Pewnego razu był sobie kot co miał jedno ucho.
I tym uchem uważnie wszystkiego słuchał.
Słuchał jak śpiewa ptak i jak mówią ludzie.
Słuchał dobrych rad i skarg słuchał, wszystko to mu wpadało do tego jednego ucha.
Słuchał i głową kiwał i wszystko traktował poważnie.
I zapamiętywał.
Czasami nie rozumiał ale częściej tak.
I mogło to przecież dziwić, że z jednym uchem a wszystko słyszy. I że z tym jednym uchem nie jest właśnie na wspak – czyli odwrotnie – że mniej słyszy i rozumie mniej.
Ale jedno ucho ma przewagę nad dwoma bo musi podwójnie pracę wykonać. A poza tym nie dotyczy go porzekadło, że jednym uchem wpadło a drugim wypadło.
Jedno ucho musi za dwoje słuchać a kiedy już coś wpadnie do tego ucha, to wypaść nie ma jak.
Bo drugiego ucha brak.
Bajka dla wszystkich bardzo zapracowanych królewien, wpatrzonych przez osiem godzin dziennie w monitory swoich komputerów, w liczby, zamówienia, faktury, zestawienia, zapytania i odpowiedzi … bez końca
Pewnego razu była sobie królewna. Królewna żyła za siedmioma górami i siedmioma rzekami, jak to królewna, i życie płynęło jej spokojnie. Królewna nie miała większych zmartwień, poza tym, że musiała sama zapracować sobie na chleb. Bo to była taka współczesna królewna.
Pewnego dnia w życiu królewny pojawiła się spora komplikacja. Królewna przestała widzieć na jedno oko. Oko przesłoniła mgła i królewna poczuła się z tym bardzo źle. Nie mogła pracować ani też myśleć o niczym.
W końcu postanowiła: po co jej takie oko, które tylko doskwiera. Wyjmie to oko, w końcu ma drugie. Drugie oko pracuje bez zarzutu. Królewna nie zastanawiała się dłużej – wyjęła oko i odłożyła na bok. Teraz mogła pracować. Z jednym okiem nie było tak źle, przynajmniej to drugie nie przeszkadzało.
Tymczasem oko – to, które leżało sobie z boku, nagle – hyc, na podłogę! I potoczyło się w najdalszy kąt pokoju. Zawsze było ciekawe co znajduje się pod szafą, i co pod kaloryferem. Wreszcie mogło zajrzeć gdzie tylko chciało…
Królewna, tknięta złym przeczuciem, spojrzała w stronę oka i zbladła. Gdzie to oko? Gdzie się podziało? Przestraszona zaczęła biegać po pokoju i szukać wszędzie. W końcu to było jej oko, z jednym tylko okiem długo tak się nie da przecież!
W końcu znalazła. Oko leżało sobie na parapecie i spokojnie patrzyło na świat. Czuło się wypoczęte i zrelaksowane. Najchętniej leżałoby tak do wieczora i obejrzało jeszcze księżyc i gwiazdy… Królewna szybko chwyciła oko i umieściła na miejscu. Oko pracowało bez zarzutu. Mgła zniknęła i królewna mogła pracować dalej.
Przez resztę dnia królewna zastanawiała się co takiego stało się z jej okiem, że tak nagle zaniemogło. A przecież… każde oko potrzebuje czasami odpocząć…
Pewnego razu był sobie banan. Żółty i uśmiechał się głupio. Taki już miał wyraz twarzy. A na to niestety nic nie poradzisz. Uśmiechał się patrząc na sierp księżyca i tak mówił do niego:
– Niewiele się różnisz ode mnie. Kształt i kolor zbliżony. Ale ty panujesz nad światem a ja wkrótce… będę zjedzony…
Tak mówił banan i uśmiech głupawy z twarzy mu wciąż nie schodził.
A Księżyc jak zwykle spokojnie noc całą z góry oczami wodził. I odpowiadał:
– Cóż, nie każdemu dane jest panowanie ale… choć czasami na wyraz twarzy nic się nie poradzi – spróbuj choć raz, to wcale nie trudne, zdobyć się na powagę. Może wtedy twój krótki żywot mój drogi bananie, sensowniejszym przynajmniej się stanie…
Lecz na co niektórym sensu mniej lub więcej w życiu. Na wiele się nie zda czasami poważna mina. Banan przecież i tak bananem zostanie, choćby nie wiem jak Księżyc przypominał.
Pewnego razu był sobie Melon. Okrągły i zielony. Zupełnie jak kula ziemska. Chociaż Melon nigdy o kuli ziemskiej nie słyszał. Do poczucia szczęścia wystarczyło mu bycie Melonem.
Właśnie dostarczono go do sklepu. Leżał sobie w drewnianej skrzyni i czekał aż zostanie mu przydzielona półka na stoisku warzywno – owocowym. Na jednej z półek leżały już piękne owoce. Śmiejące się do wszystkich pomarańcze, żółte i zagięte jak księżyc banany, jabłka, winogrona i gruszki. Doborowe towarzystwo! W sam raz dla niego. Jakże chciał znaleźć się wśród nich.
Nagle do skrzynki podeszła pani ekspedientka i zawołała głośno, na cały sklep:
– A to co za cudo???
– Melon! – odkrzyknęła inna – wrzuć go na półkę!
– Hmm, ale owoc to czy warzywo?
– A bo ja wiem… a jak wygląda?
– Nijak… – mruknęła ekspedientka, przyglądając się małej kuli ziemskiej.
Melon miał ochotę zaczerwienić się ze wstydu. Ale nie potrafił. Jak można nie wiedzieć co to Melon? Cóż za niewiedza niewybaczalna. “Jestem owocem”- krzyczało wszystko wewnątrz Melona. Najchętniej wykrzyczałby to na cały sklep, ale nie mógł… A już po chwili znalazł się – jakże mógł liczyć na ludzką domyślność – na półce z warzywami. Pomidory, ogórki, sałata, buraki, ziemniaki… wszystkie warzywa przyglądały mu się nieufnie. Nie wyglądał na jednego z nich. A jednak był tutaj. Warzywa odsunęły się nieco, patrząc nań z ukosa…
Leżał więc dzień cały pomiędzy warzywami, pomstując na ludzką ignorancję. Czuł się samotny i nie na miejscu. Nawet gdyby tego chciał, gdyby postanowił, że godzi się na bycie warzywem – trudno już, niech tak będzie – warzywa nie pozwoliłyby mu poczuć się tu swobodnie. Wyraźnie dawały to do zrozumienia zerkając na niego ponuro. Melon spoglądał tęsknie na wesołe i barwne owoce. Tam czułby się jak w domu, z pewnością.
Następnego dnia rano inna ekspedientka od rana krzątała się po sklepie. Spojrzała na zielonego Melona i cofnęła się zdumiona. A potem bez zbędnych ceregieli podniosła go i zaniosła na półkę z owocami. Melon odetchnął z ulgą i zadowolony rozejrzał się po swoich nowych towarzyszach. Wreszcie był tam gdzie powinien. Uff! Chciał się od razu przywitać i opowiedzieć o tym co go wczoraj spotkało, o tym wczorajszym nieporozumieniu, trochę żartobliwie nawet, z przymrużeniem oka. W końcu było minęło, już po wszystkim. Chciał już nawiązać kontakty z pobratymcami. Ale… cóż to? Pomarańcze, banany, jabłka, winogrona i gruszki odsunęły się od niego nieufnie. “Nie jest owocem. To warzywo – usłyszał szepty – wczoraj leżał na półce z warzywami, widziałam wyraźnie…”
Melon o mało nie pękł ze zdumienia. Leżał teraz osamotniony mimo, że wśród braci i w duszy zadawał sobie pytanie jak mogło do tego dojść? Jak los może być tak perfidny?
Tak minął kolejny smutny dzień.
W końcu jednak los zlitował się nad Melonem – lub coś w tym rodzaju – i wylądował okrągły, zielony, jak kula ziemska – w czyimś koszyku. Kołysał się spokojnie w drodze do kasy i nie zastanawiał już nad tym co go czeka. Czuł ulgę, wyzwolony od krzywdzących uprzedzeń.
– Mamo, a wiesz, kamienie latają!
– Nie, to nie kamienie, to grad synku.
– Ale ja nie mówię o tym. Asteroidy! To kamienie, które latają wysoko wysoko, a potem – spadają na ziemię z góry
i robią w ziemi wieeelkiee dziury!
Bajka napisana specjalnie dla Lenki S.
Pewnego razu była sobie mała dziewczynka. Miała na imię Lena i bardzo lubiła patrzeć w niebo. Marzyła o tym, żeby móc bez przerwy wznosić się wysoko i oglądać z bliska okrągłe planety i księżyce. Chciała dotykać pierścieni saturna i sprawdzić co kryje się w czarnych dziurach.
W nocy, kiedy jej rodzice spali mocno, Lena nie mogła spać. Siadała przy oknie i patrzyła na miliony jasnych gwiazd na granatowym niebie, które wyglądały jak małe lampki na choince.
A kiedy tak siedziała i wyobrażała sobie jak pędzi Wielkim Wozem po ciemnym niebie i łapie do kieszeni gwiazdy, jak świetliki, na parapecie zjawiał się mały świetlisty ludek, jakby utkany ze światła.
– Jeśli chcesz, dzisiaj znowu zabiorę cię na spacer po Mlecznej Drodze – odzywał się ludek.
Lena bardzo chciała. Mleczna Droga była srebrzysta i miękka, jak pianka w ptasim mleczku. A tuż nad nią zawieszone były girlandy gwiazd, jak jasne lampiony.
Droga uginała się lekko kiedy Lena szła po niej, tak jakby to był miękki materac.
Po chwili wszystko zaczynało wirować, jakby zrywał się wiatr. Gwiazdy zaczynały kołysać się coraz szybciej i nagle miliony drobniutkich okruszków zaczynały sypać się na głowę i ramiona Leny. Świetlisty ludek mocniej ściskał jej dłoń i szybko unosili się a potem przemierzali ciemne przestworza kierując się ku ziemi, która stąd wyglądała jak duża zielona piłka.
Wkrótce Lena była znowu w swoim domu, przy oknie, a świetlisty ludek kłaniał się jej nisko i znikał. Lena jeszcze raz spoglądała wysoko, na granatowe niebo, a potem kładła się pod ciepłą kołderkę i z uśmiechem na buzi zasypiała mocno.
Rano rodziców Leny budził głośny kaszel dziewczynki. Lena budziła się także. Rodzice przybiegali z lekarstwami a mama Lenki miała łzy w oczach, tak bardzo się o nią martwiła.
Lena siedziała na łóżku i uśmiechała się do nich. W jej jasnych włosach było mnóstwo srebrnego pyłu a dookoła, na kołdrze, leżały maleńkie srebrzyste gwiazdki.
– Nie martw się Mamusiu – mówiła Lenka – to tylko okruszki gwiazd. Kiedy je wykaszlę będę już całkiem zdrowa.
A potem, kolejnej nocy, znowu leciała ze świetlistym ludkiem i okruszki gwiazd obsypywały ją jak śnieg. Kaszel męczył ją później, ale miłość do Mlecznej Drogi była silniejsza.
W końcu więc postanowiła, w swojej małej mądrej główce: kiedy tylko dorośnie to zostanie astronautką. Będzie lśniącym kosmicznym promem wznosić się tak wysoko jak jeszcze nikt dotąd. Będzie jak piórko unosić się w tym promie, zostawiając grawitację przeciętniakom chodzącym po ziemi. I wtedy uodporni się całkiem na okruszki gwiazd i więcej nie będzie już kaszleć a jej kochana mamusia nie będzie musiała się już o nią martwić.
– Mamo skąd przychodzą duchy i dokąd odchodzą?
– Hmm, myślę, że duchy mieszkają w szafach
– Nieprawda, mieszkają gdzie indziej,nie w szafach
– A gdzie?
– Mieszkają w ciemności!
-A gdzie jest ciemność synku?
-Kiedy gasimy światło, robi się Ciemność.
Duchy tam wchodzą, przygotowują wszystkie straszności a potem wychodzą z ciemności i nas straszą!
Pewnego razu była sobie straszna Wiedźma. Była tak straszna, że gdyby ktoś tylko spojrzał na nią, natychmiast chciałby uciec jak najdalej. Twarz Wiedźmy wiecznie wykrzywiona była w przeraźliwym grymasie. Oczy miała wąskie jak szparki, ciemne jak najciemniejsza noc, pełne niechęci do otaczającego świata. Bo Wiedźma nie cierpiała świata, na którym żyła. Drażniło ją słońce, drażnił ją deszcz, nie znosiła zielonych liści i kwiatów, wściekała się na widok śniegu. Nie lubiła zwierząt ani ptaków. Nie cierpiała dzieci, skaczących bez przerwy i ciekawskich, ale i dorośli też ją wkurzali.
Wiedźma mieszkała w samym środku ciemnego lasu i starała się nie wychodzić ze swej małej, starej chatki. Której zresztą też nie lubiła za bardzo. Ale przynajmniej mogła schować się w niej przed całym światem, który ją denerwował.
Można by teraz zastanawiać się nad tym, skąd wzięło się w niej to wszystko. Ta złość, niechęć, wykrzywienie na twarzy. Można by próbować analizować ten stan, diagnozować, oceniać. Tylko czy komuś chce się poświęcać czas strasznej Wiedźmie? Czy ktoś poświęciłby choć jedną myśl komuś takiemu?
Chatkę strasznej Wiedźmy wszyscy omijali szerokim łukiem. Nikt nie chciał jej spotkać ani próbować nawrócić na drogę zgodnego współistnienia z innymi.
Zamykała się więc, wciąż bardziej, na innych i na wszystko co ją otaczało.
I tylko nocami krążyła po okolicy, ze straszliwym obliczem i najgorszymi intencjami. Chętnie postraszyłaby kogoś, żeby poczuł strach tak wielki, że chociaż na chwilę świat by mu obrzydł, jak jej samej.
Pewnego razu w lesie zagubiło się dwoje dzieci, chłopiec i dziewczynka. Mieli zbierać grzyby blisko szosy ale zagapili się i nagle znaleźli w samym środku ciemnego lasu. Dzieci były przerażone ale nawzajem pocieszały się i wspierały w tej przerażającej dla nich sytuacji. W którymś momencie dostrzegły starą chatkę i z nadzieją ruszyły w jej stronę.
Długo stukały do drewnianych drzwi z nadzieją, że ktoś udzieli im schronienia i wskaże drogę do domu.
Drzwi otworzyła im straszna Wiedźma. Była tak straszna, że dzieci zaczęły na jej widok krzyczeć tak głośno, że aż szyby w starej chatce zaczęły drżeć. Co zresztą rozwścieczyło Wiedźmę jeszcze bardziej niż sam widok dwójki dzieci na progu jej chatki. A im bardziej była rozwścieszczona tym straszniejszy miała wygląd. Dzieci krzyczały więc coraz głośniej a Wiedźma była tym straszniejsza… wyglądało na to, że szyby z okien chatki wkrótce rozsypią się w drobny pył. W końcu Wiedźma jednym ruchem wepchnęła dzieci do chatki, bo nie chciała żeby ich krzyk ściągnął tu innych, ciekawskich śmiałków, jakich wielu wśród ludzi.
Dzieci były przerażone i bały się ruszyć.
Wiedźma jednak wcale nie zamierzała robić im krzywdy. Chciała tylko, żeby sobie poszły i zostawiły ją w spokoju. I nigdy już tu nie wracały. Postanowiła więc przymknąć oko – w dosłownym tego sensie – na ich jakąkolwiek próbę ucieczki. W lesie czaiło się wystarczająco dużo niebezpieczeństw. Może zje je wilk i wybawi ją z kłopotu?
Kiedy więc rano przebudziły ją szepty dzieci skradających się do drzwi, nawet nie otworzyła oczu. Niech sobie idą i tylko niech już nie wrzeszczą.
Dzieci wybiegły z chatki jak opętane. A potem biegły trzymając się za ręce przez ciemny las. Gałęzie drzew chwytały je za włosy i drapały po ramionach. Wszystko jednak było lepsze od widoku strasznej Wiedźmy.
Dzieci biegły długo, w uszach miały szepty liści i odgłosy życia leśnych zwierząt. W głowach strach tak wielki, że wypełniał je całe. Ogarniało je jednak coraz większe znużenie a las zdawał się nie kończyć. Padły więc zmęczone na zielony mech i zasnęły kamiennym snem…
– I co było dalej mamo?
– Cóż, później dzieci dorosły, były coraz mądrzejsze i coraz lepiej rozumiały świat. Ale bajka o strasznej Wiedźmie towarzyszyła im już zawsze. Bo dorośli ludzie także czasami gubią się w takim ciemnym lesie i nie mogą znaleźć wyjścia. I bardzo nie chcą spotkać strasznej Wiedźmy.
– Ale w końcu znajdują wyjście z tego ciemnego lasu?
– Mam nadzieję, że tak, synku. Mam nadzieję, że zawsze jest jakieś wyjście. A jeśli tak to każdy, w każdej, nawet najgorszej sytuacji, powinien mieć szansę je znaleźć …
– Królowo, królowo! Byłem dziś w grocie solnej. I zaraz opowiem ci jak tam było. Sople były ogromne, a sól…była wszędzie.
– I podobała ci się ta wycieczka?
– Taak, bardzo. A teraz siądźmy i zjedzmy nasze królewskie ciasteczka.
– Mamo, kocham Cię bardzo!
Jesteś moją Asią.
– Hej, synku, czy my jesteśmy na ty?
– Nie… ja jestem na C…
😉