Bajka dla Alicji S., która jest jeszcze ciągle bardzo malutka ale już na pewno wie co czyni świat pięknym …
Pewnego razu była sobie mała dziewczynka. Bardzo mała. Właściwie dopiero co pojawiła się na świecie. Świat był duży i biały. Dziewczynka była jak mały okruszek na tym wielkim świecie. Na imię miała Alicja. Słyszała jak to właśnie imię wypowiadano wiele razy nad jej małą główką i zaakceptowała je bez zastrzeżeń.
Przedtem Alicja przez wiele miesięcy żyła w świecie, w którym żyją wszystkie dzieci zanim zostaną dziećmi. W świecie kolorowych bąbelków. Bąbelki unoszą się tam dookoła i mienią tysiącem barw. A dziećmi opiekują się anioły, które mają skrzydła barwne jak motyle. I piórkami z tych skrzydeł malują barwne wzory na bąbelkach. Dlatego Alicja kochała barwy. Teraz patrzyła zdumiona na biały świat, który ją otaczał i zastanawiała się gdzie właściwie dokładnie się znajduje. Nie było tu żadnych bąbelków. Było za to coś, co podobno jest dużo lepsze od tych nawet najbardziej kolorowych: Mama, Tata, Dom… Alicja od razu poczuła, że dla tych rzeczy warto żyć.
Na szczęście dni mijały a świat Alicji z białego stawał się coraz bardziej kolorowy i różnorodny. Poza barwami miał też wiele dźwięków, zapachów i smaków. Dni były niby podobne do siebie ale nigdy takie same.
Alicja czuła się bezpieczna chociaż na początku nieco zagubiona. Potrzebowała czasu, żeby oswoić się z nowym otoczeniem. Wkrótce opanowała cały system znaków, którymi posługiwała się kiedy chciała jeść, pić, spać albo po prostu się przytulić. Zazwyczaj udawało jej się dostać to, czego potrzebowała. To był kolejny argument przemawiający za tym światem, na którym się znalazła. Światem bez bąbelków.
Życie Alicji upływało spokojnie. Było jej ciepło i miło. Mama pachniała przyjemnie jedzeniem i czymś jeszcze, co było bardzo bliskie. Tata był większy od mamy i mówił zabawnie, Alicji chciało się śmiać kiedy tak do niej mówił. Rodzice w sumie byli fajniejsi od kolorowych bąbelków. W końcu powoli zaczęła zapominać o miejscu, z którego przyszła. Świat, w którym się znalazła, stawał się coraz bardziej swojski chociaż nadal jeszcze dużo za duży żeby pojąć choć kawałek.
Jednak wszystkie dzieci potrzebują trochę czasu, żeby poczuć się całkiem dobrze w nowym miejscu. Wiele rzeczy jest dla nich trudnych i czasami wydaje im się, że nikt ich nie rozumie. Któregoś dnia Alicja od rana miała bardzo zły nastrój. Nie cieszyło jej ani pyszne jedzenie, ani kolorowe zabawki, ani nawet miny jakie stroił tata. Od rana krzywiła się na wszystko chociaż zupełnie nie wiedziała dlaczego. Chciało jej się płakać, więc płakała. Tak bardzo, że pomoczyła łzami całą poduszkę. Wkrótce też całe jej łóżeczko było mokre od łez. Wszyscy dookoła robili wszystko, żeby poprawić humor Alicji. Jednak nic nie skutkowało. To był zdecydowanie jeden z tych najgorszych dni. Mama i tata myśleli, że może Alicję coś boli. Ale to nie było to. Alicja czuła się dobrze, tylko gdzieś zgubiła dobry nastrój. Jedzenie pachniało ładnie, zabawki były kolorowe i zabawne. Ale akurat dzisiaj to wszystko było za mało dla Alicji. Chciało jej się czegoś zupełnie innego.
Minęło już pół dnia a humor Alicji się nie poprawiał. Wydawało się, że nie ma sposobu na to, żeby przestała płakać. Nic nie skutkowało. I już wydawało się, że nie ma nadziei gdy w pewnym momencie, przez otwarte okno, do pokoju Alicji wleciał okrągły, mieniący się wieloma barwami, bąbelek – duża mydlana bańka. Za nią wleciała kolejna i jeszcze następna. Alicja spojrzała na przeźroczysto – kolorowe mieniące się bańki nad swoją głową i nagle przestała płakać. Wodziła szeroko otwartymi oczami za bańkami, których było coraz więcej nad jej głową i łóżeczkiem. W jej pokoju zrobiło się cicho i spokojnie. Alicja poczuła się dobrze i bezpiecznie i już znowu mogła jeść i bawić się. I rodzice odetchnęli z ulgą chociaż nie mieli pojęcia skąd wzięły się kolorowe bańki w pokoju Alicji.
W tym momencie okno do pokoju lekko stuknęło. Mama i tata spojrzeli w tamtą stronę – jakaś ledwie widoczna postać z barwnymi skrzydłami na chwilę pojawiła się za szybą i zniknęła. Na szybie zostało tylko małe piórko, bardzo kolorowe.
Od tego dnia przy łóżku Alicji zawsze stała buteleczka z kolorowym płynem, z którego – kiedy Alicja gubiła gdzieś dobry nastrój – można było robić największe i najpiękniejsze mydlane bańki. A każda z nich mieniła się tysiącem barw – pomalowana lekkim piórkiem anioła z kolorowymi skrzydłami.
Bajka napisana specjalnie dla Filipka N. Mam nadzieję, że mu się spodoba…
Pewnego razu było sobie autko. Niezbyt duże, raczej małe. Dosyć zgrabne. Kolor miało srebrny-metaliczny. I było autkiem całkiem nowej generacji.
Stało sobie na parkingu, pośród wielu innych aut. Większych i obszerniejszych niż ono. Auta stojące obok były nieco wyższe lub nieco dłuższe od srebrnego autka. Stały też ciężarówki, duże i wysokie, zasłaniając niebo swoimi kanciastymi sylwetkami.
Auta na parkingu trzymały się razem. Często dyskutowały – o pogodzie, o korkach w mieście, o cenach paliwa, wymieniały opinie o warsztatach samochodowych. Dyskusje, spory i żarty trwały często do późnej nocy.
Ale z małym srebrnym autkiem nikt nie rozmawiał. Nikt też nie zwracał na nie uwagi. Tak, jakby w ogóle go nie było. Autko rzadko wyjeżdżało w dłuższą trasę, rzadko bywało w warsztatach samochodowych i niewiele wiedziało o cenach paliwa. Miało niewielki silnik i benzyny starczało mu na długo. Ten mały silnik miał jednak naprawdę sporo mocy i autko nie miało powodów, żeby czuć się gorsze. Tego jednak co jest w środku nie widać tak od razu na zewnątrz. Dlatego stojąc na parkingu autko nie miało jak zwrócić na siebie uwagę pozostałych i mimo woli czasami czuło się gorsze od innych. Brakowało mu jednej ważnej cechy – pewności siebie.
Pewnego dnia na parkingu auta rozpoczęły dyskusję na temat prędkości i możliwości jakie ma każde z nich. Przechwalały się jak szybko są w stanie rozpędzić się i jak bez problemu potrafią wyprzedzić innych na szosie. Ciężarówki opowiadały o tym, jak mogą patrzeć z góry na auta, które mijają. I że mało kto próbuje je wyprzedzać kiedy jadą naprawdę szybko. Pewnie, nie jest łatwo wyprzedzić dużą ciężarówkę, bo jest dłuższa niż auto osobowe. Ale auta wiedziały, że pewnych szybkości żadna ciężarówka nie osiągnie. Nikt jednak nie próbował spierać się z większymi od siebie. Małe srebrne auto też mogłoby coś powiedzieć na temat wyprzedzania ale zupełnie nie miało odwagi. Przysłuchiwało się tylko dyskusji jeszcze uważniej niż zwykle.
Wśród aut było jedno, które wszyscy podziwiali choć nigdy głośno. Był to model sportowy, nie całkiem nowy ale z dużym i mocnym silnikiem. Jak tylko ruszał z parkingu już widać było jego moc i nikt nie miał wątpliwości, że jest to auto najszybsze ze wszystkich stojących tutaj.
To auto przysłuchiwało się długo tym sporom i dyskusjom aż w końcu rzekło:
– Zorganizujmy wyścig. Wtedy każdy będzie mógł się sprawdzić. I nie będzie więcej sporów.
Na parkingu zapadła cisza. Auta zaczęły tylko mrugać światłami zaskoczone tym co usłyszały. Ale potem podniósł się gwar:
– Kiedy, kiedy ten wyścig?
– Czy ciężarówki mogą ścigać się z osobowymi?
– Na jakiej trasie?
– Kto będzie sędzią?
Auta przekrzykiwały się i rzucały pytania. Ale wyraźnie pomysł im się spodobał. Bo spory sporami ale które auto nie uwielbia się ścigać? Bez względu na to kto pierwszy dojedzie na metę.
Wśród głosów aut dał się też słyszeć jeden słabszy głosik, który zapytał:
– Czy ja też mogę wziąć udział w tym wyścigu?
To było małe srebrne autko, które czuło, że serce bije mu mocniej. Tak bardzo chciałoby móc też, ramię w ramię – a raczej: lusterko w lusterko – ścigać się z innymi autami.
Wtedy głos sportowego auta oznajmił:
– Każdy może wziąć udział jeśli tylko zechce. Ja będę sędzią, bo ja ścigać z wami się nie będę. Widziałem sporo wyścigów w swoim życiu i chętnie zajmę się wszystkim.
Auta ściszyły głosy. Na parkingu zapanowała atmosfera podniecenia i jeszcze długo w nocy słychać było podekscytowane szepty.
Następnego dnia rozpoczęto zapisy. Auta mogły zgłaszać się do udziału w wyścigu. Chętnych było wielu i były to auta przeróżne! Duże, mniejsze, osobowe i ciężarowe, kombi, sedany, dwu i pięciodrzwiowe. Nikt nie rozdzielał ich na poszczególne kategorie. Bo
w tym wyścigu zmierzyć mógł się każdy z każdym.
Małe srebrne autko też stanęło w kolejce do zapisów. Nikt nie zwrócił na nie uwagi, jak zwykle. Gdzieś nad nim i obok toczyły się dyskusje. Tylko już przy samym zapisie kilka aut spojrzało na autko kiedy cichutko podawało swoje dane.
– Co to za jeden? – zapytał czarny opel – nie widziałem go tu przedtem.
– Ja też nie – prychnęło białe audi.
Ale potem auta wróciły do swoich rozmów.
Noc przed wyścigiem małe srebrne autko nie mogło spać. Czuło ekscytację ale i było podenerwowane. Mnóstwo lepszych i większych aut weźmie udział w rywalizacji. Ale takie zawody mają taką zaletę, że nigdy nie można przewidzieć co się zdarzy. Dlatego każdy może mieć nadzieję na sukces. Dla małego autka sukcesem będzie jeśli inni go zauważą i docenią moc jego niewielkiego silnika i naprawdę niezłe przyspieszenie.
Nadszedł ten dzień. Auta od rana były jakby spokojniejsze i bardziej skupione. Wszyscy wyruszyli na miejsce skąd miał rozpocząć się wyścig. Sędzia – sportowy samochód – objaśnił wszystkim zasady. Małe srebrne autko stało wraz z innymi przed linią startu i czuło jak wali mu serce. Gdzieś z boku doszedł do niego czyjś szept:
– A ten mały czego tu szuka? Chyba nie da rady …
Małe autko zacisnęło zęby i na sygnał sportowego auta, wśród tumanów kurzu i pisku opon – ruszyli!!!
Trasa była dosyć kręta ale droga szeroka i wygodna. Auta swobodnie mogły się wyprzedzać. Na początku na prowadzeniu było białe audi. Duży i mocny samochód. Blisko za nim trzymała się srebrna honda. Ciężarówki bez trudu pokonywały zakręty i niemal doganiały tych, którzy jechali z przodu. Faworytem wydawał się być czerwony lśniący ford. Szybko ale lekko pokonywał kolejne odcinki trasy.
Małe srebrne autko mocno trzymało się drogi. Jego silnik warczał lekko kiedy przyspieszało. Wkrótce udało mu się zostawić w tyle kilka aut.
Tumany kurzu przesłaniały drogę. Auta walczyły zacięcie. Jednak nie wszystkim szczęście sprzyjało. Citroen zgubił koło i musiał przerwać wyścig. Niebieski peugeot miał jakieś problemy z silnikiem. Niektóre ciężarówki miały problemy z utrzymaniem równowagi podczas pokonywania zakrętów. Wiele aut musiało się poddać. Na co dzień jeździły spokojnie po ulicach, często stojąc w korkach lub zatrzymując się na czerwonym świetle. Wyścig był sporym wyzwaniem dla nich wszystkich.
Ale małe srebrne autko nie poddawało się. Wyraźnie czuło moc swojego niewielkiego silnika. Bez problemu przyspieszało na zakrętach. Dzięki temu, że było małe, udawało mu się lepiej niż innym pokonywać opór powietrza. Wkrótce udało mu się wyprzedzić wiele większych aut i już nie jechało na samym końcu.
Wkrótce też na trasie zostało już tylko kilka aut, a w tym srebrne autko.
Stary sportowy samochód stał przy mecie i czekał na zwycięzców. Był doświadczonym wozem i wiedział, że życie lubi płatać figle a podczas wyścigu nigdy nie wiadomo kto ostatecznie będzie pierwszy. Dlatego szacunek należał się wszystkim autom, które zechciały wziąć udział w tej rywalizacji.
Do mety pierwszy dojechał ford, czerwony i lśniący, z radości zamrugał żółtymi światłami. Po nim w kłębach kurzu metę przekroczyła srebrna honda i zatrąbiła radośnie. Wszyscy czekali z zaciekawieniem na tego, który zdobędzie trzecie miejsce. Emocje sięgały zenitu, wymieniano głośno nazwy faworytów. Nagle zza zakrętu wyskoczyło małe srebrne autko i ku zdumieniu wszystkich radośnie przekroczyło metę.
– Czy dojechałem ostatni? – zapytało autko, szczęśliwe, że udało mu się dotrwać do końca wyścigu.
– Jesteś trzeci! – zawołał stary sportowy samochód – gratulacje!
Autko nie wierzyło w to co usłyszało. Jak to trzeci? Czy to możliwe? Tyle wspaniałych aut brało udział w wyścigu. To niemożliwe, że było trzecie.
Ale była to prawda. Sportowe auto z uśmiechem patrzyło na małe, srebrne autko, które było tak oszołomione, że o mały włos nie wjechałoby w nie kolejne auto przekraczające metę.
Wkrótce wszystkie auta zakończyły wyścig. Zwycięzca był jeden – czerwony ford. Ale najszczęśliwsze tego dnia było małe srebrne autko, które teraz stało otoczone przez inne auta i zasypywane pytaniami:
– Jakiej benzyny używasz?
– Jaki masz przebieg?
– Od dawna mieszkasz na naszym parkingu?
– Nigdy dotąd cię nie widziałem…
Autko było szczęśliwe nie dlatego, że pokonało tyle innych aut. Ale dlatego, że pokonało swoją własną niepewność. Już nie czuło się mniejsze i gorsze, bez względu na to co myśleli inni.
Odtąd małe srebrne autko już nie tylko przysłuchiwało się rozmowom na parkingu ale chętnie brało w nich udział a i inne auta bardzo chętnie pytały o jego zdanie.
Wyścig dobrze zrobił wszystkim autom. Nawet tym, którym nie udało się dojechać na metę. To było coś innego i coś nowego co sprawiło, że zbliżyły się do siebie. Bo łączyło ich tak wiele a przede wszystkim – zamiłowanie do dynamicznej, szybkiej jazdy. Jeden jest szybszy – drugi wolniejszy, jeden większy – drugi mniejszy, jeden czerwony – a inny zielony. Dobrze jest się różnić od siebie bo dzięki temu każdy może poczuć się wyjątkowy. A z autami jest tak, że czasami trudno powiedzieć czy któreś jest lepsze czy gorsze. Bo upodobania i potrzeby ich właścicieli są przeróżne. I o tym każde, nawet najmniejsze autko powinno zawsze pamiętać.
Pewnego razu była sobie królewna. Żyła za siedmioma górami i za siedmioma lasami i jej życie było spokojne i ciche. I tylko czasami … wiatr zrywał się nagle, huczał za oknem i w kominie i przywodził na myśl rzeczy pozaziemskie i pozaludzkie. Przy takim wietrze trudno spać spokojnie. Jakby sny porywał i myśli rwał na strzępy. Bo przy takim wietrze ciężko też się skupić.
Dopiero kiedy wiatr ucichał, chował się gdzieś w najdalszym kącie lasu, życie królewny, za siedmioma górami i siedmioma lasami, znowu było ciche i spokojne…
Bajka dla Zosi Ś…
Pewnego razu była sobie piękna i mądra królewna. Mieszkała za górami, za rzekami, oj, ładny kawał drogi…w pięknym zamku pod zielonym lasem. Zamek otaczał piękny ogród, który mienił się mnóstwem barw kwiatów, które w nim rosły. Królewna była bardzo pracowita. Sama pracowała w swoim ogrodzie i dlatego był taki piękny. Sama dbała o swój zamek, dlatego budził podziw mimo upływu czasu. Wspaniale gotowała i zapachy z jej kuchni wydostawały się niewidzialną nitką przez okno i rozchodziły po całym królestwie. I to wszystko sprawiało, że królewna była ciągle młoda i piękna, bo krew w jej żyłach płynęła szybko. Zupełnie jakby poznała tajemnicę wieczności. I życie mogłoby płynąć spokojnie jak w bajce gdyby nie to, że nie jest takie proste. Królewna miała wielkie zmartwienie. Doszły ją słuchy, że są tacy w jej okolicy, którzy chcieliby zabrać jej zamek i piękny ogród, o które tak dbała. Zły królewicz i jego świta zazdrościli królewnie jej pięknego zamku i tego, że była wiecznie młoda i piękna. Królewna tak bardzo się tym martwiła, że którejś nocy nawiedził ją sen. Śniło jej się, że zły królewicz zabiera jej piękny zamek a wtedy wszystkie kwiaty w ogrodzie więdną, wszystkie krzewy usychają, stają się brązowe i wyrastają im kolce, a zamek zamienia się w ponure zamczysko, mocno ponadgryzane zębem upływającego czasu. To był prawdziwy koszmar. Królewna wstała rano i do głowy wpadł jej pomysł. W krótkim czasie wokół swojego zamku i ogrodu wykopała fosę. Fosa była bardzo głęboka i szeroka. Królewna napełniła ją aż po brzegi wodą a do wody wrzuciła mnóstwo kamieni. Napracowała się bardzo. Odtąd nikt, żaden śmiałek, nie będzie mógł dostać się do zamku. Królewna mogła spać spokojnie.
Życie płynęło dalej a królewna nadal zajmowała się zamkiem i ogrodem. Była tak zajęta, że nie zauważyła, że fosa odgrodziła ją nie tylko od tych złych ale i od dobrych ludzi, którzy chcieli się do niej zbliżyć. Wiele osób przychodziło pod zamek, żeby poznać niezwykłą królewnę. Chcieli z nią pobyć, podarować owoce lub warzywa ze swoich upraw, żeby mogła z nich przygotować pyszne potrawy, i przede wszystkim ofiarować jej swą przyjaźń. Bo ludzie potrzebują siebie nawzajem i działa to w obie strony. Ale fosa odstraszała wszystkich. Pewnej nocy królewna znowu miała sen. Zobaczyła w nim złego królewicza, który podjeżdża do głębokiej fosy a potem wycofuje się bezradny i odjeżdża w dal. I mógłby to być koniec snu ale nie…nagle zobaczyła innego królewicza, był pogodny i miał bardzo dobre oczy. Podjechał do fosy i długo patrzył w stronę zamku. A potem…wycofał się bezradny i odjechał w dal. I królewna usłyszała głos w swojej własnej głowie: “Królewno, zatrzasnęłaś swoje drzwi przed złem i teraz wszystkie dobrodziejstwa, które ma dla ciebie życie, także nie mogą dostać się do środka…”
Królewna obudziła się i długo myślała. A potem wyskoczyła z łóżka i wybiegła przed zamek. Ponieważ praca nie była czymś czego by się bała, szybko wyrzuciła wszystkie kamienie z fosy a potem ją zasypała. Stanęła przed swoim pięknym zamkiem i czuła, że ma w sobie siłę i sama może stawić czoła wszelkim przeciwnościom. Bo na tym polega życie. A nie na chowaniu się w zamku. Potem królewna urządziła wielkie przyjęcie dla tych wszystkich, którzy chcieli zbliżyć się do niej i ofiarować jej swą przyjaźń ale dotąd fosa ich zatrzymywała. Odtąd królewnę otaczało mnóstwo osób. Któregoś dnia pojawił się także dobry królewicz z jej snu. Był najprawdziwszy na świecie i ciągle się uśmiechał. Życie bywa jak bajka a bajka jak życie, wcale nie tak rzadko. W ogrodzie zakwitły róże i pachniały pięknie. Krzewy zieleniły się i obsypywały najpiękniejszym kwieciem.
A zły królewicz …. cóż, więcej nie pojawił się pod zamkiem królewny, bo ludzie którzy byli przy niej bronili dostępu do jej zamku, ogrodu i życia bardziej i skuteczniej niż najszersza i najgłębsza fosa…
Pewnego razu był sobie pies. Pies rasy bokser. Z nikim się nie boksował, bo to spokojna rasa, tylko trochę czasami się denerwował. Mieszkał w bloku, w malutkim mieszkaniu i czuł, że za małe jest to mieszkanie. Pan, pani, chłopiec i bokser. Ciężko było o wolne miejsce na wąskim tapczanie. Leżał więc bokser na dywanie. Dywan był miękki lecz miejsca na nim niewiele. I ciężko leżeć tak ze spokojem gdy kuchnia jest połączona z pokojem. Cały dzień zapachy drażnią nozdrza, pospać spokojnie nie można. W dodatku wyjście na dwór to wielkie ceregiele. Najpierw długi korytarz, potem jazda wąską windą, która przyprawiała go o ból głowy. O schodzeniu schodami nie było jednak mowy, bo to męczące dla ludzi. Bokser się więc nie łudził, że uda się zmienić ich zwyczaje.
Na podwórku co innego – trawa, powietrze świeże, wysokie drzewa. I inne psy, z którymi można o życiu pogadać. Na podwórku wreszcie można się wybiegać, nogi rozprostować. I wtedy bokser przestawał się denerwować. Bo przecież pan, pani i chłopiec bardzo go kochali, karmili go i dbali, żeby miał wszystko co potrzeba. Więc w końcu do wniosku takiego dochodził, że w sumie lubi to małe mieszkanie i lubi leżeć na miękkim dywanie. I że w sumie nie potrzeba mu nic więcej. I jeszcze – wielka to mądrość nawet jak na psa – że trzeba się w życiu cieszyć z tego co się ma.
Pewnego razu była sobie myszka mała. Cała biała. Mieszkała w mysiej norze, jak inne myszki. Różniła się wszakże od innych bo sera jeść nie chciała. Za żadne skarby! Za to uwielbiała mleczną czekoladę. Kiedy nikt nie widział cichutko uchylała kredensu szufladę, chwilę w niej myszkowała, aż w końcu wyjmowała z niej pyszną czekoladę. Zjadała ją w całości, nie zostawiając okruszka. Chętnie by się podzieliła z innymi myszkami, tym smakiem nie z tej ziemi, tym rajem dla podniebienia. Lecz żadna nigdy nie chciała pójść z nią do tej szuflady i spróbować choć kostkę wspaniałej czekolady. Mama ją strofowała: “Myszy są znane z tego, że się nie mogą obyć bez sera żółtego!” Tata ją ganił ciągle gdy wracała z kredensu: “Nie jedz tej czekolady, to przecież bez sensu! Jesteś myszą nie dzieckiem!” I tak w kółko. Cała mysia rodzina dawała jej ciągle rady – co jeść powinna a czego nie, i jakie ją – jako mysz – obowiązują zasady. A myszka ich rad słuchała, bo była grzeczną myszką, i główką tylko kiwała. A w duchu już planowała, kolejny wypad do szuflady. I jeszcze taka myśl jej się w głowie pojawiała: “Inaczej byście mówili, gdybyście choć raz spróbowali tej mlecznej czekolady!”
Bajka dla Lenki S.
Pewnego razu były sobie świnki. Niezbyt duże ale za to wyjątkowe. Mieszkały w małym białym domku, spały w małych łóżeczkach i jadły z małych miseczek. Wiodły spokojne i uporządkowane życie. Przy tym były bardzo wesołymi świnkami i z ich małego domku wciąż słychać było śmiech i śpiewy. Bo świnki bardzo lubiły muzykę.
Niektórzy uważają, że świnki to zwyczajne zwierzęta, takie jak inne. Ale czy ktoś widział taki śmieszny zakręcony ogonek? Albo taki zabawny okrągły ryjek? No i ten kolor! Inne zwierzęta są czarne, brązowe, bywają białe. A świnki – są całe różowe! Zupełnie nietypowo. Dlatego też świnki mają artystyczne dusze i kiedy tylko mają na to czas, śpiewają i grają na przeróżnych instrumentach. Ale mało kto o tym wie.
Któregoś razu w całej okolicy rozwieszono kolorowe plakaty. Wszyscy czytali i dowiadywali się, że oto wkrótce, na największym placu pod lasem, odbędzie się konkurs. Udział może wziąć każdy kto potrafi śpiewać lub grać. W grę wchodzą tylko własne kompozycje.
Wielkie poruszenie zapanowało wszędzie. Wszyscy mówili tylko o tym. Na konkurs wybierało się mnóstwo zwierząt i ptaków.
Wkrótce miał nadejść wielki dzień.
No i nadszedł. Na okrągłej polanie pod lasem stanęła prostokątna scena. Pod sceną zebrała się tłumnie widownia. Wszyscy z niecierpliwością oczekiwali występów.
Najpierw na scenę wskoczył pan Zając. Przystojniak, z długim wąsem i w ciemnym kapeluszu. Ukłonił się nisko i zaśpiewał pięknie, tenorem. Gromkie brawa długo odbijały się echem po całym lesie. Po zającu na scenę wskoczył Kogut. Z piersią wypiętą do przodu, w nieco ekstrawaganckim uczesaniu – ten to był oryginał. Piał raz nisko, raz wysoko, jakby grał na trąbce. Piękne to było i poruszające. Po Kogucie na scenie pojawiła się Kotka, cała w czerni. Obrzuciwszy zalotnym spojrzeniem wszystkich obecnych rozpoczęła murmurandum, które trafiało prosto do serc słuchaczy. Występy trwały długo i wielu jeszcze wykonawców pojawiało się na scenie: pan Lis, w ciemnej pelerynie – śpiewający ballady, pani Sarna – grająca na skrzypcach tak pięknie, że aż łza kręciła się w oku, pani Wiewiórka, z bujną rudą czupryną, która śpiewała z prawdziwą pasją. Jury już chciało zamknąć konkurs, wybór był i tak bardzo trudny. Wykonawcy pokazali wielką klasę. Ale w tym momencie na scenę zaczęły wspinać się małe świnki. Dźwigały przeróżne instrumenty i ciężko sapały, bo nie było to łatwe zadanie. Świnki mają krótkie nóżki i wspinanie się gdziekolwiek jest dla nich bardzo trudne. Podobnie jest z bieganiem. Widownia patrzyła zdumiona na nowych wykonawców, całych różowych jak ptysiowy krem. Zwierzęta nie znały pojęcia dyskryminacji, ale mimo to były zdumione. Nikt nie spodziewał się po świnkach specjalnych talentów. Świnki są zabawne. Śmiesznie chrząkają. Ale czy umieją śpiewać lub grać na czymkolwiek? Jury, choć bezstronne, miny miało sceptyczne. Ale dzisiaj każdy mógł wziąć udział w konkursie, także małe świnki. Widownia czekała więc w napięciu na to, co wydarzy się zaraz na scenie.
Świnki nieco stremowane rozlokowały się w końcu i gotowe były do występu.
Rozległa się muzyka. Na początku niepozorna, trochę cicha, ale wkrótce jakby i ona zaczęła wspinać się, coraz wyżej, tony stawały się wyższe, a zaraz potem obniżały się. Zupełnie jakby muzyka małych świnek wędrowała po pagórkach, w górę i w dół, a czasami zmieniała tempo – szybciej, wolniej. Zupełnie niezwykła była to muzyka. Teraz nikt już nie widział na scenie małych świnek, z krótkimi nóżkami i śmiesznymi ryjkami, tylko prawdziwych artystów! Świnki zresztą ledwo było widać zza wielkich instrumentów. Była tylko muzyka, która wypełniała wszystko. Widownię jakby ktoś zaczarował. To śmiała się, to płakała, tak działała na wszystkich muzyka małych świnek. Cała okolica zasłuchała się w tych niezwykłych dźwiękach.
Jury było już zdecydowane komu wręczyć główną nagrodę. I kiedy rozległy się gromkie brawa po występie małych świnek, jury naradziło się szybko i ruszyło na scenę z wielkim koszem słodkości.
Świnki nagrodę odebrały ale słodkości rozdzieliły pomiędzy wszystkich obecnych. A potem wróciły do swojej małej chatki i do swojego uporządkowanego życia. Spały w małych łóżeczkach, jadły z małych miseczek i grały i śpiewały, bo to kochały najbardziej. I wszystko było jak przedtem. Ale nikt już nie wątpił w to, że małe różowe świnki, ze śmiesznymi zakręconymi ogonkami są naprawdę wyjątkowe.
Futrzaku – specjalnie dla Ciebie z życzeniami samych niezwykłych – zwykłych rzeczy w życiu : )
Pralka – oto wynalazek. Na miarę wieku dwudziestego. Rzecz to przydatna i prosta w obsłudze. Lecz jak się okazuje – nie dla każdego. W środku jest bęben, co się kręci, wiruje, i wszystko dokładnie wypierze. Poza tym kilka niedużych pojemniczków, z których pralka proszek – i nie tylko – sama sobie bierze. Trzeba je tylko wcześniej napełnić – ot, filozofia cała. Wcisnąć przycisk i pozwolić by resztę pralka już wykonała.
Proste to niby, lecz nie dla każdego – są tacy, dla których rzeczy przyziemne bywają najbardziej tajemne.
Pewnego razu był sobie Futrzak – całkiem bystry. Schludny i czysty. Jak już się do czegoś zabierał to starannie. Czasami tylko w obłokach bujał. Życie wiódł spokojne i zaplanowane. Ale od czasu do czasu stawał przed wyzwaniem, które w nerwowość go wprowadzało. Bo oto znowu zrobić trzeba pranie, a pranie zawsze go stresowało. Pralkę posiadał, a jakże, wrzucał więc do niej brudne ubrania. Potem nasypywał w odpowiednie miejsce odpowiednią ilość proszku do prania. Program nastawiał, włączał – i gotowe!!! Hmm, ale teraz dopiero … Futrzak drapał się po głowie. Wgapiał się w zegar, minuty liczył, pralkę wciąż obserwował. A kiedy minęło dwanaście minut, znienacka podskakiwał. I w tej samej chwili w wielkim pośpiechu do pralki swej doskakiwał. Szybko i zestresowany do granic – przeklinając wiecznie brudzące się ubrania – wlewał do pralki z wielkim skupieniem płyn do płukania. A potem oddalał się trochę niepewnie, żeby w końcu ze spokojem, móc usiąść w fotelu i czekać w pokoju na koniec prania. Pot z czoła ocierał, oddychał głęboko, czasami nawet przymknął oko. Wreszcie mógł oddech złapać. Po głowie przestawał się nerwowo drapać. I tylko jedna myśl powodowała nerwowe powiek drganie – że za dni kilka znów będzie musiał zrobić kolejne pranie.
Pralka to wynalazek na miarę wieku dwudziestego. Wrzucasz wszystko do środka i włączasz – nic prostszego. Lecz założę się, że chociaż nigdy się o tym nie dowiedziecie, jest więcej takich jak Futrzak na tym świecie. Takich, dla których pranie, to prawdziwe wyzwanie. A skoro tyle ich kosztuje zrobienie prania to czy są gotowi na inne wyzwania – trudniejsze – jakie szykuje dla nich życie?
Ale prawda jest taka, że wszyscy ciągle się czegoś uczymy, chociaż przyznawać się do tego nie lubimy. Więc kiedy tak stoicie nad swoimi pralkami i spokojnie napełniacie je brudami, zastanówcie się czasami – ile dla Was jest jeszcze rzeczy tajemnych na świecie, o których nic kompletnie nie wiecie. Wszystkim nam zdarza się w życiu pogubić i zatęsknić za … przejrzystą instrukcją obsługi.
Pewnego razu był sobie niewidzialny człowiek. Każdego ranka stawiał wysoko kołnierz swojej niewidzialnej kurtki i przemykał do autobusu, niezauważony przez nikogo. Do pracy wchodził niepostrzeżenie i cicho siadał za biurkiem. Pracował cichutko, niedostrzeżony przez innych, zasłonięty szczelnie stertą papierów. A potem znikał nagle, jak duch. Jego przezroczysta postać wciskała się w najdalszy kąt autobusu, niewidzialny kapelusz zsuwał prawie na oczy i całą drogę patrzył w okno. Po powrocie do domu zrzucał z siebie niewidzialny garnitur, wdziewał domowe ubranie i oddychał głęboko. Garnitur musiał wyglądać dobrze każdego dnia. Nawet niewidzialny garnitur, na niewidzialnym człowieku musi mieć fason. Niewidzialność z niczego nikogo nie zwalnia. Wręcz odwrotnie nawet. Pognieciony garnitur mógłby przyciągnąć czyjąś uwagę. A wtedy… nici z niewidzialności.
Pewnego razu był sobie mały chłopiec. Wyglądał zwyczajnie ale nie był zwykłym chłopcem. Mieszkał w lustrze. Zwykle siedział sobie w kącie lustra i przyglądał temu co dzieje się po drugiej stronie. I zwykle nie działo się tam nic ciekawego. Ale czasami widywał małego chłopca, podobnego do niego. Tamten chłopiec biegał po mieszkaniu, skakał i podśpiewywał sobie podczas zabawy. Chłopiec z lustra widywał jak chłopiec wbiega do mieszkania a potem biegnie do swoich zabawek. Chłopiec z lustra chętnie pobiegłby z nim. Nazywał go w duchu “prawdziwym chłopcem”, bo wydawał mu się bardziej prawdziwy niż on sam.
Któregoś dnia stało się coś niezwykłego. Prawdziwy chłopiec przechodził obok lustra i nagle zatrzymał się i spojrzał na chłopca w lustrze. Chłopiec z lustra wyprostował się. Stali tak naprzeciwko siebie jakąś chwilę. W końcu prawdziwy chłopiec odezwał się:
– Cześć. Jestem Aleks. A ty jak masz na imię?
Chłopiec z lustra nie przypominał sobie, żeby miał jakieś imię. Zanim jednak zdążył odpowiedzieć cokolwiek usłyszał:
– Będę cię nazywał drugi Aleks, dobrze?
– Dobrze – odpowiedział chłopiec z lustra. Posiadanie imienia jest przecież wspaniałe. Dzięki niemu jest się jakby trochę bardziej.
Odtąd Aleks często rozmawiał z chłopcem z lustra. Czasami przychodził ze swoimi zabawkami i wtedy Aleks drugi mógł też pobawić się nimi.
A kiedy rodzice Aleksa – tego prawdziwego – nie widzieli, chłopiec z lustra wyciągał do niego rękę i Aleks po chwili znajdował się w lustrze. W lustrze czas płynął jakby w inną stronę. I wszystko było trochę na odwrót. Kiedy chciało się pójść w prawo, szło się w lewo, a kiedy chciało się pójść w lewo to szło się właśnie w prawo. Ale poza tym w lustrze było dużo spokojniej. Nie docierał tutaj hałas z ulicy, nie docierał szum wiatru i stukanie deszczu o parapet. Było cicho i bezpiecznie.
Prawdziwy chłopiec bardzo lubił spędzać czas w lustrze. Miał jednak swoje prawdziwe życie i musiał do niego wrócić.
Dni i tygodnie mijały. Mijały lata. Chłopiec w lustrze nadal był małym chłopcem, który chętnie by się bawił. Jednak prawdziwy chłopiec był coraz starszy. Zaczął chodzić do szkoły i miał mniej czasu na zabawę. Potem poszedł do kolejnej szkoły i w ogóle nie bawił się już zabawkami. Chłopiec w lustrze znowu siedział w swoim kąciku i przyglądał się temu co dzieje się po drugiej stronie. A po drugiej stronie wszyscy mieli tyle spraw na głowie, że nikt go nie zauważał.
Któregoś dnia przed lustrem stanął już całkiem duży chłopiec. Chłopiec z lustra aż podskoczył z radości.
– Aleks, pobaw się ze mną – powiedział chłopiec z lustra.
– Nie mam już zabawek – powiedział prawdziwy chłopiec.
– To podaj mi rękę, pobawimy się u mnie! – zaproponował chłopiec z lustra.
– Nie mogę, jestem już na to za duży – odpowiedział prawdziwy chłopiec i wrócił do swoich zajęć.
Chłopiec z lustra posmutniał. Poczuł się zupełnie niepotrzebny. Tak bardzo lubił prawdziwego chłopca a teraz zawiódł się na nim. Uznał, że powinien odejść, na zawsze.
Kiedy prawdziwy chłopiec stał się dorosły, zatęsknił bardzo za drugim Aleksem. Chciał znaleźć się na chwilę w lustrze, poczuć tak spokojnie i bezpiecznie jak wtedy kiedy był mały. Podszedł więc do lustra. Ale tam nikogo nie było. Próbował odnaleźć drugiego Aleksa. Szukał go wiele lat, nawet wtedy kiedy miał już całkiem siwą głowę. Jednak nie odnalazł go nigdy. I bardzo tego żałował. Wiedział, że gdyby wtedy, przed laty, zgodził się pobawić z nim przez chwilę, chłopiec z lustra nigdy by nie odszedł. I miał też wrażenie – czuł to właściwie od początku ale teraz był niemal pewien – że ten chłopiec z lustra był dużo bardziej prawdziwy niż on.