. Czuję wpływ przyrody, czuję zapach trawy. Czuję…
Muszka ziewa dyskretnie, ale nie z nudów przecież. Lubi Pana Ślimaka. I lubi go słuchać.
Konik polny potrącił źdźbło trawy i popędził przed siebie.
– Nóg nie połam! – woła za nim Pan Ślimak i śmieje się serdecznie.
Ale konik nie słyszy. Wiecznie dokądś spóźniony.
– On tak zawsze – muszka patrzy jak konik w podskokach znika w wysokiej trawie – niektórzy tak muszą.
– Ja go nie krytykuję. Żartuję tylko trochę – mówi Pan Ślimak, wędrując wolno przed siebie.
– Ty masz domek na plecach. Zawsze zdążysz do domu – mówi muszka i prostuje skrzydełka. Też już musi lecieć.
– Nie każdy mi zazdrości – odpowiada ślimak – niektórzy wolą wpadać do domu, jak po ogień. Przeraża ich koniec biegu, chwila do namysłu. Wolą pędzić i tłumaczyć się ciągłym brakiem czasu.
– Pszczoły ciężko pracują – upiera się muszka – taką mają naturę. A konik jest… konikiem. Nie po to, żeby nie skakać.
– Ja ich nie namawiam do zmiany ich natury. Ja tylko patrzę na słońce i cieszę się, że świeci.
– Taką masz filozofię…
– Taką mam naturę. Lubię czuć, że żyję.
Lubię kontemplować, lubię poruszać się wolno i zatrzymywać chwile…

Ślimaki

O ślimakach jeszcze nie było, chociaż tak często je spotykam
Okupują chodnik i płot koło chodnika
Dźwigają swoje domki, z wielką troskliwością, zaprojektowane przez naturę z największą starannością
Okrągłe muszle w pasiaste wzory
Kremowe, brązowe i szare kolory
Lecz same ślimaki wcale ich nie widzą
Wyciągając rogi po smaczne pierogi, albo po kapustę, po której będą tłuste, nie są w stanie spojrzeć z góry na swe muszle
Wędrują powoli, jakby czas pod muszlą płyną w drugą stronę
Choćby je poganiać to szybciej nie mogą, suną powolutku, jakby noga za nogą, tylko nóg nie mają
Bardziej pełzają niż chodzą
Łatwo je rozdeptać, chociaż wielka szkoda
Wszyscy wciąż pędzą, biegną, gdzieś się spieszą, po drodze rozdeptują nieszczęsne ślimaki – Nie będą przecież zważać na takie pełzaki
Bo im świat ucieknie – więc muszą go gonić
I nie widzą, że uroda świata jest w tej muszli właśnie – na grzbiecie ślimaka.

Mały kotek

Pewnego razu była sobie kocia rodzina. Bardzo duża. Mama, tata i trzynaście małych kotków. Łatwo policzyć, że razem było ich piętnaścioro.
Kotki trzymały się razem, a mama kocica co jakiś czas sprawdzała czy nikt się nie zapodział, licząc swoje kocięta.
Najbardziej martwiła się o najmniejszego, trzynastego kotka. Był jeszcze taki nieuważny. Ciągle trzeba było go chronić . Inne kotki były dzielne i nie bały się wszystkiego, tak jak on. Kiedy wreszcie dorośnie i stanie się taki jak pozostali ?
Mały kotek czuł, że jest inny niż jego starsi bracia, bo jakoś wolniej dorasta. Ciągle wszyscy chuchali na niego albo też odwrotnie – złościli, że wciąż jest taki niesamodzielny. No, ale w końcu był najmłodszy. Przyjdzie czas, że i on dorośnie.
Kotki skore były do psot, ale przede wszystkim lubiły długie spacery.
Któregoś dnia tata kot zabrał więc swoją kocią rodzinę na długi spacer. Na zieloną łąkę, gdzie trawa była wysoka, a w trawie można było upolować coś do jedzenia. Pogoda była piękna, nawet jednej chmurki na błękitnym niebie.
Kotki powędrowały jeden za drugim za tatą kotem i mamą kocicą bardzo podekscytowane niezwykłą wyprawą.
Na łące łatwo jest stracić głowę. Zwłaszcza, kiedy jest się małym kotkiem. Kolorowe kwiaty pachnące miodem, goniące się owady, same ciekawe i kuszące atrakcje.
Ale kotki były zdyscyplinowane. Nie chciały narazić się tacie kotu, a już na pewno nie chciałyby się zgubić na tej wielkiej nieznanej łące.
Tym bardziej, że w którymś momencie tata kot i mama kocica, a za nimi wszystkie małe kotki, weszli w bardzo wysoką trawę. Tak wysoką, że nie widać było czubków traw.
Wkrótce też nie było widać kotków. Tylko trawa poruszała się, potrącana ich lekkimi łapkami.
Cisza panowała wokół taka, jak to na łąkach – pełna szelestów i
brzęczenia owadów.
Kotki wędrowały uważnie, patrząc przed siebie i obserwując ruch traw. W ten sposób podążały za rodziną.
Na samym końcu szedł najmłodszy trzynasty kotek. Najmłodszy i najmniejszy. Tata kot pominął ten ważny aspekt logistyczny. Czy taki mały kotek powinien iść ostatni? Czy na pewno będzie nadążał za resztą? Czy nie poplączą mu się krótkie łapki w wysokiej trawie? Przecież cała rodzina wiedziała, że ciągle jeszcze nie jest tak zwinny i sprytny jak inne koty.
Mały kotek starał się bardzo. Wędrował dzielnie i próbował jednocześnie zapanować nad łapkami, chwytanymi w objęcia wysokich traw i pilnować kierunku, który wskazywał ruch trawy. Tamtędy szła kocia rodzina. Jednak nawet kiedy wydaje się, że panuje się nad wszystkim, to kiedy jest się małym kotkiem wystarczy chwilka nieuwagi. I kiedy kotek wyplątał się już z kolejnej “trawiej” pułapki nagle zorientował się, że wysoka trawa przed nim nie porusza się już jak przedtem. Tylko wiatr tracą jej zielono żółte czubki.
Postąpił naprzód z nadzieją, że koty zatrzymały się i stąd ta cisza. Ale przed nim nie było nikogo, tylko trawa i trawa… I nic poza nią.
Małe kotki są trochę jak małe dzieci. Ale to jednak kotki. Jest w ich naturze coś, co pozwala im iść dalej naprzód i nie poddawać się zbyt szybko. Kotek doszedł do wniosku, że jeśli nadal będzie szedł przed siebie przez tę gęstą trawę to w końcu dogoni swoją kocią rodzinę.
Szedł więc i szedł. Aż w końcu doszedł… do lasu. Bo za łąką zaczynał się las. Niezbyt duży, ale wystarczająco, żeby mały kotek poczuł się jeszcze mniejszy. I żeby poczuł się niezbyt pewnie. Usiadł pod wysokim drzewem i myślał :
– Znów napsociłem. Mama ma rację. Jestem jeszcze małym głupiutkim kotkiem. I chyba rację miał tata, że jestem pechowym trzynastym kotkiem. I trochę tu jest strasznie.
I zastanawiał się co powinien teraz zrobić. Perspektywa spędzenia całej nocy w tym lesie nie wydawała się miła. Ale znalezienie kociej rodziny wydawało mu się niemożliwe. Drogi do domu też.

Kotek siedział więc i rozglądał się uważnie. Nagle kocie serce zabiło mu mocniej. Coś poruszyło się w wysokich paprociach. Kotek znieruchomiał i szykował się do ucieczki.
Ale spod liści paproci powoli wyszedł mały jeżyk. Na widok kota najeżył swoje igły, ale podszedł ostrożnie.
– Witaj- powiedział jeżyk
– Witaj – odpowiedział kotek, dziwiąc się w duchu na widok takiego dziwnego stworzenia – czy jesteś kotem, jak ja?
– Nie, jestem jeżem. I ostrzegam cię – moje kolce są naprawdę ostre, więc nie zbliżaj się do nich.
Kotek przyjrzał się kolcom, rzeczywiście wyglądały na ostre.
– Czy mógłbyś mi pomóc? – zapytał jeżyk
– Ja??? – zdziwił się kotek – w czym mógłbym ci pomóc. Jestem jeszcze małym kotkiem.
– Zgubiłem się. Muszę wrócić do domu. Ale boję się przejść sam przez tę wysoką trawę – powiedział jeżyk.
– A jak trafiłeś tutaj? – zapytał kotek.
– Sam nie wiem, byłem zamyślony. Ale teraz nie potrafię się odważyć i wejść tam sam.
– Ja też się zgubiłem – westchnął kotek – nie wiem jak odnaleźć moją rodzinę.
– Proszę przeprowadź mnie przez tę wysoką trawę. Mieszkam na łące i muszę się tam dostać – powiedział jeżyk
– Ale ja jestem jeszcze małym kotkiem. Nie wiem czy dam radę.
– Jesteś trochę większy niż ja. I chyba nie boisz się tej trawy.
– Trochę też się boję. Ale… jeśli pójdziemy we dwóch – kotek zaczął się namyślać. Trochę mu schlebiało, że ktoś prosi go o pomoc. I że dla kogoś jest on nie takim całkiem małym kotkiem.
– Zgoda – odparł wreszcie – przeprowadzę cię przez tą trawę. A potem poszukam mojej rodziny.

Tymczasem kocia rodzina postanowiła wracać do domu. Dzień kończył się powoli i wkrótce zrobi się ciemno. Kocia mama zaczęła odliczanie. Przy takiej dużej rodzinie łatwo się pomylić lub pominąć kogoś. Kiedy więc mama policzyła do dwunastu uznała, że wszystko w porządku. Ruszyli więc do domu. Coś jednak nie dawało kociej mamie spokoju. Tak to już jest z mamami. Nawet jeśli są zmęczone po całodziennej wyprawie na łąkę i pomylą im się rachunki, to ich serca potrafią liczyć do trzynastu…
Nagle kocia mama zatrzymała się i wszystkie kotki, które szły grzecznie za nią, powpadały na siebie.
– Nie ma trzynastego kotka – krzyknęła kocia mama – zgubiliśmy go!
Zrobiło się zamieszanie. Tata kot ustawił wszystkie kotki w szeregu i jeszcze raz policzył. Ale nie musiał tego robić. No przecież nawet w takiej dużej rodzinie od razu widać jeśli kogoś brakuje. Brakowało najmniejszego kotka i tyle.
Tata kot spojrzał na niebo, które zszarzało i wkrótce zrobi się granatowe. Spojrzał na łąkę i szepnął :
– On nie da rady. Zginie tam. Nasz mały trzynasty kotek.
Cała rodzina postanowiła zawrócić i poszukiwać najmłodszego. Żadnego rozdzielania się. Razem muszą go odnaleźć.

A mały kotek z jeszcze mniejszym jeżykiem wstępowali właśnie pomiędzy wysokie trawy. Mały jeżyk rozglądał się przestraszony. Czuł się bardzo niepewnie w takiej wysokiej trawie. Nie chciałby zostać rozdeptany. Za to mały kotek kroczył dumny, że ktoś polega na nim i na jego pomocy. I że już nie jest taki najmniejszy. Szedł powoli, żeby jeżyk mógł za nim nadążyć.
Niebo ciemniało, ale mały kotek nie myślał o tym. Tak bardzo skupił się na swoim zadaniu.
Kiedy wreszcie przedostali się przez wysokie trawy jeżyk podziękował swojemu wybawcy i pobiegł przed siebie. A kotek rozejrzał się i chociaż zrobiło się już całkiem ciemno rozpoznał ścieżkę, którą rano dotarł tu ze swoją rodziną. Pobiegł tą ścieżką i dotarł do domu.
Jego rodziny nie było jednak w domu.
– Pewnie są jeszcze na łące i dobrze się bawią – ziewnął kotek i zwinąwszy w kuleczkę natychmiast zasnął.

Kocia rodzina wracała smutna z nieudanych poszukiwań trzynastego kotka.
– Spróbujemy jutro – mówił cicho tata kot do mamy kocicy. Ale w duchu martwił się, że ten jego trzynasty synek nie da rady sam na łące całą dobę. Inne kotki tak, ale nie on. Taki jeszcze dziecinny i niezdarny. I dlaczego on – jako tata – nie przypilnował swojego najmłodszego synka?
Mama kocica nie odzywała się, ale w głowie ciągle miała słowa, które powtarzała jak mantrę: bądź dzielny, mój mały. Jesteś kotem, musisz dać radę. Wróć do nas… I żałowała, że tak chuchała i dmuchała na niego, i może dlatego wciąż był taki niezdarny.
Wszyscy mieli niewesołe miny. Będzie im brakować trzynastego kotka.

Kiedy więc weszli do domu i zobaczyli małą, puszystą kuleczkę, śpiącą smacznie w kąciku, aż podskoczyli z radości. Nie mogli się nadziwić, że ich mały, nieuważny trzynasty kotek sam trafił domu. A kiedy opowiedział im o tym, jak pomógł małemu jeżykowi przejść przez wysoką trawę, to nie mogli się nadziwić. Tata kot i mama kocica odtąd już z większą ufnością patrzyli na swojego najmłodszego kotka, który stawał się powoli taki, jak jego starsi bracia – jak na kotka przystało.
Każdy dojrzewa prędzej czy później. A czasami wystarczą tylko odpowiednie okoliczności. I wtedy każdy odbiera swoją lekcję – nie tylko ci najmłodsi.

Koty w naszym mieszkaniu

W naszym mieszkaniu ostatnio pięć kotów zamieszkało. Pięć kotów to przyznacie wcale nie tak mało. Cała kocia rodzina. Od największego, który nie boi się niczego, do najmniejszego który boi się jeszcze wszystkiego.
Największy to tata. Oczywiście. Pewnie już się domyśliliście. I czasami zachowuje się jakby był panem domu. Rozsiada na fotelu i nie pozwala usiąść obok nikomu.
A czasami używa podobno naszych do zębów szczoteczek. Taki z niego czyściutki koteczek.
Średni to mama, cicha i spokojna. A przy tym dostojna. Porusza się bezszelestnie, i tylko fuknie czasami. Żeby zapanować nad trzema maluchami.
Maluchy są słodziutkie. Tylko strasznie rozrabiają. Wciąż skaczą i biegają.
Jeden właśnie zawiesił się na rolecie. Patrzy z góry zadowolony. Nie boi się, że spadnie – niewiele jeszcze wie o świecie.
Drugi drapie mnie po spodniach. Może chce się wdrapać. A może w ten sposób swe pazurki ostrzy. Taki jest przecież sposób najprostszy – podrapać kogoś.
Czasami wchodzą nam na głowy – ot tak, dla zabawy.
Trzeci jest najmłodszy. Zasypia smacznie wtulając się w człowieka. I miauczy cicho. Śni mu się pewnie micha pełna mleka.
Musimy pamiętać o karmieniu kotków. Bardzo lubią mleko. Ale i słodycze. Dostają więc ciasteczka – jeśli były grzeczne – i do tego dla każdego jest mleka miseczka.
A wczoraj z tych pięciu zrobiło się piętnaście! Jest ich tak wiele bo są wciąż nowe młode. I coraz młodsze kotki bawią się na podłodze. Niezłe jest przy tym w mieszkaniu zamieszanie.
Wskakują wszędzie, chowają się w łazience. Ze wszystkich kątów słychać ich mruczenie. Niezłe utrapienie.
Fajnie mieć je w domu. Zawsze jest wesoło. Choć bałagan niezły robią naokoło. Miauczą i wciąż wymyślają całkiem nowe psoty. Szaro-bure i malutkie – niewidzialne koty.
Skąd się wzięły? Z podwórka. Mój synek je zaprosił. I teraz za nim chodzą w którąkolwiek pójdzie stronę. A jego to bardzo bawi. I wcale mu nie przeszkadza, że są wymyślone.
Chodzą krok w krok za nami.
Siedzą z nami na tapczanie.
Bajki z nami oglądają.
I wieczorem zasypiają…
Gdzie??? No… w swoich niewidzialnych łóżeczkach. Jest dużo tych łóżeczek ale wcale nie przeszkadzają . Bo skoro są niewidzialne to trochę się przenikają… tak twierdzi mój syneczek.
A dziś od mojego synka taką nowinę słyszę: że właśnie szesnasty kotek na świat przyszedł!
Fajnie, co…??:)
– I wiesz mamo, on jeszcze będzie się bał. I dlatego dzisiaj będzie z tobą spał. I mam nadzieję, że cię to nie zezłości… pewnie wtuli się w ciebie bo boi się ciemności…
🙂

Metro – rozmowa

– Mamo, a wiesz że Metro jest najlepszą komunikacją?
– Wiem.
– A skąd wiesz mamo?
– Bo codziennie korzystam z metra i bardzo je cenię. Ale ma jedną wadę.
– Jaką Mamo?
– Taką, że szybko pokonuje duże odległości i gdyby zepsuło się nagle i musiałabym wyjść z niego to pewnie nie wiedziałabym gdzie się znajduję…
– Ale Mamo… Metro nigdy się nie psuje!

Pan Chmurzasty

Pan Chmurzasty, z ciemnym wąsem
Rozpanoszył się na niebie
Patrzy z góry na te chmury
Co wpadają wciąż na siebie
Rozpychają się łokciami
Potrącają się boczkami
A te mniejsze się ganiają
Pośród koron drzew chowają
I zmieniają bieg pogody
Słońce w deszcz nagle zmieniają
Albo całkiem gdzieś znikają

Pan Chmurzasty jest stateczny
Kiedyś też był taki młody
Że miał wpływ na stan pogody
Teraz powolutku płynie
Z wąsem w górę zakręconym
I obliczem zamyślonym…

Pani Chmurka z jasnym loczkiem
Podtrzymuje się pod boczkiem
I zalotnie zerka z góry
Na te młode piękne chmury
Które zaraz deszczem spłyną
W dół zieloną tą doliną

Taki deszcz to jest zbawienie
Gdy upalny jest poranek
Spada z nieba wprost na ziemię
I jak wody chłodnej dzbanek
Gasi wielkie jej pragnienie

Małe chmurki wciąż biegają
Trochę przy tym się szturchają
W końcu jest ich tu za dużo
Zaraz z tego będzie burza
Gdy się stłoczą w wielką chmurę
I rozpoczną awanturę

Pan Chmurzasty się usuwa
Z pola bitwy młodych chmurek
Zerka w słońca jasny talerz
Który wisi gdzieś u góry
Tyle przeżył zmian pogody
W końcu nie jest już tak młody
Żadna zmiana mu nie szkodzi
Niech się o to martwią młodzi

Grzecznie kiwa do tej chmurki
Co jej sterczy jasny loczek
Młoda jest i urodziwa
Ale też do niego kiwa
I uśmiecha się zalotnie
To do niego, to do tamtych
Co się tam awanturują
I nie bacząc na nic wokół
Jakąś burzę tu szykują

Pan Chmurzasty w dal odpływa
Pani Chmurka też zniknęła
A na chodnik kapią z góry jakby z kranu krople
Zaraz wszystko będzie mokre…

Sen Pędzika

Pewnego razu było sobie auto. Średniej wielkości ale dosyć szybkie. Miało na imię Pędzik i zawsze dokądś pędziło. Mieszkało w małym miasteczku, w którym mieszkały same tylko auta. Duże i małe, osobowe i ciężarowe, starsze i młodsze. Bo są przecież takie miejscowości, gdzie mieszkają tylko auta i razem spędzają czas.
Pędzik miał wielu przyjaciół i spędzał z nimi czas głównie na wyścigach, które auta organizowały sobie dla rozrywki ale i dla wprawy. Trochę tak jak ludzie uprawiają sport dla zdrowia.
Najlepszym przyjacielem Pędzika był Szybcik. Szybcik jeździł zawsze bardzo szybko i często starsze auta wołały za nim: Szybciku, ostrożnie! Wpadniesz na coś!
Ale Szybcik tego wcale nie słuchał.
Pewnego dnia Pędzik obudził się wcześnie rano i poczuł, że ma ochotę dokądś popędzić. Wszystkie auta wokół jeszcze spały ale dzień był już piękny i pogoda zachęcała do drogi.
Pędzik pomyślał, że dobrze byłoby wyrwać się na chwilę z miasteczka. Popędzić przed siebie pustą szosą i sprawdzić co jest dalej, za tymi wzgórzami, które wznoszą się na horyzoncie. Może jest tam jeszcze jedno takie miasteczko i inne auta? Może lubią się ścigać?
Nie to, żeby Pędzikowi znudziło się jego miasteczko i przyjaciele. Nie to, żeby nie chciał już spędzać czasu z Szybcikiem. Po prostu czasami tak niektórzy mają, że wstają rano i gna ich dokądś. Nie potrafią usiedzieć tylko nagle chcieliby przeżyć coś nowego.
I tak Pędzik wyruszył w drogę. Słońce grzało przyjemnie. Droga była pusta i wygodna. Pędzik pędził coraz szybciej naprzeciw nowej przygodzie.
Ale cóż to? Wzgórza zamiast przybliżać się, oddalały się jakby. Miasteczko Pędzika dawno zniknęło w tyle a droga przed nim zdawała się nie mieć końca.
Pędzik już zaczynał wątpić czy przed nim w ogóle jest jakiś cel podróży czy tylko ta nie kończąca się droga. Chciał dokądś dojechać, odkryć nowe miejsce, poznać nowych przyjaciół. Po to przecież wybrał się dzisiaj w drogę.
I kiedy już miał ochotę zawrócić nagle dostrzegł w oddali zabudowania. Mniejsze i większe.
– Wiedziałem – krzyknął uszczęśliwiony – to musi być miasteczko. Na pewno poznam tam nowych przyjaciół.
Pędzik pędził przed siebie jakby urosły mu skrzydła .

Miasteczko na pierwszy rzut oka wydawało się opustoszałe. Na ulicach nie było aut. Jednak Pędzik rozglądał się uważnie. Wreszcie dostrzegł auto, które powoli wyjeżdżało z bocznej uliczki.
– Hej – zawołał Pędzik radośnie – witaj! Mam na imię Pędzik.
Auto spojrzało zdumione po czym powiedziało:
– Wyścigi… – i ruszyło przed siebie.
– Są tu jakieś wyścigi? – ucieszył się Pędzik – ale gdzie dokładnie?
Ale auto już zniknęło za zakrętem.
Pędzik popędził za nim. Tak dojechał do skrzyżowania gdzie ujrzał kilka aut czekających aż światło zmieni się z czerwonego na zielone.
– Cześć – zawołał Pędzik – słyszałem, że organizujecie tu jakieś wyścigi.
Auta spojrzały na niego zdziwione po czym jedno po drugim zaczęły
powtarzać :
Wyścigi, wyścigi, wyścigi…
A potem nagle światło się zmieniło i auta odjechały.
– Dziwne te auta – mruknął Pędzik – poszukam innych.
Wkrótce dostrzegł duży parking a nim kilka aut. Podjechał bliżej i przywitał się z pierwszym z brzegu :
– Witaj, jestem Pędzik. A Ty?
Auto spojrzało dziwnie i odpowiedziało powoli – chociaż właściwie nie była to odpowiedź :
– Wyścigi…
– No wiem – zniecierpliwił się Pędzik – wszyscy o tym mówią.
Ale auto nie odzywało się już więcej.
Pozostałe auta stojące na parkingu zachowały się też tak dziwacznie. Na jakiekolwiek słowa przywitania Pędzika odpowiadały tylko jedno słowo : “Wyścigi”.
W końcu Pędzik przystanął w jednej z małych uliczek, żeby to wszystko przemyśleć.
Co to za dziwne miejsce?
Co stało się tym wszystkim autom ?
Czy ktoś rzucił na nie czar jakiś?
Już wiem – wykrzyknął Pędzik do siebie samego – to jest sen! Wszystko to przyśniło mi się. To nawet bardzo pasuje, bo przecież nigdy nie wyjeżdżam sam za miasto. To mogło zdarzyć się tylko we śnie. Muszę szybko stąd wyjechać, wrócić do swojego garażu i się obudzić.
Tę myśl należało natychmiast zrealizować. Pędzik popędził w stronę, z której przyjechał.

Na szczęście po drodze nie spotkał już żadnego z tych dziwacznych aut.
Gnał przed siebie pustą szosą bo chciał się obudzić jak najprędzej.
W końcu dojechał do swojego miasta i z daleka już dostrzegł swój przytulny jasny garaż z ciemniejszym daszkiem.
W pewnym momencie wydawało mu się, że ktoś go woła i już chciał się zatrzymać ale przypomniał sobie, że przecież to wszystko śni mu się tylko i to wołanie na pewno też.
Wreszcie zamknął za sobą drzwi swojego garażu i przymknął oczy czekając aż silnik wyciszy się całkiem.
Minęło parę chwil kiedy uznał, że pora się obudzić. Na szczęście dziwny sen się skończył.
Wyjechał z garażu na jasny jeszcze dzień i od razu wpadł na Szybcika, który stał pod drzwiami.
– Cześć – powiedział Szybcik przyglądając się dziwnie Pędzikowi – gdzie byłeś przez pół dnia?
– Spałem – odpowiedział Pędzik- trochę dłużej niż zwykle.
– Spałeś? – zdziwił się przyjaciel – głowę bym dał, że przed kilkoma chwilami widziałem cię, jak pędzisz ulicą od strony wjazdu do miasta…
– Nieee – Pędzik zawahał się ale powtórzył raz jeszcze – nie, to nie byłem ja. Ja spałem, tu w garażu i nigdzie dzisiaj nie wyjeżdżałem. Wiesz przecież, że nie lubię sam jeździć a za miasto nigdy nie miałbym odwagi pojechać.
– To dobrze – powiedział Szybcik – podobno za miastem można spotkać dziwne rzeczy… Słyszałem, że w okolicy jest miasto zużytych aut. Niektórzy nazywają je zwariowanymi autami. No wiesz – takimi po jakiś poważnych stłuczkach, które kiedyś były autami wyścigowym a którymi teraz już nikt nie chce jeździć. Wyobrażasz sobie? Nigdy nie wiadomo co takim przyjdzie do głowy. Lepiej samemu nigdzie nie jeździć.
– Pewnie tak … – powiedział Pędzik powoli – ale… jak to nikt nie chce nimi jeździć? Przecież auta są stworzone do jeżdżenia.
-Ale te auta już się nie nadają. Więc nikt ich nie chce.
– Biedne auta – powiedział Pędzik cicho
– Eee tam – odparł Szybcik – może to tylko plotka, to całe miasto zużytych aut.
Ale skoro spałeś dziś dłużej to pewnie jesteś wypoczęty. Co powiesz na wyścigi?
Na dźwięk tego słowa Pędzik znieruchomiał na chwilę aż Szybcik musiał szturchnąć go bokiem.
– Może nie dzisiaj – odpowiedział w końcu.
Szybcik zdziwił się trochę bo wiedział, że Pędzik uwielbiał wyścigi. Dziwnie zachowywał się ten jego przyjaciel. Ale skoro nie chce się ścigać to nie. Są jeszcze inne rozgrywki dla takich aut jak oni.
A Pędzik stał zamyślony, rozmyślał o swoim śnie, który chyba wcale nie był snem. I o tym, że te zużyte auta wcale nie są takie zwariowane i że dobrze wie co przychodzi do głowy takim biednym autom, którymi nikt już nie chce jeździć – ciągle tylko jedna rzecz: wyścigi.

Król


Pewnego razu był sobie Król. Mieszkał w dużym zamku i rządził dużym królestwem. Nie było mu łatwo pełnić tę funkcję, bo wcale nie jest łatwo być królem. Wielu mogło mu zazdrościć. Ale tylko on znał uczucie wielkiej samotności w dużej sali tronowej. Nawet wtedy kiedy dookoła stali jego dworzanie i służba.
Wieczorami Król też był zupełnie sam. Nie miał żony – tak się złożyło. Nie miał też dzieci. Służba przemykała cicho korytarzami, kucharze siedzieli przy piecu w kuchni. Ci, którzy mieli rodziny, spędzali z nimi czas. Król był sam. I ta samotność trochę mu doskwierała. Chętnie by z kimś porozmawiał, pośmiał się, pograł w szachy może…
Któregoś dnia Król wpadł na pomysł. Przecież jako król mógł rozkazać poddanym żeby dotrzymywali mu towarzystwa. Nic prostszego! Rozkaże im rozmawiać ze sobą i już.
Następnego dnia zasiadł wygodnie na tronie i zawołał wszystkich. Znali już jego rozkaz, który wydał z samego rana. Teraz zebrali się w sali tronowej żeby dotrzymać towarzystwa swojemu królowi.
– Piękna dziś pogoda – zaczął łagodnie Król.
– Taaa, taa – poddani odpowiedzieli skwapliwie, stojąc w wielkiej sali.
– Wieczór też jest całkiem przyjemny – kontynuował Król.
– Mhmmm… – odpowiadali poddani.
A jednak coś nie działało. Rozmowa nie kleiła się, poddani wiercili się trochę i spoglądali niepewnie. Król zamyślił się.
Na drugi dzień kazał wnieść do sali tronowej stoły i krzesła. Poddani mogli wygodnie usiąść, a tymczasem Król siedział na tronie.
Król tym razem zaczął na inny temat:
– Słyszałem, że smaczne sery sprzedają w małym sklepiku przy placu?
– O tak, Królu – jeden z poddanych ukłonił się nisko – i dobre mleko.
Rozmowa trwała jeszcze chwilę, ale… to nie była taka rozmowa, o jaką chodziło Królowi. Poddani kłaniali się, mówiąc. A właściwie to odpowiadali na jego pytania. Atmosfera była nieco sztywna i Król wcale nie czuł się mniej samotny. Ale może to dlatego, że dopiero krótko rozmawiają ze sobą? Może się rozkręcą z czasem?
Przez kilka kolejnych wieczorów Król spotykał się z poddanymi na pogawędkę. Ale atmosfera nie zmieniała się i Król czuł, że to nie jest tak jakby chciał.
Kiedy poddani wracali do swoich domów Król patrzył na nich przez okno i widział jak dyskutują i się śmieją. Dlaczego z nim tak nie mogli?
Któregoś wieczoru nie wytrzymał i zapytał wprost:
– Dlaczego tutaj nie rozmawiacie ze mną i ze sobą nawzajem jak wtedy, kiedy jesteście sami?
Na sali przez chwilę panowała wielka cisza. Potem ktoś chrząknął i odezwał się:
– Jesteś naszym Królem… Masz inne sprawy na głowie…
Ktoś z innej części sali dołączył się:
– Nie jesteś Królu jednym z nas. A my … nie jesteśmy tacy jak ty.
– Siedzisz na wysokim tronie – dodał ktoś jeszcze – trudno tak rozmawiać.
Król znowu się zamyślił, a następnego dnia kiedy poddani, jak co wieczór zasiedli przy stołach w sali tronowej, Król usiadł pomiędzy nimi. Zaczął rozmowę i wydawało mu się, że coś się zmieniło. Ale tylko trochę. Bo poza tym nadal czuł, że dzieli ich dystans trudny do pokonania.
W ciągu dnia Król jak zwykle rządził swoim królestwem. Wydawał dekrety i zarządzenia. Starał się być dobrym Królem. Ale czy za takiego uważali go poddani?
Postanowił, że ich o to zapyta.
Kolejnego wieczoru kiedy siedział między nimi zapytał:
– Czy jestem dobrym Królem?
Poddani milczeli przez chwilę, ale potem dało się słyszeć ich głosy:
– Tak, dobrym.
– Jesteś dobrym Królem.
– Dobry z ciebie Król…
Ale Król wyczuł, że za tymi słowami kryje się mnóstwo innych słów, które nie zostały wypowiedziane.
Król nadal spędzał wieczory z poddanymi, ale te wieczory niewiele różniły się od poprzednich. Poddani mieli swoje sprawy, swoje problemy, byli zmęczeni po całym dniu pracy i nie mieli ochoty na pogawędki z Królem. Tym bardziej, że Król to jednak Król. Siedział pomiędzy nimi w swojej złotej koronie i małe miał pojęcie o ich sprawach.
Król pomyślał, że chyba jest mu pisana samotność. Widocznie taki jest los Króla.
A poddani po wyjściu od Króla każdego wieczoru tak rozmawiali pomiędzy sobą:
– Król jak Król. Niby nie najgorszy, ale zawsze to Król. Co on wie o nas?
– Prawie nie wychodzi z tego swojego zamku. Nigdy nawet nie szedł ulicą. Jak już to jedzie powozem.
– Nie zna naszych problemów. O czym z nim możemy rozmawiać?
– Siedzi w tej złotej koronie i od razu człowiekowi trudniej mówić cokolwiek. No bo to Król przecież!
Tak rozmawiali poddani.

Pewnego wieczoru Król snuł się po pustych korytarzach zamku. Rozmyślał i czasami zatrzymywał się przy oknie żeby popatrzeć na ruch pod zamkiem. Tam ciągle załatwiano jakieś sprawy, rozmawiano, śmiano się głośno. Kiedy Król oddalał się od okna nagle usłyszał krzyki. Dochodziły z ulicy. Teraz panował tam wielki chaos.
– Pożar, pożar, pali się! – krzyczano głośno.
Wszyscy ruszyli w stronę budynków, nad którymi unosiła się teraz ciemna smuga dymu.
Król przez chwilę stał i patrzył i widział, że poruszenie jest coraz większe.
– Ludzie, pomocy! – krzyczał ktoś – ogień jest coraz większy! Kto żyw – do gaszenia pożaru!!!
Nagle Król poczuł dziwny impuls – nigdy przedtem nie miał czegoś takiego. Tak jak stał – w spodniach i swetrze – wyskoczył z zamku. Nie wziął ze sobą korony, zresztą ciężko byłoby w niej biec. I biegł co sił w nogach. Kiedy dotarł na miejsce zobaczył ludzi walczących z ogniem. Przekrzykiwano się, podawano sobie wiadra z wodą, każdy robił co mógł. Król stanął pomiędzy tymi ludźmi i nagle ktoś podał mu wiadro z wodą i krzyknął:
– Podaj dalej!!
Król, nie namyślając się ani przez chwilę, chwycił wiadro i podał dalej. A potem kolejne i kolejne i tak wiele razy, aż w końcu pożar został ugaszony. A potem razem z innymi pobiegł oceniać straty. A potem karczmarz zaprosił wszystkich na coś do picia, bo byli zmęczeni po tym gaszeniu pożaru. I Król – zapominając o tym, że jest Królem – poszedł ze wszystkimi. I rozmawiał z wieloma osobami i wiele osób rozmawiało z nim.
Aż w końcu ktoś zorientował się, że Król to Król. Ale Król tylko machnął ręką. A po tym wszystkim wrócił do zamku zmęczony i zasnął niemal natychmiast.
Na drugi dzień Król dopilnował żeby rozpoczęto prace nad odbudową spalonych budynków. Ci, którzy stracili coś cennego w pożarze, otrzymali odszkodowanie. Król sam poszedł na miejsce zdarzenia żeby jeszcze raz ocenić wielkość strat i porozmawiać z ludźmi. Idąc pozdrawiał tych, z którymi wczoraj ramię w ramię gasił wielki pożar. A oni odpowiadali na jego pozdrowienia i uśmiechali się życzliwie. Tego dnia Król w ogóle nie czuł się samotny. A właściwie – w ogóle nie miał czasu o tym myśleć. Tak bardzo zaangażował się w to, co działo się poza jego zamkiem.

Wieczorem Król znowu zaprosił poddanych na pogawędkę. Wszyscy zasiedli przy stołach i patrzyli na Króla. Ale inaczej niż przedtem. A Król usiadł między nimi, ale zanim to zrobił … zdjął z głowy koronę i zostawił ją przy swoim tronie. A potem rozmawiali cały wieczór. O przyczynach pożaru, o całej akcji gaśniczej, o planach odbudowy. A potem o smacznych serach ze sklepu przy placu, o dobrym mleku, o pogodzie i o wielu innych ważnych sprawach. I była to prawdziwa rozmowa. I było też mnóstwo śmiechu i żartów.
Odtąd Król częściej bywał wśród swoich poddanych. Sam doglądał odbudowy spalonych budynków. A poddani chętniej przychodzili na rozmowy do Króla. I Król nie czuł się już taki samotny. W końcu był Królem całego królestwa i miał wielu poddanych. A dzięki temu, że był mądrym i sprawiedliwym Królem, wkrótce także wielu przyjaciół.

Bajka o Ani

Bajka dla Ani K.


Pewnego razu była sobie Królewna. Wyjątkowej urody! Oczy miała błękitno-srebrzyste a z jej kształtnej głowy włosy spływały złociste – prawie do podłogi. A włosy te były tak mocne, że można by z nich zrobić koce! I spędzać pod nimi wszystkie chłodne noce.
Kibić jej była szczupła, niemal do granic możliwości. W niektórych miejscach nawet dojrzeć by można kości. Ale królewna już taka być musi.
Na imię Ania miała. Imię w sam raz dla królewny. Więc z dumą je wymawiała, gdy telefony od swych wielbicieli codziennie w pracy odbierała.
“Aaania…” słyszeli w słuchawce i serca im omdlewały. A Ania cierpliwie słuchała i mądrych rad udzielała.

Lubiła kolor różowy i różne śmieszne rzeczy koloru różowego. Taką tam słabość miała. Czasami więc wyruszała na jakieś małe zakupy do sklepu dziecięcego. Poza tym taka to była Królewna, co wiele niezwykłych cech miała. I trzeba by o tym napisać nie jedną a kilka bajek. Na przykład w ogóle mięsa nie uznawała, chociaż było różowe. Tylko zielone rzeczy, ser żółty – Królewski rzecz jasna – albo płatki z mlekiem jadała. A kiedy głód jej już mocno doskwierał i w brzuchu burczało wtedy filetofisha zamawiała. Lubiła też tuńczyka i kotlety sojowe. Tak to już jest z królewnami, że chcą być bardzo zdrowe.

Jej życie ciągle na włosku wisiało. Na różne rzeczy wpadała, nogi i ręce prawie łamała. Wszyscy wciąż drżeli o nią bo nawet kiedy kichała nie było to bezpieczne. Ani dla Ani ani dla tego co ją otaczało. Niektórzy lubią takie emocje.

Lubiła dalekie podróże. Znała już kawał świata. Lecz podczas licznych podróży, w dziwnych miejscach spędzała noce. Na chodniku lub w parku… I tylko włosami się przykrywała, jak kocem.  Kiedyś nawet przy tym dokumenty straciła. Ale najważniejsze dla wszystkich było że cała i zdrowa wróciła. Aaaa…nia.
Pomimo przygód tak wielu spokojnie Ania sobie żyła.

Jeden ważny talent ta Ania posiadała – obok wielu innych zdolności. Potrafiła zrobić taką kawę, że smak jej docierał aż do szpiku w kości i do zwojów w mózgu. Widzenie świata zmieniała ta kawa. Nikt nie wie jak Ania tę kawę parzyła. Ale znając różne historie o wróżkach i czarownicach, które swoimi miksturami serca zmiękczały i zdrowie ludziom ratowały, można przypuszczać jak to robiła: najpierw do kubka trochę kawy wsypywała, potem dodatki – ściśle tajne składniki (…skrzydełko muchy?… łuskę węża? … suszone polne koniki…?) – potem przez chwilę czary nad tym odprawiała. A na koniec – kawałek swego wielkiego serca do tej kawy dodawała. Żaden barista takich sztuczek nie potrafi. Chyba, że się taki co na czarach zna się trafi. Jak Ania.

W życiu każdej królewny musi być jakiś książę. Kiedy jest się królewną nie umknie się miłości. Nawet jeśli jest się tak szczupłym, że można policzyć kości. Bo wystające kości są tylko pozorem hardości. W środku jest serce, które bije jak u każdego i potrzebuje kogoś bliskiego.
I Ania księcia swojego w końcu spotkała. I trochę się wreszcie ustatkowała. Nawet kilka obiadów mu ugotowała!
Książę przerwał wykopaliska, żeby się przyjrzeć tej słynnej Królewnie z bliska. Bo z zawodu był znanym odkrywcą i archeologiem. Dotąd sądził, że królewny są tylko w historycznych księgach lub w bajkach. Nie sądził, że spotkać taką królewnę można tuż za rogiem. Na szczęście Ania była całkiem współczesna. Jaka to miła odmiana dla kogoś kto na co dzień w mrokach historii błądzi i w poszukiwaniu sensu całe góry ziemi przeczesał.
I tak, jak to w życiu bywa, historia splątała się ze współczesnością. I choć to nie był John Snow, to gdy w trąbkę swą dął (bo grywał na trąbce…) to serce Ani – które dotąd twarde się wydawało – stopniało.

I oby mur ich otaczał wysoki i mocny i chronił przed świata szarością. Bo życie z Anią samą tylko powinno być radością. Bo taki Człowiek jak ta Ania jest wielką dziś rzadkością.