Homer jest kotem cudownej Kasi R. i nie jest wcale zmyślony tylko najprawdziwszy na świecie. Bajka dla niezwykłego kota i jego wyjątkowej właścicielki …
Homer był niezwykłym kotem. Robił to tylko na co miał ochotę. Taki kot arystokrata, srebrno-szary, z zadbanymi wąsami. Właściwie nie zadawał się z innymi kotami. Był kotem domowym, mieszkał sobie w przytulnym mieszkaniu. Czas upływał mu na odpoczywaniu i rozmyślaniu. Myszy nie łapał, wróbli nie ganiał. Dania spożywał tylko gotowe. Rozrywki miał stricte domowe – siedzenie na kanapie, podgryzanie kabli – bo kable trochę go wkurzały, łaziły po całym mieszkaniu, jakby usiedzieć w miejscu nie umiały. Czasami gdy nikt nie widział pisał wiersz lub poemat, robił to mimochodem, na dowolny temat. W końcu był Homerem i o tym nie zapominał.
Czasami gdy akurat nie miał nic innego do roboty gapił się dla rozrywki przez okno na inne koty. I kiedy podpatrywał koty podwórkowe to z przerażenia łapał się za głowę. Wyjadanie ze śmietnika, gonitwa za myszami, czy marcowanie się na dachu kocurów z kotkami – ohyda! Co za wstrętne maniery! Co za epoka kamienia! I sadzał dumnie swoje cztery litery na wygodnej kanapie.
Lecz los lubi czasami nagłe zwroty. Spotyka to nie tylko ludzi, także koty. Pewnego dnia kiedy słońca promienie wpadały do pokoju, jeden musiał zawędrować aż do duszy Homera. Odtąd miał już nie zaznać spokoju. Gapił się przez okno, jak zwykle z poważną miną, kiedy nagle zobaczył ją – jak śnieg białą, smukłą, wysportowaną jak sportsmenka. Serce zabiło szybciej Homerowi, dotąd chyba nie sądził nawet, że je posiada. Zadłużył się po uszy w kocicy sąsiada. I coś zwierzęcego obudziło się w Homerze. Nie chciał już być arystokratą i siedzieć na kanapie. Widział już w wyobraźni jak myszy z nią łapie, i gania za wróblami. Nie czuł już degustacji i żadnego strachu. Chciałby choć raz się spotkać z tą piękną kotką, na dachu. Mógłby z nią przy księżyca blasku spacerować, a potem…hmm…trochę poromansować … (No, dobrze! Marcować się z nią miał ochotę, ale ponieważ był arystokratycznym kotem, to mu nie uchodziło o tym wspominać!) Takie miał teraz marzenie. Tylko … jak miałby się tam wdrapać? To dopiero zmartwienie! Trochę obrósł w sadełko. Co zrobić z drobną tuszą, której się dorobił, kiedy tak siedział tutaj i nic nie robił. Nie żeby był jakiś gruby, to byłaby przesada. Trochę puchaty raczej. Cóż kocie, trudna rada, trzeba wziąć się za siebie. Odtąd więc zamiast siedzieć i gapić się przez okno, spędzał dnie całe na pompkach i przysiadach. I dietę zmienił nieco, z lodówki już nie wyjadał. Nawet kablom odpuścił. Stawał się innym kotem, bo jasny cel miał przed sobą i na jedno tylko ochotę – móc się w końcu umówić z białą kotką sąsiada.
Pewnego razu był sobie ptaszek. Niewielki, szare miał piórka i ogonek. Mieszkał w parku wielkiego miasta, w koronie pięknego starego drzewa. Jego gniazdko schowane było głęboko, wśród ciemnozielonych liści. Rano, kiedy pierwsze promienie słońca przedzierały się przez liście, żeby połaskotać go po policzku, ptaszek rozpościerał swoje niewielkie skrzydełka i gotów był wyruszyć naprzeciw budzącego się dnia. Najpiękniejsze są dni, kiedy słońce z góry obejmuje wszystko swoimi jasnymi ramionami. Brzydki świat wtedy pięknieje i wydaje się lepszy niż jest. Ptaszek siadał w takie dni na gzymsie wysokiego budynku i przekręcał zabawnie główkę na bok. Patrzył z góry na ludzi – drepczących w różne strony. Lubił te poranne obserwacje. Życie ludzi ciekawiło go tylko do tego stopnia do jakiego może interesować życie sąsiedniego gatunku. Ich problemy nie mogły być większe od jego własnych. Trzeba żyć tak, żeby przetrwać. Każdy, nawet mrówka, wie o tym.
Czasami dzień budził się ponury. Wtedy ptaszka nie budziły promienie słońca tylko poranny chłód, który swoim zimnym oddechem przenikał przez zielone liście aż do gniazdka. W takie dni ptaszek najchętniej zostałby w gniazdku i nie ruszał z niego. Ale musiał znaleźć coś do jedzenia a to zabierało codziennie trochę czasu. W dodatku w chłodne dni chciało mu się jeść jeszcze bardziej.
Tak upływało życie małemu ptaszkowi. Każdego ranka budził się, raz w promieniach wschodzącego słońca, kiedy indziej pod ciemnymi chmurami, które wisiały nisko nad drzewami. W życiu przyświecał mu jeden cel: przetrwać i móc budzić się co dzień jak najdłużej. A urozmaiceniem było obserwowania świata, który go otaczał i ludzi, których życie wydawało się niewiele różnić od jego własnego.
Pewnego razu była sobie Królewna. Królewna była mądra i piękna. Jednak o tym, że była piękna wcale nie wiedziała. Bo kiedy przyszła na świat, zła wróżka podeszła do jej kołyski i powiedziała:
– Nigdy nie zobaczysz swojej urody, będziesz żyła w przekonaniu, że jesteś najbrzydsza w królestwie aż w końcu w to uwierzysz!
Wróżka najwyraźniej była bardzo zgorzkniała i może nie lubiła małych dziewczynek. Zwłaszcza jeśli były królewnami. Jednak po chwili przypomniała sobie, że każdy zły czar musi dać się odczarować.
– No, więc dobrze – rzekła wróżka – zły czar pryśnie kiedy uda ci się zobaczyć swoje odbicie.
A następnego dnia kazała stłuc wszystkie lustra w królestwie. Żeby Królewna nigdy nie mogła zobaczyć się w żadnym z nich.
Królewna dorastała, w spokoju i radości, jakie niesie ze sobą dzieciństwo. Dorastała w zamku bez luster. Ale nie czuła ich braku. W końcu stała się młodą dziewczyną. Była jednak przekonana, że jest najbrzydsza w całym królestwie. Starała się więc kwestią urody w ogóle nie zaprzątać sobie głowy. Czasami tylko zdarzało jej się rozważać to przez krótką chwilę. I wtedy myślała, że skoro ludzie nie odwracają się od niej, to jej brzydota nie jest przeszkodą w życiu.
Życie bez luster miało wiele zalet. Królewna nie zastanawiała się długo nad wyborem sukni. Nie upinała godzinami włosów. Nie porównywała swojej urody do innych. Rano szybko wskakiwała w suknię w ulubionym kolorze i wiązała kucyk na czubku głowy. Zależało jej na wygodzie bo lubiła spędzać czas aktywnie. Nie wiedziała co to kompleksy bo nie mogła analizować każdego centymetra swojej twarzy i ciała. Dzięki temu oszczędzała mnóstwo czasu na inne rzeczy. Była pogodna, więc miała wielu przyjaciół. Miała też mnóstwo pasji i zainteresowań. Ileż czasu można zyskać dla siebie kiedy uroda przestaje mieć znaczenie.
Przekonanie o tym, że jest najbrzydsza w królestwie nie przeszkodziło jej dobrze się bawić i rozwijać. Może nie dla każdej królewny uroda ma znaczenie? A może najważniejsza jest ta prawdziwa uroda, którą ma się w sobie, nie na zewnątrz lecz w środku?
Królewna była coraz starsza, a czar złej wróżki nie wydawał się wielkim ciężarem. A kiedy była już wystarczająco dorosła pewnego dnia wyszła za mąż za towarzysza swoich dziecięcych zabaw. Z którym łączyły ją pasje i zainteresowania i który był prawdziwym przyjacielem. A kiedy zapytała go, czy jej brzydota mu nie przeszkadza, roześmiał się tylko i uściskał ją mocno.
W królestwie nadal nie było luster. Ale już dawno zapomniano po co właściwie one są.
Któregoś dnia ogłoszono nowinę. Królewna spodziewała się dziecka. Wszyscy bardzo się cieszyli.
Ale królewna chodziła zamyślona i smutna. Bała się, że przekaże swojemu dziecku brzemię, które sama dźwiga. I chociaż dla niej nie było ono zbyt ciężkie, to jak zniesie je ono?
W końcu nadszedł wielki dzień i na świecie pojawiło się dziecko. Leżało w pięknej kołysce i spało spokojnie.
Królewna stanęła nad kołyską i długo wpatrywała się w drobną twarzyczkę. Dziecko było tak piękne, że królewna musiała przyznać, że nigdy nie widziała nic tak pięknego. Nie wiedziała, że czar złej wróżki właśnie prysnął. Bo Królewna patrzyła na swoje odbicie. Nie w lustrze ale w tej małej osóbce. Ale to już nie miało żadnego znaczenia. Bo przez te wszystkie lata bez luster zupełnie inne wartości miała w głowie i w sercu Królewna.
W tym czasie zła wróżka zaczęła żałować swojego czynu. Zabrała Królewnie to co powinna mieć każda młoda dziewczyna – możliwość cieszenia się swoją urodą. Postanowiła zdjąć zły czar.
Któregoś dnia stanęła w drzwiach zamku trzymając przed sobą wielkie, kryształowe zwierciadło. Królewna bawiła się właśnie ze swoim dzieckiem w ogrodzie. Wróżka postawiła przed nią zwierciadło i chciała odejść. Ale Królewna spojrzała na lustro i na wróżkę i powiedziała spokojnie:
– Zabierz swoje zwierciadło. Nie jest mi potrzebne. Mam już swoje lustro, w którym przeglądam się co dzień i żadnych innych mi nie potrzeba.
Zła wróżka spojrzała na dziecko i zrozumiała. Okazało się, że są w życiu rzeczy, których nawet złe zaklęcia złych wróżek nie są w stanie zniszczyć.
Królewnie kwestia urody nadal nie zaprzątała głowy. Jednocześnie świat wokół miał jej w sobie tyle, że można by nią obdzielić wszystkich. Poza tym jest tyle rzeczy ciągle do zrobienia, że szkoda czasu na zajmowanie się urodą. Wygląda więc na to, że zły czar nigdy nie był złym czarem. A może wcale nie miał nim być?
Kto zawiesił piłkę dmuchaną na niebie? Dużą, okrągłą, bladoróżową. Taką na plaży bawiły się dzieci. Teraz wisi nisko na niebie, jak jasny lampion. I świeci. Czy ktoś ją podrzucił tak wysoko do góry, podczas zabawy? A ona wpadła pomiędzy chmury, jak czasami piłki wpadają między gałęzie drzew.
Taki lampion duży jak piłka plażowa może spory kawałek ziemi oświetlić. Objąć na przykład drogę szerokim pasmem światła. Sprawić, że ta droga stanie się łatwa lub łatwiejsza do przejścia chociaż.
Księżyc jak lampion wisi na niebie, bladoróżowy. Ludzie zadzierają do góry głowy i patrzą i patrzą…i mają nadzieję, że może taki Księżyc w swojej jasnej pełni ich marzenia spełni – jakby był jakimś czarodziejem…
Pewnego razu był sobie autobus, który pracował na pierwszą zmianę. Wyjeżdżał z zajezdni o piątej rano. Ospale podjeżdżał na pierwszy przystanek i czekał. Pasażerowie powoli wsiadali, wzdychając ciężko na siedzenia opadali. A kiedy autobus włączał silnik i wolno ruszał z przystanku, natychmiast zasypiali. Nie wszyscy, ale prawie. Część osób nie spała. Ale i tym, które nie spały, głowy kiwały się miarowo, jakby byli bez czucia. I jeszcze ci, którzy spali, w dodatku czasem chrapali. Autobus zerkał w lusterko i zżymał się w myślach straszliwie. Humor przez to już od rana miał fatalny:
“Czy ja jestem miejskim autobusem czy wagonem sypialnym! Do diaska!”
I jechał dalej przez budzące się do życia ulice miasta.
Kiedyś podsłuchał rozmowę dwóch autobusów w zajezdni. Jeden pracował zawsze w środku dnia. Narzekał głośno, że siły już nie ma do pasażerów, którzy się pchają, w samych drzwiach stają, tak, że domknąć ich się nie da. Ścisk robią taki, że czasami kiedy w lusterka zerka, to widzi w tych lusterkach jak się kotłują. Włażą na siebie, o mało się nie uduszą, bo właśnie tym autobusem jechać muszą!
Drugi pracował na nocną zmianę. Głośno rozprawiał, że ma przechlapane. Pasażerowie wiecznie pijani. Ledwo na nogach się trzymają, a kiedy się przewracają to oczywiście pretensje mają, że to autobus za szybko jedzie. Jeszcze piją, przeklinają, po ścianach coś rysują… o mało do zawału go nie doprowadzają. Na szczęście spore ma doświadczenie i w sumie sam sobie wybrał to w nocy jeżdżenie.
Autobus z pierwszej zmiany chciał włączyć się do rozmowy, pięć groszy od siebie dorzucić. Powiedzieć o tym co jego przyprawia o ból głowy, o chrapaniu i głów się kiwaniu i o swoich w tym wszystkim uczuciach… Ale autobusy – ten ze środka dnia i ten z nocy – wybałuszają na niego oczy i oczami ze zdumienia mrugają, kiedy jego wywodów słuchają.
Na co tu narzekać???
– “Chłopie! Wyjeżdżasz sobie raniutko, pasażerowie śpią podczas jazdy, nie gadają, nie tłoczą się przy drzwiach. Głowami tylko kiwają, grzecznie wsiadają i wysiadają, ledwo nogami ruszają, bo przed chwilą jeszcze leżeli w łóżkach. Każdy by chciał jeździć na pierwszą zmianę, i nawet wstawać o świcie! Ty to masz życie!…”
Pewnego razu był sobie Księżyc. Zawisał wysoko na niebie kiedy na ziemi zapadał zmrok. Kiedy ludzie widzieli go po raz pierwszy wpadali w zachwyt. Nadawali mu różne imiona, które nie zawsze rozumiał, wpatrywali się w niego, wysyłali mu swoje myśli i marzenia. Kiedy jego jasna, pełna twarz pojawiała się na niebie, chwytali się za ręce i uśmiechali do niego.
Spokojnie płynęło życie Księżycowi. Przez wiele lat panował niezmiennie na nocnym nieboskłonie. Codziennie robił tylko to co do niego należało – wypływał spokojnie na ciemny ocean nieba i łagodnie spoglądał w dół.
Przyszły jednak złe czasy. Ludzie zaczęli mieć inne sprawy na głowie. Wiecznie się spieszyli i nie w głowie były im romanse pod Księżycem. Nikt nie miał czasu ani nawet ochoty patrzeć na Księżyc.
Księżyc posmutniał, zbladł nieco i trochę się skurczył, czego nikt – rzecz jasna – nie zauważył, bo nikt nie patrzył.
Jednak nie miał zamiaru się poddawać.
Co noc wypływał z pogodną twarzą na granatowe morze nieba i trwał do rana, jak dobry stróż….
Pewnego razu był sobie stary dom. Miał puste okna i skrzypiące okiennice. Stał na końcu smutnej ulicy, w miejscu gdzie nikt nie przychodził, nawet na spacery. Dom otoczony był ogrodem, całkiem teraz zapuszczonym. Niegdyś rosły tu piękne kwiaty, ogród pysznił się kolorami. Dom był wtedy młody. Okiennice nie skrzypiały, a w oknach wisiały bielutkie firanki. W domu było gwarno i wesoło.
Te czasy dawno jednak minęły. Wszyscy niegdysiejsi mieszkańcy domu opuścili go dawno. Dom był stary, wymagał gruntownego remontu. W stylu był trochę przyciężkawym. Nie mógł się równać ze współczesnymi domami, z jasnej cegły, o lżejszej konstrukcji. Wszyscy chcieli mieszkać w takich nowych domach. I chociaż nie wyglądały na takie, które miałyby duszę, młodzi i starsi nie zważali na to. Dusza najwyraźniej wyszła z mody.
Dom przy końcu ulicy miał duszę. I ta dusza bolała go trochę. Samotność na końcu ulicy była najgorszą z możliwych. Nie docierał tu żaden przechodzień, nikt nie rzucał nawet obojętnego spojrzenia na stary dom.
Pewnego razu na ulicy pojawiła się grupka małych chłopców. Chłopcy szli rozmawiając głośno i śmiejąc się. Doszli aż do końca ulicy. Chcieli zawrócić ale ich uwagę przykuł stary opuszczony dom. Patrzyli na niego z rezerwą, w końcu któryś powiedział:
– Jaki stary straszny dom! Na pewno jest w nim pełno pająków!
– I pachnie pewnie starością – dodał inny.
– I na pewno w nim straszy – powiedział trzeci wybałuszając śmiesznie oczy. Chłopcy parsknęli śmiechem a potem zaczęli rzucać patykami i drobnymi kamykami w stronę domu. Nie chcieli go uszkodzić, tylko wyrzucić z siebie swoją niechęć do pustych okien i skrzypiących okiennic. Ale jeden z chłopców nie rzucał niczym. Stał trochę z boku i patrzył na stary dom. I wcale nie czuł do niego niechęci. Raczej ciekawość. I kiedy cała grupa ruszyła w powrotną drogę, chłopiec jeszcze kilka razy odwrócił się w stronę domu.
Stary dom znowu został sam na końcu ulicy. Zdawał sobie sprawę z tego, że jego wygląd nie jest piękny. Chociaż niegdyś był. I że w świetle księżyca wygląda pewnie upiornie. Nic na to nie mógł poradzić.
Na drugi dzień pogoda była piękna. Słońce odbijało się w zakurzonych szybach starego domu. Taka pogoda potrafi uczynić świat bardziej przyjaznym.
W pewnym momencie furtka przed starym domem zaskrzypiała. Do ogrodu powoli i niepewnie wszedł chłopiec – ten sam, który poprzedniego dnia tak długo przyglądał się domowi. Rozejrzał się po zapuszczonym ogrodzie a potem skierował w stronę niskich szerokich schodów prowadzących na ganek. Drzwi do domu wykonane były z solidnego drewna, klamka była lekko zagięta i zdobiona. Drzwi lekko zaskrzypiały kiedy chłopiec uchylił je z wysiłkiem. Po chwili znalazł się w przestronnym holu, który musiał być niegdyś pełen światła i powietrza. Teraz panował tu zaduch a słońce z trudem przebijało się przez warstwy kurzu na oknach. Wąskie ale solidne schody prowadziły na górę. Pokoje były całkiem duże, kuchnia wręcz ogromna. I był też strych, oczywiście. Cały w pajęczynach. Wspaniały. Tak przynajmniej ocenił go chłopiec. I postanowił, że będzie towarzyszył temu domowi w jego samotności. Sam czuł się trochę samotny. Koledzy niechętnie się z nim bawili, bo nie lubił rzucać kamieniami i patykami. Myślami był wiecznie gdzieś daleko.
Odtąd chłopiec niemal codziennie przychodził do starego domu. Bawił się w zapuszczonym ogrodzie. Siadał na ganku. Zjeżdżał po poręczy schodów do przestronnego holu. A czasami wdrapywał się aż na strych.
Mijały dni, miesiące, lata…chłopiec dorastał, dom się starzał. Ale poza tym niewiele się zmieniało. Chłopiec ciągle przychodził. Czytał książki na progu domu, uczył się do egzaminów, przyprowadził do niego swoją pierwszą dziewczynę. Był już niemal dorosły i nadal lubił spędzać czas w starym opuszczonym domu.
Aż któregoś dnia coś się zdarzyło. Rano pod dom zajechał duży samochód. Z samochodu wysiadło kilku rosłych mężczyzn, zaczęli oglądać go ze wszystkich stron, mierzyć i coś liczyć. Drapali się po głowach, cmokali i marszczyli czoła. Dom domyślał się co to może oznaczać – to koniec, czeka go rozbiórka. Taki los spotyka stare domy.
Lecz los tego domu zrobił mu niespodziankę. Następnego dnia w domu zapanował wielki harmider, mnóstwo ludzi kręciło się po wszystkich wnętrzach. Rozpoczął się wielki remont ! Piłowano,szlifowano,malowano i pucowano wszystko. W ogrodzie pojawił się ogrodnik i ogród niemal z dnia na dzień przestał być plątaniną traw i kłączy. Wszystko wokół wirowało i tańczyło. A dusza domu jakby budziła się z ciężkiego snu. Kiedy wszystko było gotowe, w oknach wisiały bielutkie firanki, a okiennice odmalowane i polakierowane już nie skrzypiały, na progu domu stanął chłopiec – teraz już mężczyzna – i łagodnie pogłaskał poręcz niskich schodów prowadzących na ganek. Potem rozpalił ogień w kominku i zasiadł wygodnie w miękkim fotelu. A potem przyprowadził żonę, w białej sukni. A niedługo potem po poręczy schodów do przestronnego holu zjeżdżały ze śmiechem ich dzieci. Ogród pysznił się kolorami. Los po raz kolejny pokazał, że potrafi odmienić się na lepszy i że kiedy dwie bratnie dusze spotkają się ze sobą – nawet jeśli to jest dom i chłopiec – to jeszcze wszystko jest możliwe.
Woda stoi bez ruchu w wąskim strumieniu. Pełno w nim kamieni i stworzeń, których nie widać gołym okiem, choćby się wzrok miało najlepszy. Pan pająk patrzy na słońce przez srebrne firanki pajęczyn. Za chwilę pająkowa zawoła go na obiad.
Rodzina kaczek lekko odbiła od brzegu jeziora. Czas na kolejne lekcje pływania. Woda w jeziorze jest dziś chłodna, chociaż z nieba leje się żar.
Pszczoła przeleciała nad torami, którymi żaden pociąg już dawno nie jeździ. Kuszą ją zapachy unoszące się w ciepłym powietrzu.
A powietrze nawet nie drgnie, mimo wiatru, który nie przynosi dziś chłodu.
Pewnego razu była sobie mała dziewczynka. Zwyczajna. Dziewczynka uwielbiała pociągi. Całymi dniami potrafiła bawić się swoją kolejką. Najpierw układała tory. Długie, z rozjazdami, z wysokim mostem, z mnóstwem zakrętów w różne strony. Wkrótce miękki dywan w dużym pokoju pokrywała sieć torów kolejowych. Potem budowała tunel, z kolorowych klocków. Musiał być koniecznie długi i ciemny. Tylko gdzieniegdzie powstawały małe okienka, przez które ledwo przeciskał się do środka promień światła. W końcu stawiała na torach małą lokomotywkę, która wyglądała jak prawdziwa, i przyczepiała do niej małe wagoniki. I rozpoczynała daleką podróż. Pociąg gnał po torach, koła stukały rytmicznie, wagoniki lekko podskakiwały. Dziewczynka zapominała o całym świecie. Marzyła tylko o tym, żeby móc stać się tak malutką, żeby wsiąść kiedyś do tego pociągu i zobaczyć tory i wszystko dookoła z perspektywy małego wagonika.
Któregoś dnia jak zwykle siedziała na dywanie a pociąg właśnie szykował się do odjazdu. Nagle zakręciło jej się w głowie, wszystko co było wokół niej zaczęło jakby się oddalać i po chwili dziewczynka zorientowała się, że nadal siedzi na dywanie, ale jest taka malutka, że dywan jest wielki jak wyspa. Usłyszała stukot kół i zobaczyła nadjeżdżający pociąg. Wstała szybko i podeszła do torów. Pociąg zatrzymał się tuż przed nią. Drzwi małego wagonika otworzyły się i dziewczynka wsiadła do środka. Teraz rozpoczęła się prawdziwa podróż. Tory ciągnęły się hen daleko, pociąg zwalniał tylko przed rozjazdami, poza tym gnał szybko po torach i szybko pokonywał zakręty. Dziewczynka musiała trzymać się mocno. Kiedy przejeżdżali przez most wydał się on dziewczynce tak wysoki, że zaczęła się obawiać, że pociąg spadnie i rozbije się na kawałki. Podróż była wspaniała, tylko dziewczynce co jakiś czas serduszko biło mocniej.
Nagle zauważyła, że zbliżają się do tunelu. Z tej perspektywy wydawał się ogromny! Kiedy pociąg wjechał do niego zrobiło się ciemno i zimno. Ani jeden promień światła nie docierał do środka. Dziewczynce wydawało się, że całą wieczność jadą tym tunelem a jej serduszko biło tak mocno, że wyraźnie je słyszała. Bardzo chciała już znaleźć się znowu poza tunelem.
W końcu wyjechali na zewnątrz i znowu światło zalało wszystko. Podróż trwała już długo, koła stukały rytmicznie, dziewczynka z emocji usnęła w małym wagoniku, który lekko podskakiwał i kołysał się na torach.
Kiedy się obudziła znowu była duża. Lokomotywa z wagonikami stała na stacji. Nadchodził wieczór i trzeba było iść spać.
Na drugi dzień dziewczynka znowu zbudowała tory. Z rozjazdami, zakrętami i wysokim mostem. Upewniła się tylko, że barierki na moście są odpowiednio zamontowane i pociąg na pewno przez nie nie wypadnie. Poprawiła zakręty, żeby tory nie rozłączyły się przypadkiem kiedy pociąg będzie szybko je pokonywał. A potem zaczęła budować tunel, z kolorowych klocków. Wysoki i długi i … zatrzymała się trzymając w dłoni klocek, po chwili jednak wróciła do budowania. Klocek po klocku, wkrótce kolorowy tunel był gotowy, jak zawsze. Jednak tym razem z jednej i z drugiej strony miał wysokie i szerokie okna, takie żeby do środka mogło dostać się jak najwięcej światła.
Pewnego razu był sobie Kaktus. Zielony, lekko tęgawy, najeżony igłami. Zupełnie jak krawiecki przybornik. Kwiaty na parapecie czuły pewien respekt przed Kaktusem. Byle muszka nie usiądzie na nim. Kot też omijał go z daleka. Wszyscy okazywali szacunek Kaktusowi. Kaktus miał piękną doniczkę, urodą jednak nie grzeszył. Jeżył się więc i igły pokazywał i po cichu marzył o byciu kwiatem, takim prawdziwym.
Można dużo opowiadać o tym jak zbyteczna jest uroda. Jak dużo ważniejszy charakter. Kaktusowi charakteru nie brakowało, ale z chęcią byłby choć raz tylko ozdobą, chciałby pysznić się kolorami, zdobić parapet, nie tylko budzić respekt. Tuż obok stały Fiołki, pachnące słodko i piękna Orchidea, wyprostowana i smukła. Dech zapierało od patrzenia na ich barwne kwiaty. Kaktus ze swymi igłami wyglądał oryginalnie, nie można zaprzeczyć. I sprawiał wrażenie twardziela. W duszy był jednak wrażliwcem i nie chciał być postrzegany tylko poprzez kolce, które zdobiły jego pękatą postać. Nie za to ceni się kwiaty.
Ale los wie chyba co robi czyniąc nas tymi, którymi jesteśmy. Nadszedł czas życiowej próby. Kwiaty zostały w mieszkaniu na dwa tygodnie same. Niedobór wody im nie służył. Uroda przegrała. Piękna orchidea stała nadal wyprostowana i smukła, ale straciła swe niezwykłe kwiaty. Fiołki skurczyły się, poskręcały a ich zapach zniknął. Kaktus przetrwał. Stał dumny, niezłomny, z najeżonymi igłami i teraz to on zdobił parapet. Raz wreszcie i w czymś chociaż był bezkonkurencyjny…