Pewnego razu był sobie słoń, który lubił spać przy otwartym oknie
I wcale nie zważał na to, że kiedy pada to podłoga mu moknie
A kiedy wiatr – to głośno trzaskają okiennice
I z hukiem spadają z parapetu na podłogę donice
Rano słoń wszystko sprzątał, wycierał
A wieczorem przed snem znowu okno otwierał…
I chociaż wszystkich to wkurzało
to słoniowi nie przeszkadzało.
Pewnego razu był sobie wielbłąd, który nigdy kopyt nie wycierał
I nawet jeśli deszcz padał to parasolki ze sobą nie zabierał
I kiedy wracał do domu to z mokrej grzywki krople mu ściekały
I na białych ścianach przedpokoju plamy zostawiały.
I chociaż wszystkich to wkurzało
to wielbłądowi nie przeszkadzało.
Pewnego razu był sobie koń, który gdy jadł to chlapał
A kiedy spał to chrapał
A kiedy kichał to prychał
I wszystkich tym od siebie odpychał.
I chociaż wszystkich to wkurzało
to koniowi nie przeszkadzało.
Pewnego razu była sobie zebra, która wciąż się odchudzała
W końcu zrobiła się tak chuda, że prawie już pasków nie miała
Bo się jej paski zapadły w chudym ciele
I wkrótce z tej zebry zostało całkiem niewiele
I trudno było odgadnąć czy naprawdę jest zebrą
Bo gdy paski zniknęły to zrobiło się… wszystko jedno.
I chociaż wszystkich to wkurzało
to zebrze nie przeszkadzało.
Pewnego razu była sobie hiena, która ze wszystkich się śmiała
I wszystkich swoimi długimi palcami wytykała
I plotkowała ciągle o wszystkich których znała
Chociaż na co dzień wielką przyjaźń wobec nich udawała.
I chociaż wszystkich to wkurzało
to hienie nie przeszkadzało.
I tak ulegają różnym słabościom
Twierdząc że ma to coś wspólnego z wolnością
I opinia innych ich nie obchodzi
Bo w życiu o wolność przecież właśnie chodzi
I żyją złudzeniami, czasami trochę w brudzie, czasami w obłudzie
Niby takie porządne zwierzęta – a zachowują się jak ludzie…
🙂
Pewnego razu był sobie czerwony balonik. Kołysał się w powietrzu i patrzył z góry na świat. Przed chwilą jeszcze mały chłopiec trzymał mocno w dłoni sznurek, na którym był umocowany. Balonik podskakiwał wesoło, kiedy chłopiec maszerował. Ale wtedy nagle zerwał się wiatr i w jednej chwili wyrwał balonik z dłoni chłopca i uniósł wysoko do góry. Chłopiec stał jeszcze przez chwilę z otwartą ze zdumienia buzią. Pierwszy raz przeżywał tak nagłą stratę i przez moment nie wiedział co ze sobą począć. Łza kręciła mu się w oku, ale był już na tyle duży, żeby wiedzieć, że nie uda się złapać i ściągnąć z powrotem balonika. Musiał pogodzić się ze stratą.
Teraz balonik kołysał się w powietrzu i widział świat z góry. A świat wyglądał nawet ładnie z tej perspektywy. Ludzie wyglądali jak drobne owady kręcące się we wszystkie strony, trochę bez celu. Domy wyglądały jak klocki w dziecięcym pokoju. A samochody były jak autka na resorach, pędzące w jedną i drugą stronę. Balonik unosił się lekko nad tym wszystkim. Nie mógł tam wrócić, na to nie było sposobu. Nawet mały chłopiec o tym wiedział. Zostanie tu wysoko, a kiedy wzniesie się jeszcze wyżej powietrze całkiem ucieknie z niego i wtedy będzie już po nim. Mógł więc jedynie cieszyć się tą chwilą, kiedy spojrzeniem może objąć to wszystko, co zostało na dole. Przez moment ogarnęło i jego uczucie straty. Ale wiedział, że nie pozostanie z nim na długo – zniknie już wkrótce, wraz z nim.
Pewnego razu była sobie królewna. Była dobra i miła dla wszystkich. I była przekonana o tym, że taka właśnie powinna być. Starała się więc wszystkim pomagać i wszystkich rozumieć. Królewna żyła w swoim świecie, który był wypełniony ważnymi zasadami. Wyobrażała sobie, że wszyscy dookoła żyją w podobnych mikro-światach: pełnych zrozumienia, mądrości i miłości. Tak według niej powinno być. Ale świat nie jest urządzony tak, jak ta czy inna osoba by tego chciała. I całe szczęście. Bo na świecie są miliony osób i koncepcje niektórych z nich bardzo by się nam nie spodobały.
Królewna miała więc swój świat, świat idealnych relacji z innymi i pomagania sobie nawzajem. Niestety żyła wśród innych ludzi i niektórzy z nich ją ranili. To wydawało się królewnie bardzo niesprawiedliwe. Była przecież pomocna i miła. Dlaczego więc nie dostaje tego samego wzajemnie?
Któregoś razu kiedy rozmyślała o tym, odwiedził ją mały dobry Duszek i powiedział:
– Jeśli chcesz pokażę ci inną perspektywę. Tylko musisz być gotowa na wędrówkę po zupełnie innych światach, czasami mrocznych i zimnych.
Królewna chciała, bo chciała jak najwięcej rozumieć.
Dobry Duszek zabrał królewnę na długą wędrówkę. Zaglądali do światów ludzi, którzy żyli obok królewny. Niektóre z tych światów były piękne, wyglądały jak barwne ogrody, pełne kwiatów, ptaków i słońca. Niektóre były pełne powagi i spokoju, wypełnione tylko pracą. Jeszcze inne pełne były pasji, energii, radości życia. A w końcu dotarli do światów, które były zimne, brakowało w nich światła i były całe czarno-białe lub szare. Panował w nich chaos od którego królewnie zakręciło się w głowie. Królewna poczuła się źle. Chciała już wydostać się stamtąd i znaleźć spowrotem w swoim świecie – spokojnym, poukładanym.
Kiedy skończyli wędrówkę Duszek powiedział:
– Teraz rozumiesz dlaczego nie zawsze można liczyć na wzajemność? Jak ktoś, kto nie zna koloru niebieskiego, może patrzeć z przyjemnością na niebo? I jeśli nie zna koloru czerwonego – jak może zachwycić go róża? Wyobraź sobie, że widzisz świat w kolorach czarno-białych lub szarych. Czy byłabyś w stanie zrozumieć kogoś kto widzi tysiące barw?
Królewna zastanawiała się przez chwilę po czym rzekła:
– Ale jak chronić się przed bólem, który zadają inni?
Duszek uśmiechnął się do niej:
– Nie można się przed nim schronić, można nauczyć się go znosić. Masz swój świat. Urządzaj go bez końca, wstawiaj nowe przedmioty – uczucia, słowa, dobre chwile. Poprawiaj go bez przerwy. I wpuszczaj do niego innych ludzi, jak najczęściej. Zwłaszcza tych, których chcesz. Ludzie, którzy dbają o swoje wnętrza, chętnie zapraszają do nich innych ludzi. I wzajemnie zarażają się pasją urządzania. A kiedy będzie ci dobrze w twoim świecie, pomyśl o tych, których wnętrza są puste, zimne i ciemne. Czasami ich świat przypomina pobojowisko. W świecie tych ludzi nie ma zasad, tylko ich podróbki. I chociaż to nie jest ich wina, innego świata mieć nie mogą. A jeśli nawet chcieliby coś zmienić to tylko oni sami mogą to zrobić.
Jeśli twój świat będzie miał mocne podstawy to nic go nie zawali i będzie Twoim schronieniem. A jeśli będzie w nim wielu wspaniałych ludzi, to zranienia będą tylko drobnymi draśnięciami po których nie zostanie nawet ślad. A może nawet w ogóle ich nie odczujesz, tak jakby ugryzł cię mały owad.
Królewna nie była do końca przekonana do tego, co mówi dobry Duszek. Pomyślała jednak, że póki nie ma innej drogi, trzeba spróbować pójść tą, którą doradzał. Bo to ostatecznie było lepsze niż zatrzymanie się w miejscu i rozpamiętywanie przykrości jakie nas spotykają. Zajęła się więc urządzaniem swojego wnętrza. Układała myśli, postanowienia, zasady. Obok poukładała marzenia i pragnienia. Do tego dołożyła pasje i zainteresowania. A potem zaczęła liczyć. Policzyła ludzi, których chciałaby zaprosić do swojego świata. Tych, którzy ją kochali, lubili, wspierali, pomagali, rozśmieszali, uczyli, chcieli spędzać z nią czas, obdarowywali, dawali to co mieli w sobie najlepsze. Było ich naprawdę sporo i zajmowali sporą część jej wnętrza. Słyszała ich śmiech, dobre słowa, ciepłe życzenia. Od tego wszystkiego w jej świecie robiło się cieplej i jaśniej.
A potem chciała policzyć tych, którzy ją ranili. Było ich całkiem niewielu, dużo mniej niż tych poprzednich. Mogła ich zmieścić w małej szufladzie rzeczy nieważnych w swoim wnętrzu. I tak właśnie zamierzała zrobić. Ale wtedy znowu pojawił się dobry Duszek i powiedział:
– Nie wrzucaj ich do tej szuflady. Oni nie są tak całkiem nieważni. Nie po to pokazałem ci ich światy, żebyś ich całkiem odrzuciła. Kształtują ciebie tak samo jak pozostali. A nawet jeszcze bardziej. Tamci są ważną częścią twojego świata, są jak schronienie przed zimnem. Ale ci drudzy są właśnie tym zimnem. Kto z nas potrafiłby docenić ciepłe mieszkanie, gdyby nigdy nie zaznał mrozu jaki zimą panuje na zewnątrz? Kto potrafiłby docenić chłodną wodę gdyby nigdy nie męczył się w upale? Postaw ich na półce i patrz na nich codziennie. I bądź zawsze przygotowana na to, że są obok. Aż w końcu staną się niewielką ale całkiem zwyczajną częścią twojego życia. I wtedy już nie będą w stanie cię zranić.
Pewnego razu był sobie słup ogłoszeniowy. Zielony kapelusz miał na czubku głowy. A kiedy zimą śnieg padał, kapelusz w białą czapę się zmieniał i niemal na oczy mu spadał.
Słup był tęgawy i dosyć wysoki a przy tym bardzo elegancko się nosił. Przystrojony barwnymi ogłoszeniami i afiszami, różnej jakości i wagi. Nie można było nie zwrócić na ten słup uwagi.
Toteż dumny był z siebie i z całą pewnością wysoko by nos zadzierał – gdyby tylko natura zechciała, żeby takowy miał. Na szczęście słupy ogłoszeniowe nosów nie mają i pewnie tylko dlatego ich nie zadzierają.
Słup tak był przekonany o byciu od innych lepszym, że nie dostrzegał nic wokoło. Patrzył przed siebie nie drgnąwszy nawet, wysoko trzymając czoło. Nie widział także smukłej latarni, która tuż obok stała i skrycie do niego od wielu już tygodni wzdychała. Posyłając mu z góry pełne uwielbienia spojrzenia. Na jego kapelusz, męską posturę i eleganckie ogłoszenia. Co wieczór ciepłym kręgiem światła słup obejmowała. A on usypiał w jej jasnych ramionach choć nigdy nie spojrzał nawet w jej stronę. Wciąż tylko z góry na świat spoglądając. I nawet jednego krótkiego spojrzenia smukłej latarni nie poświęcając.
Można by sądzić, że taka zgrabna i pełna światła, rozkochać może w sobie każdego. Lecz z słupem nie było tak łatwo. Bo słup w uczuciach jest do niczego.
Na zewnątrz barwny, z wszystkich stron atrakcyjny, w środku ma pustkę wielką. Wygląda na to, że smukła latarnia, póki co pozostanie… singielką.
Pewnego razu był sobie kot w szaro-białe pasy. Z długimi wąsami. Uwielbiał swoje kocie życie, choć nudził się czasami. Spoglądał wtedy z dachu na ludzi kręcących się w dole. I kiedy tak patrzył to miał ochotę popukać się po czole.
Dokąd ten pośpiech, skąd ten rozgardiasz? Biegną wciąż za czymś lecz nic nie łapią. O mało się który nie przewraca. Kot to przynajmniej z niektórych wypraw z myszą w swych zębach wraca. Jeśli coś robić to z jakimś sensem. Większym lub mniejszym trochę. Chyba że ktoś na takie bieganie po prostu ma ochotę. Czasami kot – też mu się zdarza – biega za swoim ogonem. I wtedy też zupełnie bez sensu kręci się w którąś stronę. Ale to przecież jest jakaś zabawa i można to robić bez celu. I to ma sens większy choć tego nie pojmie tak wielu. Ludzie się spieszą bo gdzieś nie zdążą: do pracy, z pracy, na spotkanie, autobus. Dlaczego jednak nie wyjdą wcześniej, oto dla kota jest rebus. W końcu gdy tak pędzą to też wyglądają, jakby za własnym gonili ogonem. Bo tak się kręcą bardzo nerwowo to w jedną to w drugą stronę. Tylko, że radości z tego nie mają, tylko w depresję jakąś wpadają. I narzekają. Albo coś robią czego nie lubią : zakupy, porządki, przyjęcia. Spinają się, przejadają, pieniędzy wciąż zbyt dużo wydają. Przejmują się rzeczami, które tak szybko mijają, że o niektórych nie pamięta się już na drugi dzień. I z tych wszystkich dyskusji, zabiegów i starań zostaje ledwie cień. I kiedy któryś o refleksję się pokusi, to wtedy dochodzi do wniosku, że się w tym wszystkim dusi. Że usiadłby jak ten kot chętnie na dachu i popatrzył przez chwilę na ludzi w dole. I chętnie by się, patrząc na to wszystko, popukał po czole.
Kot leniwie po dachu spaceruje. Spogląda to w górę, to w dół. Nie czuje strachu. Rozprostowuje szaro-białe łapy, przeciąga się powoli. Cieszy się swoim kocim życiem. Bo nie ma nic ponad to życie. I wystawia wąsy długie do słońca. Spieszyć się zbytnio nie ma po co, bo na koniec każdy z nas zdąży. Obyśmy tylko – tak pędząc przed siebie bez namysłu – zbyt szybko nie dotarli do końca.
Pewnego razu było sobie źdźbło trawy. Cieniutkie jak nitka. Blado-zielone. Ledwo widoczne lub właściwie wcale pośród bujnej roślinności wokół. Wysokie i grube łodygi różnych gatunków traw i kwiatów wznosiły się wokół, jak pnie drzew. A nieopodal rosły prawdziwe drzewa – olbrzymy.
Źdźbło trawy czuło, że jest niczym, żyjąc w takim sąsiedztwie. A jego sąsiedzi nawet nie zauważali małego źdźbła trawy. Żyli obok, ale w dwóch różnych rzeczywistościach. Wysokie trawy i kwiaty wyciągały codziennie swoje długie łodygi ku słońcu. Przez to ich barwy były żywe i soczyste. Źdźbło trawy żyło w cieniu – w znaczeniu dosłownym – bo wyższe sąsiadki zasłaniały sobą niebo i słońce. Dlatego było blade i cienkie. Ale mimo to pełne woli życia i przetrwania w takich warunkach, jakie dostało od losu. A warunki były bardzo skromne. Takie maleńkie źdźbła trawy łatwo zdeptać i nawet rozetrzeć na pył butem. Żyje się więc w strachu, żeby żaden but nie pojawił się w okolicy. Ale ten strach nie jest nieustanny. Bo codziennie toczą się różne ważne sprawy. Małe robaczki przychodzą na pogawędkę. Czasami nawet biedronka zajrzy. Czasami coś w trawie zapiszczy. Każdy dzień przynosi wiele ciekawych zdarzeń.
Życie w sąsiedztwie większych i piękniejszych może wpływać w różny sposób. Budzić aspiracje lub niechęć. Chęć dorównania lub całkowitego odcięcia się. Można też godzić się na różnorodność świata i współistnieć bez aspiracji, ale i bez negacji. Ktoś obok dostał większe dary od losu. Ale każdy jakieś dostał. Źdźbło trawy żyło w cieniu, co latem było bardzo przyjemne. Promienie słońca ledwo przedzierały się przez bujną roślinność, żeby tylko połaskotać je ciepłym dotykiem. Ale nigdy nie parzyły. Wiatr tańczył w koronach drzew, a czasami przechylał wysokie trawy i kwiaty tak nisko, że o mało nie kładły się na łące. Źdźbło trawy czuło tylko lekki powiew, który chłodził je jedynie, ale nie przewracał. Podczas deszczu źdźbło trawy było dobrze chronione przed całkowitym zmoknięciem. Wysokie trawy i piękne kwiaty zasłaniały je przed deszczem, wcale o tym nie wiedząc.
Tak więc upływało życie małemu źdźbłu trawy. Bez większych emocji, ale całkiem spokojnie.
Źdźbło trawy starało się nie zamartwiać o jutro. Chociaż bywały dni kiedy trudno było nie martwić się wcale. Tak jak wtedy, kiedy szalała straszna burza. Krople deszczu wielkie i ciężkie przygniatały źdźbło trawy do samej ziemi, jak kamienie. Ale wysokie trawy i kwiaty obok też nie miały lżej. Przemokły do suchej nitki. A kiedy zerwał się wiatr i szalał po okolicy to nawet niektóre z drzew straciły swoje gałęzie, które wiatr porozrzucał po łące, niszcząc przy okazji wiele pięknych kwiatów i łamiąc ich smukłe łodygi.
A któregoś razu na łąkę wpadła gromada dzieci. Zrywały kwiaty, z których potem robiły wianki, depcząc przy tym wszystkie rośliny wokół. Z pięknych kwiatów zostały tylko łodygi skrócone o połowę. Trawy pozginały się, a niektóre zostały wgniecione w ziemię. Źdźbło trawy bało się bardzo, że już jest po nim. Oczywiście nikt nie zechce zerwać go, żeby włożyć do wianka lub bukietu. Ale grozi mu roztarcie na pył lub przynajmniej połamanie włókienek. Schyliło się tak mocno jak to możliwe. Prawie położyło się na ziemi, żeby dzieci mogły przebiec po nim bez naruszania jego wątłych tkanek. I wkrótce zostało przykryte piaskiem…
Kiedy wszystko się uspokoiło źdźbło trawy z trudem podniosło się i otrzepało z resztek piasku. Dookoła inne rośliny oceniały straty. Płatki kwiatów i listki wirowały wokół. Źdźbło trawy na szczęście było całe. Cieniutkie, blado-zielone, wytrwałe. Znowu się udało i można trwać dalej. Egzystować skromnie i cicho na wielkiej łące, zagadując mrówki i biedronki. Korzystając z ułamków promieni słońca, lekkich powiewów wiatru i deszczu, który odświeża jak ciepły prysznic. Z tych wszystkich darów jakie dostało od losu.
Pewnego razu była sobie szmaciana lalka. Pamiętacie szmaciane lalki? Uszyte ze szmatek, w pięknych kolorowych sukienkach. Były takie miękkie i wesołe. Ich buzie zawsze były okrągłe i często piegowate. Ta szmaciana lalka była wyjątkowa. Zamiast brązowych lub jasnych warkoczy miała włosy niebieskie, upięte na czubku głowy w zabawną kitkę. Zamiast sukienki w barwne kwiatki miała sukienkę w drobną niebieską kratkę. I imię miała wyjątkowe. Nie była Kasią, Alą czy Anią albo Melą. Miała na imię Magda, zupełnie inaczej niż zwykła lalka.
Magda była niezwykła nie tylko z powodu swojego wyglądu. Nigdy się nie złościła – a lalki potrafią się złościć i kłócić. Nikomu nie zazdrościła – a lalki zwykle są zazdrosne o swoje stroje i fryzury. Nikomu nie chciała zawadzać. A lalki często chcą mieć pierwszeństwo przed misiami i pajacykami.
Magda była wyjątkowa. Inne lalki miały kształtne buzie, jasne i błyszczące. Oczy z długimi rzęsami, którymi mogły mrugać. Magda miała buzię okrągłą jak księżyc a jej oczy i usta zostały namalowane. Poza tym cieszyła się życiem w pokoju z zabawkami i nie martwiła drobiazgami. Taka była Magda.
Pewnego razu w pokoju wybuchł prawdziwy spór. Zabawki pospierały się między sobą. Chodziło o to, czy lalki powinny spać w wysokim wiklinowym koszu tak jak inne zabawki czy raczej powinny mieć swoje miejsce na półkach.
– W koszu gniotą nam się sukienki – zapiszczała lalka z jasnymi loczkami na głowie.
– I psują fryzury! – dodała inna, z pięknym kasztanowym warkoczem.
– Kiedyś w końcu powyginają nam się tak ręce, że nie będziemy mogły ich wyprostować.
Na to odezwał się duży pluszowy miś, który był najstarszy w pokoju i cieszył się dużym poważaniem.
– Moje drogie – zaczął powoli – półki są na książki. Tam jest ich miejsce. My mamy dwa duże wygodne kosze i dotąd świetnie się w nich mieściliśmy.
Lalki prychnęły tylko oburzone a miś kontynuował.
– Są jeszcze szuflady, ale wątpię, żeby któraś z was chciała tam spać. Tam dopiero można się pognieść.
– Niech więc książki leżą w koszu – powiedziała wysoka lalka z bardzo jasnymi długimi włosami – a my zajmujemy półki.
W pokoju zrobiło się teraz gwarno. Wszyscy się przekrzykiwali. Pajacyki i misie gestykulowały żywo, pluszowa małpka i pluszowy piesek dyskutowali zawzięcie z lalką z warkoczami. Wszystkie zabawki były oburzone pomysłem wrzucenia książek do wiklinowego kosza.
Tylko szmaciana lalka się nie odzywała. Powinna może stanąć po stronie swoich koleżanek. Ale po pierwsze – bardzo lubiła książki. Czasami kiedy nikt nie widział zaglądała do nich i oglądała barwne obrazki. Po drugie – ona była ze szmatek. Lubiła spać w koszu. Gdyby próbowała usiąść na półce, szybko by się z niej zsunęła. Półki były wąskie a ręce i nogi Magdy miękkie.
Nagle poczuła, że ktoś szarpie ją za ramię.
– A ty, czemu się nie odzywasz???-krzyknęła jej prosto do ucha lalka barbie w długiej niebieskiej sukni – jesteś jedną z nas czy nie?
Wszyscy ucichli i spojrzeli na szmacianą lalkę, która patrzyła na nich jakby wyrwana ze snu.
– Nooo, jestem. Jestem lalką ale… – cóż, była lalką ale chyba nie taką samą jak tamte. Nigdy nie martwiła się pogniecioną sukienką, nie przejmowała potarganymi włosami. Lubiła bawić się z małpką i pieskiem i lubiła książki. I nie chciałaby mieszkać na półce.
– Chyba jednak nie jesteś – powiedziała nagle jedna z lalek – jesteś od nas dużo brzydsza i do tego… szmaciana!
Lalka Magda nie bardzo wiedziała, co złego jest w byciu szmacianą lalką. Nigdy nie przeszkadzało jej to w zabawie i w kontaktach z innymi zabawkami. Z innymi lalkami nigdy się nie bawiła. Nudziło ją układanie włosów, szeptanie do ucha i chichoty w kącie pokoju. Wolała pojeździć wozem strażackim albo bawić w zgadywanki z kolorowym pajacykiem. Jednak była lalką, z pewnością. Spojrzała więc na wszystkich i powiedział głośno i wyraźnie ale bardzo spokojnie:
– Jestem lalką. Może inną niż wy, ale mieszkam w tym pokoju od długiego czasu i nie podoba mi się pomysł wrzucenia książek do kosza. Wasze sukienki można wyprasować, włosy uczesać. A książki, jeśli się pogniotą, będą już zniszczone.
Wszystkie zabawki patrzyły z otwartymi buziami na szmacianą lalkę, która z taką odwagą i pewnością wypowiedziała swoje zdanie. Lalki były zdumione najbardziej. A zwłaszcza lalka z bardzo jasnymi włosami. Do tej pory to ona uchodziła za najbardziej pewną siebie. Nie spodziewała się takiego wystąpienia po szmacianej lalce. Nagle któraś z lalek, stojąca gdzieś z tyłu, za innymi, powiedziała cicho:
– Ona ma rację.
Lalka z długimi bardzo jasnymi włosami odwróciła się gniewnie:
– Czyżbyś chciała się przyłączyć do tej… tej… szmacianej lalki???!
– Może rzeczywiście niepotrzebnie się kłócimy – odezwała się kolejna lalka – w koszu nie jest tak źle.
Zabawki zaczęły szeptać między sobą. W pokoju słychać było tylko cichy szum rozmów. Lalka z bardzo jasnymi włosami milczała patrząc wrogo na szmacianą lalkę. Tymczasem inne lalki zaczęły rozchodzić się do różnych zajęć. Misie i inne pluszaki, pajacyki, też zaczęły zajmować się zabawą.
– Wygrałaś – powiedziała w końcu.
– Wcale nie chciałam wygrać – powiedziała spokojnie szmaciana lalka – powiedziałam tylko to, co myślę.
– To szmaciane lalki myślą?- zapytała drwiąco lalka z jasnymi włosami.
– Daj spokój – pociągnęła ją za rękę lalka z loczkami na głowie – zostaw ją. Chodź się pobawić.
Szmaciana lalka przez chwilę została sama. Ale wkrótce jej znajome zabawki zaczęły zbierać się wokół niej. Wszyscy wrócili do zabawy i nikt się już nie kłócił. A wieczorem wszyscy powędrowali do wiklinowego kosza. Magda już zapomniałam o przykrych słowach jakie usłyszała od lalki z bardzo jasnymi włosami. Cieszyła się tylko, że udało się zakończyć spór i że jutro będzie kolejny dobry dzień. Taka właśnie była Magda.
Pewnego razu był sobie czerwony fotel. Taki bardzo duży, wygodny i miękki. Stał pod oknem, w dużym pokoju – można w nim było odpocząć w spokoju. Można w nim było usiąść wygodnie, zapaść się w miękką poduchę i coś obejrzeć albo posłuchać. Można było się zdrzemnąć na nim, siadając nieco w poprzek. Nogi wygodnie oprzeć i spać smacznie z godzinkę. Albo mecz obejrzeć czy gazetę poczytać. Taki fotel nad fotelami, na całe życie.
Wygodnie jest mieć taki fotel i móc w nim spocząć. Co jednak począć gdy fotel naturę swoją zmienia? I nagle nie chce już być fotelem?
Takie rzeczy zdarzają się przecież. Zawsze, gdy jakieś dziecko pojawia się na świecie. I rośnie, odkrywając kolejne części mieszkania i naturę przedmiotów zmieniając.
I wtedy pokój pełen mebli praktycznych i wygodnych, świadkiem jest ciągłych przemian.
I tak: dywan dzisiaj jest lotniskiem. Jutro będzie torowiskiem. Z torami, które mają rozjazdy i swoją siecią nawet stół oplotły. A pojutrze będzie tu basen, pełen ryb barwnych i mokrych.
Na stole jest zajezdnia. Pełno w niej autobusów, różnokolorowych. Zgodnie z rozkładem jazdy ruszają, zatrzymują się na przystankach – pierwszy to Talerzyk, a drugi Filiżanka. A potem spokojnie wracają do zajezdni i znowu czekają.
A kiedy obiad jest na stole chętnie się przyłączają. Skosztują zupy i drugie danie też im smakuje. Nabierają siły przed dalszą jazdą.
Blat w kuchni zmienia się w piaskownicę tuż przed śniadaniem. A mąka chce piasek udawać nim naleśnikiem się stanie.
Półki z książkami są pełne tajemnic, można tam schować mnóstwo zabawek i małych skarbów. Są tu ciemne zakamarki pomiędzy książkami, które stają się z dnia na dzień ciemnymi tunelami.
A fotel, ten czerwony, co pod oknem stoi, jest zajezdnią pociągów metra, małym domkiem, kryjówką, schowkiem na zabawki i światem całym. A świat ten jest doskonały. Pełen niezwykłych zdarzeń i przygód. Codziennie nowych.
I teraz kiedy spróbować usiąść na nim, trzeba dzielić miejsce z autobusami, tramwajami, klockami i misiami. Nie da się zdrzemnąć i gazety poczytać, bo dzieją się tu rzeczy ważniejsze. I fotel ważniejszą ma funkcję do spełnienia niż ta, do której go zaprojektowano. I dobrze mu z tą funkcją chociaż się nie przyzna do tego przecież. Każdy chce pełnić jakąś ważną funkcję na świecie, a nie być tylko częścią wyposażenia.
Stoi więc dumny pod oknem i cierpliwie czeka na tego najmniejszego w domu człowieka. Z którym żyje w wielkiej przyjaźni i całkowicie ufa jego wyobraźni.
Można by więc niby zarządzić ład i porządek. Wyprowadzić zabawki gęsiego do pokoju dziecięcego. I przywrócić fotel do stanu dawnego. Jednak czy fotel chciałby tego? Jest co prawda zużyty i tapicerkę ma przedartą nieco od tych ciągłych zabaw. Wie jednak że kiedyś skończą się zabawy i niezwykłe przygody.
Upływ czasu pewnym rzeczom szkodzi. Dorosłość zaskakuje wszystkich tym, jak szybko przychodzi. Za jakiś czas fotel znowu będzie stał tu tylko dla czyjejś chwilowej wygody. I będzie wspominał te czasy niezwykłe, kiedy był wszystkim czym tylko być chciał. I będzie marzył o przygodach, których już więcej nie będzie miał.
Pewnego razu była piękna, słoneczna pogoda. Niebo było błękitne, lekki wiatr potrącał liście. Dzieci w przedszkolu bawiły się na placu zabaw. Plac zabaw był duży i kolorowy. Pośrodku rosło duże drzewo, które dawało przyjemny cień.
W tym czasie rodzice dzieci zmagali się z mnóstwem spraw w pracy, jacyś ludzie chodzili po ulicach, inni robili zakupy, byli u lekarza, załatwiali sprawy w urzędach. Nikt z nich nie domyślał się tego co miało wydarzyć się już wkrótce. Wysoko na niebie, w miejscu, którego nie widać z ziemi, zbierały się właśnie ciężkie, ciemne chmury. Było ich coraz więcej, jedna przy drugiej. Było ich tak dużo, że zrobiło się już tłoczno w tym miejscu. Chmury wpadały jedna na drugą i wtedy… nagle wysoko w niebie rozlegał się głośny huk. Jakby ktoś strzelał z olbrzymiej armaty. A po chwili kolejny i następny. Wkrótce z nieba zaczął kapać mały deszczyk. Krople stukały o szyby i parapety ale powietrze było ciepłe i nikt nie zważał na taki deszcz. Aż do chwili kiedy huk jeszcze potężniejszy nie zatrząsł niebem i ziemią a na niebie nagle pojawiła się srebrna błyskawica. Cienka srebrzysta linia, powykrzywiana w różne strony – jakby ktoś rozciął prześcieradło i zaświecił latarką z drugiej strony. Wtedy panie z przedszkola zabrały dzieci z placu zabaw i pobiegły z nimi do szatni.
Ludzie w biurach spojrzeli w okna oderwawszy na chwilę wzrok od papierów. Ci, którzy stali w kolejkach do lekarza lub w urzędach, podnieśli głowy do góry i zastygli tak na chwilę. A w głowach wszystkich pojawiła się w tej samej chwili krótka myśl, jak ta błyskawica: Burza…. Burza nadchodziła. Ciężkimi krokami, grzmiąc groźnie i rzucając piorunami nad dachami budynków. Wkrótce niebo zszarzało, nie było już błękitne. Lekki wietrzyk zamienił się w silny wiatr, który zrzucał gałęzie z drzew. Zrzucał też kapelusze z głów i porywał parasole. A potem łamał je i porzucał. Ludzie na ulicach przyśpieszali krok. Wszędzie zamykano okna. Burza szalała jakby wściekła się na cały świat. Deszcz lał się teraz jak z wielkiego cebra, krople uderzały głośno w szyby, jakby chciały dostać się do środka. Ziemia zatrzęsła się od huku grzmotów. Niebo zrobiło się czarne i na ulicach nie było już prawie nikogo. Zostali tylko ci, których burza zastała w środku drogi – skądś dokądś…
Panie w przedszkolu zapaliły światła. W jadalni podano podwieczorek i ciepłą herbatę. Dzieci w kolorowych ubrankach usiadły na swoich miejscach, w jadalni zrobiło się gwarno i wesoło. Było ciepło, jasno i bezpiecznie. Mimo, że za oknami grzmiało i szumiało i deszcz uderzał w szyby. Wkrótce burza odejdzie. Wszystko się uspokoi i niebo znów będzie błękitne. A tymczasem – dobrze jest mieć schronienie przed burzą.
Pewnego razu był sobie mały chłopiec. Był wesołym chłopcem, lubił chodzić do przedszkola i miał bardzo kochanych rodziców. Któregoś dnia, kiedy po przyjściu do domu zdejmował czapkę i szalik, zauważył chłopca w lustrze. Był bardzo podobny do niego. Uśmiechnął się a chłopiec odpowiedział uśmiechem. Od tej pory chłopiec codziennie spędzał trochę czasu z chłopcem z lustra. Opowiadał mu o tym co robił w przedszkolu i żałował, że chłopiec z lustra nie może chodzić tam z nim. Kiedy chłopiec przynosił swoje zabawki, chłopiec z lustra wyciągał takie same, piękne i kolorowe, i bawili się razem. A kiedy chłopiec wychodził na spacer z rodzicami to żegnał się z chłopcem z lustra i obiecywał, że po powrocie wszystko mu opowie…
Chłopiec czasami był smutny, że chłopiec z lustra musi tkwić w tym lustrze. Pewnie chętnie też poszedłby na spacer. Martwił się, że chłopiec w lustrze siedzi tam sam, bez mamy i taty…
(… – Mamo, mamo, teraz napisz proszę, że to było tylko jego odbicie i kiedy odszedł, to ten chłopiec z lustra zniknął…
– Dobrze syneczku…)
Któregoś dnia chłopiec znowu wybierał się na spacer z rodzicami. Pożegnał się z chłopcem z lustra ale kiedy szedł w stronę drzwi, zauważył, że chłopiec z lustra zniknął.
– Mamo, mamo, zobacz, ten chłopiec z lustra – zniknął!
– Jaki chłopiec z lustra?
– Ten, który tam mieszka. Mieszka tam sam, bez mamy i taty…
– Synku, tam nie ma żadnego chłopca…
– Jest! Był, a teraz zniknął!
– Synku – uśmiechnęła się mama – to nie jest żaden chłopiec z lustra. To jest…. twoje własne odbicie. A skoro tak, to ma też mamę i tatę, jak ty.
– Ale…
– Chodź, sprawdzimy – i mama wzięła chłopca za rękę i stanęła z nim przed lustrem. Naprzeciwko stał chłopiec z lustra, trochę zdziwiony, a obok niego stała mama – uśmiechnięta, taka sama jak mama chłopca… Chłopiec uśmiechnął się radośnie a chłopiec z lustra uśmiechnął się tak samo.
Uff! A więc chłopiec z lustra wcale nie był samotnym, smutnym chłopcem. Był zwykłym chłopcem i niczego mu nie brakowało! To była naprawdę dobra wiadomość.