Planeta Mirror

Rozdział 1. Ben i Leny
Ben i Leny już od dłuższego czasu podróżowali po Układzie i właściwie zamierzali niedługo wracać na Ziemię. Zebrali sporo interesujących próbek do badań, pokonując przy tym naprawdę spore odległości. Jednak wciąż mieli duży zapas paliwa i nie chcieli pominąć niczego. Postanowili, że zajrzą jeszcze za Pas Kuipera, chociaż zdawali sobie sprawę z tego, że być może udałoby się im wylądować jedynie na Eris – największej ze znanych karłowatych. Kiedy jednak zbliżali się do niej, wskaźniki zaczęły zachowywać się bardzo dziwnie pokazując jeszcze jeden obiekt, tuż za największą karłowatą planetą Galaktyki Drogi Mlecznej.

Lądowanie przebiegło bez problemów. Ben i Leny w milczeniu opuścili pojazd. Wskaźniki w skafandrze Bena poinformowały go, że powietrze w tym miejscu nadaje się do oddychania. Powoli rozpiął go i zwrócił się do Lenego, który zrobił to już przed nim:
– Dziwne, tej planety nie ma na mapach. Nie występuje w naszym Układzie Słonecznym.
– Fakt. Też mnie to zastanawia – odpowiedział Leny i powoli ruszył naprzód. Coś zachrzęściło pod jego butem, pewnie grudki piachu, ale w ogóle nie zwrócił na to uwagi. Wpatrywał się w seledynowe słońce, które wznosiło się nad planetą i którego kolor rozświetlał ją jakby od środka.
– Cisza i spokój. I to niesamowite słońce. A powietrze czyste, aż chciałoby się je pić! To mogłoby być naprawdę dobre miejsce do życia – rzekł Ben.
– Tak – odpowiedział Leny i w tej samej chwili wzruszył ramionami – ale jak widać, nikt tu nie mieszka. Jesteśmy tylko my.
– Nadamy jej jakieś imię? – zapytał Ben.
– A po co? – zastanawiał się Leny – pewnie i tak nikt tu już nigdy nie przyleci. Jest za daleko.
Przez kilka chwil spacerowali po planecie, a spod ich butów wzbijały się chmurki kurzu i czegoś jeszcze, jednak kto by tam patrzył pod nogi. Fotografowali słońce, wodę, fantazyjne kształty skał na horyzoncie. Potem wrócili do statku, oderwali go od podłoża i odlecieli w stronę planet, które miały swoje imiona i były znane w Układzie Słonecznym od lat.
– Dziwne – westchnął nagle Leny – to było trochę jak sen. Byliśmy w miejscu, które tak jakby nie istnieje.
– To prawda – odpowiedział Beny i ziewnął głośno – i możliwe, że to był tylko sen.
Jednak chyba żaden z nich ani przez chwilę nie pomyślał o tym, że Wszechświat może mieć więcej tajemnic, niż człowiek byłby w stanie odkryć w ciągu swojego jednego życia. Ludziom zazwyczaj wydaje się, że wiedzą już wszystko.

Rozdział 2. Mirror

Z planety Mirror wszystko wygląda na bardzo małe i bardzo odległe. Pewnie dlatego, że jest to planeta, która jest położona najdalej od Słońca, na samym skraju naszego Układu Słonecznego i wciąż jeszcze nie została przez nikogo odkryta. To nie oznacza, że nie istnieje, chociaż mogłoby się tak komuś zdawać.
Planeta Mirror jest zamieszkana. Mieszkańcy planety nie różnią się jakoś bardzo od mieszkańców innych planet. Mają głowy, odnóża, tułowia… Może nieco inaczej usytuowane niż na przykład u ludzi, czyli mieszkańców planety Ziemia, ale w ogóle o tym nie wiedzą bo nigdy nie widzieli żadnego człowieka. Nie wiedzą nawet o tym, że taka planeta jak Ziemia istnieje.
Cywilizacja na planecie Mirror zaczęła rozwijać się miliony lat temu. Dzień na planecie Mirror trwał od zawsze 30 godzin. Po nim następowała noc, jednak trwała krócej niż dzień – tylko 15 godzin. To w zupełności wystarczyło jej mieszkańcom, żeby móc odbudować energię po 30 godzinach działania. 30 godzin dnia to naprawdę długo. Żaden mieszkaniec planety nie mógł narzekać, że ma za mało czasu na pracę, albo że nie starcza mu czasu na rodzinę lub na hobby. Na wszystko było bardzo dużo czasu. Dlatego nikt nie zostawał w pracy po godzinach i nikt nie narzekał, że czegoś nie zdążył.
30-godzinny dzień dzielił się na planecie Mirror na trzy części. Przez 10 pierwszych godzin nad planetą świeciło słońce o jasnokremowej barwie i wtedy był czas na różne aktywności – nie związane z pracą. Można było w tym czasie uprawiać sport, czytać, malować, gotować, lepić garnki, zaplatać koszyki albo robić makramy. Wszystko, co mogło dawać radość, energię, poczucie sensu istnienia i możliwość tworzenia. Po tych 10 godzinach nad planetą pojawiało się słońce w kolorze pomarańczowym – czyli kolorze bardzo soczystej pomarańczy. Czas pomarańczy był czasem pracy i nauki. W tym czasie wszyscy mieszkańcy planety mieli najwięcej motywacji i energii potrzebnej do pracy. Kolor pomarańczowy, którym słońce zabarwiało każdy zakątek planety, wyzwalał w nich siłę i chęci do działania. Ich mózgi funkcjonowały w tym czasie na bardzo wysokich obrotach i dawało to niesamowite efekty. Nikt nie narzekał na to, co miał do zrobienia. Nikt nie oglądał się na innych i nie porównywał swoich obowiązków do obowiązków kogoś obok. Praca i nauka dawały im radość – i być może był to wpływ pomarańczowego światła, które zawiera w sobie i jasność i ciepło, i energię i słodycz, i radość i dużo pozytywnych emocji. Dzięki temu planeta rozwijała się w bardzo szybkim tempie, a jej mieszkańcy dbali o nią dokonując bardzo mądrych wyborów. Nie niszczono naturalnych zasobów planety, tylko używano ich w bardzo zrównoważony sposób. Dbano też o to by ciągle mogły się odnawiać. Nie niszczono przyrody, która była bujna i pachnąca i dbano o czystość wody i powietrza. Zasadą mieszkańców było posiadać tylko tyle, żeby móc żyć spokojnie, ale jeśli posiadanie czegoś więcej wymagałoby niszczenia jakiejś części naturalnych bogactw planety, to lepiej z tego zrezygnować. Jednym słowem: planeta była ważniejsza dla jej mieszkańców niż oni sami. Zdawali sobie bowiem sprawę z tego, że bez niej ich istnienie się zakończy. Natomiast planeta bez nich na pewno nadal mogłaby istnieć na skraju Układu Słonecznego. Dla wszystkich było jasne, kto lub co jest tutaj bardziej dla kogo.
Po części dnia wypełnionej pracą i nauką, na niebie nad planetą Mirror pojawiało się słońce w kolorze seledynowym. To oznaczało czas odpoczynku, relacji, relaksu i zabawy. Seledynowy kolor rozświetlał wszystko jakby od środka, co działało bardzo odprężająco na wszystkich. Nastrajało ich też bardzo pokojowo i przyjaźnie do świata.

Pięknie, prawda? Myślicie, że żyłoby się Wam tam dobrze? Tylko musielibyście poradzić sobie na przykład bez aut. A także bez wielu różnych elektronicznych sprzętów. Tych, które wcale nie są niezbędne. Musielibyście także nauczyć się cierpliwości bo na planecie Mirror z jednej strony każdy miał bardzo dużo czasu, a z drugiej – wiele rzeczy mogło sobie płynąć swoim tempem i nikt tego nie poganiał. Długo trwało gotowanie, długo trwało czytanie i pisanie, długo trwało rozmawianie i wiele innych rzeczy, które na planecie Ziemia zostały już dawno przyśpieszone, skrócone do minimum, żeby nie zajmowały czasu i nie zabierały energii, która potrzebna jest… tak do końca to chyba nie wiadomo do czego, bo mnóstwo jej marnuje się na rzeczy nikomu do niczego nie przydatne.

Po seledynowym końcu dnia na planecie Mirror następowała noc. Noc była granatowa i błyszcząca gwiazdami, ale w nocy wszyscy spali. Nikt nie spacerował w ciemności i nie wgapiał się w gwiazdy. Jednak ich energia płynęła do głów i ciał mieszkańców planety Mirror i wypełniała ich życiową siłą. Siłą, która starczała potem na całe 30 godzin dnia.

Życie toczyło się na planecie Mirror w takim właśnie rytmie i było to życie z jednej strony takie, jak wszędzie. Bywały troski i problemy do rozwiązania, bywały spory i dyskusje, jednak najważniejszy był rozwój i codzienny spokój dla wszystkich. Z drugiej więc strony – planeta Mirror była planetą spokoju i pokoju, czyli czegoś, co na przykład mieszkańcom planety Ziemia nie mieści się w głowach.

Pewnego dnia jednak stało się coś bardzo złego i na mieszkańców planety Mirror spadł strach. Najpierw nad planetą dało się słyszeć jakieś niewiarygodne metaliczne dźwięki – jakby ktoś wysoko w powietrzu robił pranie w pralce. Potem seledynowe słońce – bo akurat był to czas seledynowego słońca – zniknęło, a niebo z seledynowego stało się szaro-sine. Mieszkańcy Mirror nigdy nie widzieli nieba w takim kolorze. Skojarzyło im się ze smutkiem i ze stratą. Nie mieli jednak zbyt dużo czasu by o tym rozmyślać, bo w jednej chwili rozległ się potężny huk i sino-szare niebo zaczęło spadać na planetę.
Mieszkańcy planety rozbiegli się na wszystkie strony i z ukrycia patrzyli jak przewracają się budynki, jak łamią się drzewa, jak woda faluje i wychlapuje się z brzegów wielkiego zbiornika. Patrzyli, jak ich dobytek niszczy się i czuli się tak, jakby nastąpił właśnie koniec świata!
W jednej chwili cała ich cywilizacja mogła legnąć w gruzach. Po tylu milionach lat istnienia i rozwoju.

Rozdział 3. Planeta na skraju Układu Słonecznego
Kiedy Ben i Leny podrywali do lotu swój pojazd po tym, jak na chwilkę wpadli na nikomu nie znaną planetę, fragmenty cywilizacji Mirror odleciały wraz z nimi. I to nie było żadnym snem. Mieszkańcy oceniali straty, a były one naprawdę duże. Gdyby Ben lub Leny zechcieli zajrzeć pod swoje buty, dostrzegli by to, co zniszczyli swoim wtargnięciem na nieznaną im planetę.  Musieliby jednak bardzo wytężyć i wzrok i umysł. I całą swoją empatię.
Bo cywilizacja na planecie Mirror była cywilizacją istot tak maleńkich, że oko ludzkie ledwo mogłoby je dostrzec. Ich wygląd nie różnił się jakoś bardzo od mieszkańców innych planet. Mieli głowy, odnóża, tułowia, ale poza tym w dodatku byli rozmiarów milimetrowych. I cała ich cywilizacja również.
Nie wspominałam o tym? A czy powinnam? Czy to ma znaczenie? Wydaje mi się, że nie. Tym bardziej, że jeśli chodzi o rozwój umysłowy mieszkańców Mirror to ich cywilizacja stała na poziomie dużo wyższym niż cywilizacja mieszkańców Ziemi. Powaga!
Oczywiście mieszkańcom planety Ziemia nie pomieściłoby się to w głowach. Być może dlatego, że ich głowy też wcale nie są jakichś sensownych rozmiarów.

Ani wygląd, ani wielkość, ani inne cechy nie mają znaczenia. Znaczenie ma czyjeś istnienie. I nigdy nie można tego bagatelizować. Chociaż często to robimy. Przez naszą nieuwagę. Albo przez to, że skupiamy się tylko na sobie. Albo w końcu przez to, że patrzymy na świat tylko z jednej perspektywy. Jesteśmy więźniami takiego sposobu patrzenia na świat. Ale to nie jest żadne usprawiedliwienie. To jest właściwie nawet jeszcze gorzej. Na szczęście nigdy nie jest za późno, żeby to zmienić.

Czarownica

Czarownica – pełna czaru
Raz dodała do wywaru
Oprócz kilkuset składników
Zaklęć magicznych bez liku

Zamieszała
Zanuciła
Długie włosy
Rozpuściła
Zatańczyła
Aż skończyła
Kilka razy podskoczyła

Obiad! – woła – już gotowy!
Przepis prosto z mojej głowy!
Siadać proszę i zajadać
Degustacji się oddawać

Stolik w kuchni już wiruje
Danie z garnka wyskakuje
I wskakuje na talerze
Zanim ktoś przekornie stwierdzi:

– w żadne czary ja nie wierzę.

Zanim ktoś za ten frasunek
I niezwykły poczęstunek
Zdąży grzecznie podziękować
I stąd uciec lub się schować

Już za późno – po obiedzie
Wszyscy są już w strasznej biedzie
Wszyscy są już w Wiedźmy mocy
Znikąd nie będzie pomocy!

Pełna czaru Czarownica
Miotłę do boku przytula
Mądra jest i dociekliwa
Żadna z niej nie jest brzydula

Tylko lubi kiedy wszystko
Jest dokładnie tak, jak lubi
Wokół lubi mieć porządek
Oraz w głowie – tym się chlubi!

Kiedy raz zjesz jakieś danie
Obiad lub nawet śniadanie
Magią Wiedźmy przyprawiony
Jesteś całkiem odmieniony

Chodzisz prosto bez stękania
Wykonujesz swe zadania
Już nie powiesz, że nie lubisz
Wstawać gdy się wcześniej zbudzisz

Wszystko wyda ci się takie
Jakie być powinno właśnie
Będziesz wdzięczny za to Wiedźmie
Co dzień zanim słodko zaśniesz

A gdy czary w końcu miną
To zatęsknisz za dziewczyną
z miotłą w dłoni

Która dziś
jest gwiazdozbiorem
Gdzieś na nieboskłonie

I z wysoka patrzy na ten
Nienajlepszy świat
Pełen nie do poprawienia
Różnych wad…

Ile Czarownic potrzebnych by było
żeby nam magii w życiu starczyło?
I żeby wszystko było zawsze tak
Jak być powinno?

Zając i Niedźwiedź

Pewnego razu byli sobie zając i niedźwiedź. Zając, jak zając: niewielki, szarawy, z długaśnymi uszami. Uosobienie miał spokojne, a serce miał dzielne – odważny był i pełen zapału do wszelkich wielkich czynów, do jakichkolwiek ktokolwiek chciałby go namówić. Siła ducha zająca była odwrotnie proporcjonalna do jego wyglądu. Nie miał ani mięśni, ani wzrostu, ani żadnych innych atrybutów, które mogłyby z daleka świadczyć o jego dzielności i śmiałości. Mieszkał sobie w wygodnej norze pod wielkim i pięknym drzewem, którego czubka nie byłby w stanie dojrzeć i czuł się jak król w jakimś zamku. Nie dlatego, że chciałby być królem, rządzić i mieć poddanych. Tylko dlatego, że czuł się wyjątkowo obdarowany przez los. Codziennie rano wychodził przed drzwi swojej nory i przeciągał się długo. Potem rozglądał się z zadowoleniem po najbliższej okolicy i rozpoczynał swój kolejny dzień.
Życie jest pełne różnych trudów. Dookoła czyhają niebezpieczeństwa, a kiedy jest się nie za dużym i nie za silnym to jest się narażonym na trudne sytuacje rzekomo częściej i bardziej. Rzekomo. Ale tak dokładnie nikt tego chyba nigdy wcale nie sprawdził.
Nieopodal miejsca, w którym żył nasz zając, mieszkał niedźwiedź. Olbrzymi, brunatny, wysoki jak drzewo i ciężki jak głaz. Miał długie, ostre pazury i ostre zęby. Ale wcale nie musiał ich używać. Gdyby chciał kogoś skrzywdzić – lub przed kimś się obronić – wystarczyłoby żeby pchnął go swoją wielką łapą lub przygniótł ciężarem swojego cielska. Byłoby po delikwencie. Sam widok tego olbrzyma już mógł budzić strach. A jeśliby zaryczał… wtedy chyba wszystkie ptaki z drzew zerwały by się do ucieczki, a wszystkie żyjące wokół zwierzęta schowały gdzie tylko się da. No może z wyjątkiem zająca, który pomyślałby pewnie: niedźwiedź ryczy. Ciekawe dlaczego?
Jednak w rzeczywistości ten niedźwiedź nigdy nie na nikogo nie ryczał. Nigdy też nikomu nie zrobił krzywdy. W dodatku serce miał często przepełnione lękiem i tysiącem obaw, z którymi nie bardzo potrafił sobie radzić. Dlaczego tak było? Nie wiadomo, taki po prostu już był. Ale o tym nie wiedział nikt poza nim samym. Wszyscy inni po prostu omijali go z daleka. Jego wygląd był tak przerażający, że nikt nie chciał za żadne skarby spotkać go na swojej drodze.

Niedźwiedź i zając od lat byli sąsiadami, ale właściwie jeden na drugiego nie zwracał uwagi. Tak bywa między sąsiadami. Tolerowali się nawzajem, nie wchodzili sobie w drogę, nie przeszkadzali sobie, ale i nie pomagali. Tak przecież można żyć długo obok siebie i obie strony są z tego zadowolone. Jednak życie lubi plątać supełki na naszych ścieżkach i sprawiać, że nagle sprawy przybierają zupełnie inny obrót niż byśmy chcieli, planowali czy po prostu – byli w stanie przewidzieć.
Pewnego razu w całym lesie dało się słyszeć pomruk, który chwilami zamieniał się w groźny ryk i sprawiał, że niemal ziemia w okolicy się trzęsła. Liście chwiały się niepewnie na gałęziach drzew, a ptaki kuliły skrzydła nasłuchując i wstrzymując wszelkie naturalne dla nich odgłosy. W całym lesie zapanował niepokój nikt bowiem nie wiedział skąd może dochodzić ten straszny dźwięk i co oznacza. To trwało cały dzień, a przed wieczorem ucichło. Jednak kolejnego dnia od świtu znowu groźny pomruk zatrząsł lasem, a potem przez cały dzień słychać było złowrogie ryczenie. Zwierzęta zaczęły zbijać się w grupki w różnych miejscach lasu i dyskutować o tym, co się działo. Część z nich była wyraźnie zaniepokojona, a nawet zaczynała wpadać w palnikę. Niektórzy tak mają. Dotąd panował w lesie spokój i nic nie zakłócało zwykłych dni jego mieszkańców. Była jednak także grupa mieszkańców, którzy nie ulegali nerwom tak łatwo i raczej wybierali chłodną analizę sytuacji nawet wobec wielkiej niepewności co do jej przyczyn. Zastanawiali się teraz skąd mogą dochodzić te zupełnie niecodzienne dźwięki i czy rzeczywiście jest powód do strachu.
Zwierzęta dyskutowały zawzięcie, a nawet przekrzykiwały się chwilami. Niewiele z tego wynikało i zaczynał panować chaos. W tym czasie zjawił się nasz główny bohater, zając, i teraz stał z boku i przysłuchiwał się rozmowom.
– Przepraszam – odezwał się po jakimś czasie głośno i wyraźnie – najmocniej przepraszam!
Spory ucichły i wszystkie oczy i uszy zwróciły się na niego.
– Chyba wiem, jakie jest źródło problemu, który spędza wam sen z powiek. Te pomruki i ryki… to mój sąsiad, niedźwiedź. Nie mam pojęcia co mu dolega, ale ostatnio chyba nie czuje się najlepiej.
Zwierzęta patrzyły na niego w milczeniu, a miny miały tak zdumione, jakby zobaczyły kosmitę.
– Mieszkam obok niego od dawna. Zwykle się tak nie zachowuje, ale ostatnio chyba coś mu doskwiera.
– Mieszkasz obok niego? – zapiszczał borsuk, a inne zwierzęta przysunęły się do borsuka i wyczekująco patrzyły na zająca.
– Tak – odparł zając – dokładnie obok.
– Ale co teraz zrobimy? – wtrąciła sarna – przecież tego nie da się słuchać. Dzieci się boją!
Zwierzęta kiwały głowami zdenerwowane i przejęte. Cała ta sytuacja wszystkich niemal wytrącała z równowagi. Nagle znów rozległ się ryk tak potężny i straszliwy, że niektórym ze strachu pociemniało aż przed oczami. Małe zwierzątka tuliły się do swoich rodziców, ale ich rodzice sami byli w strachu. Kiedy ryk ucichł zapanowała cisza, która wydawała się jeszcze gorsza. Nawet żaden listek na drzewie się nie poruszał. W tej ciszy dał się słyszeć dźwięczny głos zająca:
– Sprawdzę, co go dręczy. W końcu to mój sąsiad. Może potrzebuje pomocy?
Zdaje się, że nawet widok kosmity nie wprawiłby bardziej w osłupienie mieszkańców lasu. Pomysł zająca wydał im się kompletnym szaleństwem! Kto normalny chciałby pójść do wielkiego strasznego niedźwiedzia i sprawdzać, dlaczego ryczy tak straszliwie. Przecież to może być równe samobójstwu.
– Jesteś albo bardzo zuchwały albo głupi – odezwał się lis – nikt nigdy nie wchodził w drogę niedźwiedziowi i chyba lepiej żeby tak zostało. Co będzie jeśli go rozzłościmy i wszystkich nas pożre?
– A po co miałby to robić? – zdziwił się zając – przecież dawno mógł nas wszystkich zjeść. Mnie w pierwszej kolejności. Ale tego nie zrobił. W końcu żyje tu z nami i nikomu krzywdy nie robi. Chodzi nad rzekę łowić ryby. Nikomu z was nie przeszkadza.
– Może właśnie teraz ma zamiar – krzyknął borsuk. Miał panikę w oczach i widać było, że w tej chwili nie myśli racjonalnie.
– Dobra – powiedział zając – a jaką wy macie propozycję?
Cóż. Nikt nie miał pomysłu, jak rozwiązać ten problem. Pomysł zająca wydawał się szalony, ale skoro zgłosił się na ochotnika to przecież chyba wie, na co się pisze.

Pół godziny później zając zbliżał się dziarskim krokiem do chaty niedźwiedzia. Drzewa kołysały się nad jego głową, a serce wypełniał spokój. Nie to, że tak całkiem się nie bał. Trochę obawiał się pierwszej wizyty u swojego sąsiada. Nie znał jego usposobienia, nie miał też pojęcia, co takiego dzieje się z nim teraz, że doprowadził do takiego strachu wszystkich w lesie. Ale mieszkał nieopodal od dawna. Czasami widywał niedźwiedzia z jakiejś odległości i ten nigdy nie spojrzał na niego wrogo. Żyli obok siebie nie wadząc sobie nawzajem. Dlaczego teraz miałby zrobić mu krzywdę?
W tym momencie zza drzwi chaty dobiegł groźny pomruk – brzmiało to tak, jakby nadciągała olbrzymia burza, która za chwilę połamie drzewa w lesie. Zając przystanął. Jego dzielne serce zadrżało, ale tylko na chwilę. Szybko odzyskał równowagę i głośno zapukał do drzwi chaty.
– Odejdź – odezwał się głos zza drzwi – nikogo nie chcę wiedzieć. Daj mi spokój!
– Przepraszam, że przeszkadzam – odezwał się zając – ale jestem sąsiadem i chciałem zapytać czy w czymś mógłbym pomóc.
– W niczym – odburknął niedźwiedź – idź sobie.
– Podszedłbym bo każdy ma prawo nie chcieć nikogo widzieć. Ale wszyscy w lesie się niepokoją. Czy na pewno czujesz się dobrze?
W chacie przez chwilę panowała zupełna cisza. Po chwili drzwi chaty uchyliły się, co zając zrozumiał jako zaproszenie do środka.
– No – pomyślał – raz kozie śmierć. Być może zaraz zginę. Ale jeśli moje przeczucie mnie nie myli, to raczej nie.

W chacie panował półmrok, ale bez kłopotu można było dostrzec leżącego w kącie na legowisku niedźwiedzia. Przykrył się barwnym kocem i leżał bez ruchu. Mogłoby się zdawać, że śpi.
– Boli mnie brzuch – wystękał w końcu – tak bardzo, że chyba zaraz eksploduje. Nie mogę w ogóle się ruszyć.
Zając rozejrzał się po chacie niedźwiedzia. Na stole stała miska niedojedzonych dzikich jeżyn, z których wiele było jeszcze całkiem zielonych. Sprawa wydawała się jasna.
– Hej, kolego. Nie zjada się zielonych dzikich jeżyn. To może całkowicie roztroić żołądek. Ale mam na to radę. Poczekaj tu na mnie, przyniosę ci coś z mojej nory.
– Nigdzie się nie wybieram – mruknął niedźwiedź i westchnął głęboko.

Zwierzęta w lesie były przekonane, że więcej zająca nie zobaczą. Powędrował sam w paszczę lwa, sam więc jest sobie winien. Chociaż trochę jednak nieswojo. Nikt go nie powstrzymał ani nikt nie poszedł z nim. Czyżby nikt poza zającem nie miał krzty odwagi? Wstyd się przyznać.
Tymczasem z dnia na dzień straszne porykiwania i pomruki ucichły. W lesie znów było spokojnie. Zwierzęta mogły wrócić do swoich zajęć bez obaw. To cieszyło, chociaż pewną troską na ich życie kładła się myśl o zającu, który pewnie zginął w paszczy niedźwiedzia.
Jednak zając żył i miał się bardzo dobrze. W dodatku zyskał zupełnie nowego przyjaciela. Oddanego i wiernego. Zdarzało im się często usiąść wieczorem w cieniu wysokiego drzewa, pod którym mieszkał zając. Rozmawiali wtedy długo o życiu, ale zdarzało się też, że milczeli razem.
– Jesteś bardzo dzielnym zającem – rzekł któregoś dnia niedźwiedź – chyba niczego się nie boisz. Ja mam wciąż tyle obaw. Ja nigdy bym nie zrobił tego, co ty. Nie wszedłbym do chaty kogoś, kogo nie znam i kto jest większy i silniejszy niż ja.
– Ty jesteś największy i najsilniejszy – zaśmiał się zając – ciebie ten problem nie dotyczy.
Śmiali się potem długo i głośno, ale obaj wiedzieli o tym, że niedźwiedź wcale nie był tak groźny, jak można by podejrzewać, ale mimo to zając faktycznie jak na swoją posturę i gatunek był bardzo dzielny.

Potem zwierzęta widywały czasami niedźwiedzia i zająca nad rzeką albo wracających znad rzeki z koszem ryb. Część z nich podziwiała zająca i czciła go niemal. Druga część – zaczęła się go trochę bać bo w końcu trzymał z kimś, kto był największy i najgroźniejszy w lesie. Ale szczerze powiedziawszy kto by się tym przejmował? To zupełnie bez znaczenia, co mówią lub myślą o nas inni. Zwłaszcza jeśli mamy w sobie śmiałość i odwagę by stawiać czoła wyzwaniom i dzięki temu zyskiwać tak dużo.

Dzielne serce i spokój ducha sprawiały, że zając mógł czuć się królem świata w swojej wygodnej norze pod wysokim i pięknym drzewem. Wcale się tym nie chełpił, po prostu taki był. Zamiast rozdzielać włos na czworo wolał działać. Dzięki temu uwolnił mieszkańców lasu od niepokoju. Niedźwiedź za to nadal żył ze swoimi rozterkami i niepokojem w sercu, ale on był tak duży i straszny, że mógł sobie mieć w sercu, co tylko chciał – i tak wszyscy się go bali. Chociaż wcale tego nie chciał. Ale teraz miał sąsiada – przyjaciela, a z kimś takim zawsze jest nam na świecie raźniej.

Kto by się tego spodziewał, że to tak właśnie najczęściej bywa w życiu? Że wiele rzeczy ma się zupełnie inaczej niż można by podejrzewać? I że pozory są bardzo mylące. To zresztą dodaje życiu smaku i urody. I warto się tym delektować i cieszyć. Byłoby strasznie nudno, gdyby wszystko można było z góry przewidzieć i założyć. Prawda?

Aloe Vera

– Będzie dobrze – powiedział Eloes rozglądając się niepewnie. Jego mina mówiła zupełnie co innego, ale przecież tak bywa. Głośno pocieszamy siebie i innych i nasze obawy wtedy maleją. A serce drży zajęczym strachem i czuje chłód tysiąca obaw. Trzeba szybko ogrzać je słowami, które otulą je ze wszystkich stron i zatrzymają drżenie.
– Zawsze to powtarzasz, ale czy zawsze jest tak dobrze? Teraz sytuacja wymyka się jakby spod kontroli, ale ty znowu powtarzasz, że będzie dobrze. – Seole doceniał dobre samopoczucie przyjaciela. Jego pozytywne nastawienie bywało zawsze bardzo pomocne. Jednak czasami było też irytujące. W wyniku zupełnie niespodziewanych zdarzeń, zbiegów okoliczności, ale i nieuwagi i beztroski ich obu, znaleźli się nagle daleko od domu, na odległej i – zdaje się – niezbyt przyjaznej planecie, a droga odwrotu zdawała się być zamknięta.
– Tu wcale nie musi być tak źle – kontynuował Eloes – sam wiesz, że Tam wcale nie było idealnie. Wiele razy narzekałeś, że chciałbyś zmienić miejsce do życia.
– Tak, tak, ale nie sądziłem, że od razu rozpoczniesz te swoje eksperymenty. Sądziłem, że jeszcze to przedyskutujemy. Omówimy, jak zawsze. A ty od razu – jak w gorącej wodzie kąpany – puff! I przeniosłeś nas tutaj… Do tego dziwnego miejsca.

Faktycznie to było najlepsze określenie dla okolicy, w której zupełnie niespodziewanie się obaj znaleźli. Po pierwsze było tu dosyć ciemno. Nie jak w nocy. Raczej jak w bardzo pochmurny dzień. Byli tu dopiero od godziny, a ta ponura atmosfera już dawała im się we znaki. Po drugie cała roślinność, jaka była widoczna w okolicy, miała dziwną, buraczkową barwę. Kolor całkiem ładny jednak także nieco dziwaczny dla kogoś, kto lubił różne odcienie zieleni liści. Pochmurna aura w połączeniu z kolorem rosnących tu roślin sprawiały, że miejsce nie wydawało się przyjazne. W oddali majaczył zarys milczących wyniośle gór, a nad taflą jeziora, które właśnie mijali, unosiła się srebrzysta mgła. To jednak przecież tylko pierwsze wrażenie. Jakie będzie kolejne?

Tam, skąd Seole i Eloes pochodzili, przyroda była zielona i wielobarwna. Słońce świeciło jasno i ogrzewało ziemię pachnącymi promieniami. Owoce rosnące na drzewach były słodkie i soczyste. Jednak już od dłuższego czasu wszystko się zmieniało. Klimat stawał się z roku na rok coraz mniej przyjazny i sielankowe widoki stopniowo znikały, jeden po drugim. A mieszkańców coraz częściej dopadała dziwna i bardzo trudna do wyleczenia choroba. Nie była to choroba ciała lecz raczej duszy. Dusza jakby zapadała się w sobie, kurczyła, a jej właściciel z czasem tracił zupełnie chęć do życia, do zmian, do czegokolwiek. Z pozoru wszystko było dobrze, chory osobnik z zewnątrz wyglądał zupełnie tak, jak zawsze. Ale od środka był już kimś zupełnie innym. I bardzo trudno było to naprawić, a najczęściej w ogóle się to nie udawało.
Z początku Seole wcale nie chciał się wyprowadzać. Miał nadzieję, że w zmieniającej się rzeczywistości da się nadal żyć. Da się jakoś to wszystko poukładać. Wielu ludzi tak ma. Wolą zdecydowanie to, co znają i nie chcą słyszeć o zmianach. Czasami nawet perspektywa zmian na lepsze wcale ich nie zachęca bo przecież nigdy nie wiadomo.

Eloes też nie wszystkie zmiany lubił. Chyba zresztą dla każdego zmiana jest czymś, co z początku wywołuje obawy i mnóstwo pytań. Ale jedni szybko odkładają obawy na bok i uciszają je, chcąc spróbować czegoś nowego, a drudzy – bywa, że wycofują się i tkwią cały czas w tym samym miejscu.
Jeśli nie chce się zmian i jest dobrze z tym, co się ma, to może faktycznie nie ma o czym mówić. Niech sobie tak zostanie. Jeśli zmiany kuszą bardzo albo po prostu nie da się już znieść tego, co miało się dotychczas – nie ma na co czekać, trzeba działać. Nawet jeśli działanie nie od razu przyniesie dobry skutek.
Seole i Eloes – obaj pełni obaw, chociaż jeden z nich czujący jednocześnie ekscytację, a drugi głównie strach – wyruszyli ramię w ramię na zwiedzanie zupełnie nowego miejsca do życia. Nie zabrali ze sobą nic. Żadnych walizek, ważnych przedmiotów czy niezbędnych rzeczy. Nie wiedzieli przecież co może im się tu przydać. Ludziom wydaje się, że największą wartość w ich życiu stanowią przedmioty i sprzęty, które gromadzą wokół siebie. Mają wrażenie, że to one ich określają i wyznaczają ich miejsce w życiu. Dają im poczucie bezpieczeństwa. A kim są bez tego wszystkiego? Ile znaczą i co są w stanie zaoferować innym, mając puste dłonie? Jak bez tego wszystkiego udaje im się stawić czoła światu i innym ludziom?
Planeta, na której znaleźli się dwaj przyjaciele wcale nie sprawiała wrażenia miejsca przyjaznego. Zapewne między innymi dlatego, że w ogóle nie przypominała miejsca, w jakim żyli dotąd. Sytuacja nie była więc radosna. Piękne okolice, które dotąd były ich domem, zmieniały się z dnia na dzień i – chociaż niektórzy mieli jeszcze jakieś złudzenia – szans na zatrzymanie tego nie było żadnych. Nowe miejsce, które właśnie odkrywali, póki co nie wyglądało jak rajska wyspa i zupełnie nie było wiadomo, co może kryć się za następnym zakrętem. W takiej sytuacji bardzo łatwo jest poddać się zwątpieniu, a nawet wpaść w panikę. Potrzeba dużo siły żeby się nie poddawać. Siły, której nie zastąpią ani nie wzmocnią żadne magiczne przedmioty czy sprzęty. To siła, która bierze się z ducha, z głowy, z serca. I dlatego warto całe życie je wzmacniać i o nie dbać przede wszystkim.

Dwaj przyjaciele długo wędrowali przed siebie. Milcząc i rozglądając się chwilami niepewnie, a chwilami z zaciekawieniem, na wszystkie strony. Od czasu do czasu na twarzy Eloesa pojawiał się lekki uśmiech – rozbłysk nadziei. Tymczasem Seole wyglądał wciąż na zmartwionego i co jakiś czas wzdychał ciężko.
– Seole – powiedział w pewnej chwili Eloes zatrzymując się – zastanawiasz się nad tym, co nas tutaj czeka?
– Jeszcze jak! – wykrzyknął Seole – wyobrażam sobie, że nic dobrego!
– A może… Może zacznij wyobrażać sobie, że jednak na odwrót. Że będzie dobrze. Że damy sobie radę. Czy możesz spróbować sobie to wyobrazić?
Seole wyprostował się i rozejrzał wokół powoli. Potem spojrzał w dziwne niebo nad tą dziwną planetą – pochmurne, w kolorze głębokiego grafitu. Przyjrzał się w milczeniu krzewom i drzewom, których liście i łodygi były w buraczkowym kolorze.
– Takie wyobrażenie jest możliwe – odparł – i jest nawet całkiem miłe.
Kiedy tylko wypowiedział te słowa grafit na niebie rozsunął się jak ciężka zasłona i z nieba spłynęło miękkie, ciepłe światło w kolorze lodów śmietankowych. Jasne promyki zaczęły tańczyć na buraczkowych liściach, nadając im tęczowe barwy. Zrobiło się ciepło i bardzo przyjemnie. Dwaj przyjaciele stali przez chwilę oniemiali z zachwytu. To mogło trwać minutę, pięć minut lub jeszcze więcej. I minęło tak nagle, jak przyszło.
Wyniosłe i milczące szczyty gór wyznaczały kierunek marszu. Cisza wokół dzwoniła w uszach. To było zupełnie obce miejsce. Czas, który był przed Seole i Eloesem mógł przynieść dużo dobrego i dużo złego. Dni trudne i sprawy skomplikowane i chwile takie, jak ta – pełne światła i ciepła, które ogrzewa serca i głowy. Tych chwil może być mniej niż tych trudnych, ale przecież będą. Czy nie dla takich chwil właśnie wędruje się wciąż naprzód, z podniesioną głową i sercem pełnym nadziei? Bo chyba nigdzie na świecie nie jest tak, że słońce świeci bez przerwy i wszystko wokół daje powód tylko do radości. Na świecie więcej jest smutku niż szczęścia. A jednak kocha się życie. Czy to nie dziwaczne? I czyż nie bardzo pokrzepiające?

– Eloes – odezwał się po kolejnej godzinie marszu Seole – a ty?… Jak myślisz, co nas tutaj czeka?
– Nie mam pojęcia – odparł Eloes – i wcale nie chciałbym wiedzieć. Ty chciałbyś znać przyszłość?
– Czasami – odpowiedział Seole niepewnie.
– Myślisz, że tak byłoby lepiej? – zapytał Eloes – wiedzieć, co czeka cię w życiu?
– Myślę, że wtedy mniej bym się bał – powiedział Seole dobitnie.
Eloes zatrzymał się i spojrzał uważnie na przyjaciela. A potem przez chwilę patrzył na góry, które zamiast przybliżać się do nich, zdawały się wciąż oddalać. W końcu roześmiał się tak głośno, że Seole poczuł się nieswojo bo ten śmiech zdawał się rozgrywać na kawałeczki wszechobecną tutaj ciszę. W końcu Eloes przestał się śmiać i spojrzał z uśmiechem na przyjaciela.
– A ja myślę, że prawdopodobnie dopiero wtedy zacząłbyś się bać naprawdę – rzekł. I ruszył przed z siebie z tajemniczym uśmiechem na twarzy.
A Seole jeszcze długo potem rozważał te słowa. Bo nigdy dotąd o tym nie pomyślał, a chyba w tym wypadku Eloes miał wyjątkowo zupełną rację.

A Wy jak sądzicie? Czy warto by było znać przyszłość? Czy to by coś zmieniło? A co na przykład? Czy chcielibyście znać zakończenie bajki już od samego początku? Czy może raczej warto przeczytać ją całą i dopiero wtedy poznać zakończenie? Bo przecież różnych możliwych zakończeń może być zawsze bardzo wiele. Nie tylko w bajkach, ale także – a może tym bardziej – w życiu. To, jak będziemy żyć i którą drogę wybierzemy, może zadecydować o tym, jakie zakończenie zostanie wybrane dla nas. Tak to chyba działa. Ale czy tak nie jest lepiej? Bo to oznacza, że póki żyjemy – tu czy gdzieś tam – to wciąż mamy wpływ na to, jakie ono będzie. Przynajmniej tak mi się wydaje. Na wszelki wypadek warto mieć to na uwadze. Każdego dnia, każego roku, od początku do końca.

Pajacyk z piernika

Pajacyk z piernika sypiał ostatnio nie za wiele. W nocy budziły go koszmary – takie, w których jego lukrowe ubranko kurczyło się, a on wraz z nim. Jego ręce i nogi malały i malały i wyglądało na to, że zaraz całkiem znikną, ale w tym momencie budził się przerażony. Potem już do świtu przewracał się z boku na bok i z jednej strony wściekał się, że nie może zasnąć, a z drugiej – nie chciał, żeby sen powrócił. Rano budził się więc trochę nieprzytomny i zanim nie łyknął kawy pistacjowej, wszystko wypadało mu z rąk. Kawa pistacjowa zawsze stawiała go na nogi. Nie dość, że smakowała i pachniała niesamowicie, to jeszcze miała jakąś tajemną moc, która dodawała sił pajacykowi z piernika. To było bardzo przydatne teraz, kiedy sypiał tak kiepsko. A przecież najlepiej byłoby zacząć od przyczyny tego wszystkiego. Bo samą pistacjową kawą wszystkiego się nie naprawi. Źle działo się ostatnio w piernikowym świecie. Nawet teraz, kiedy za oknem pojawił się pierwszy śnieg, a wraz z nim gorący sezon u pajacyków z piernika. Kiedyś to był najlepszy okres w ich świecie. Dużo śmiechu, zabawy, dużo pracy, która przynosiła wszystkim tyle radości, że nikt nie czuł się zmęczony hociaż pracy było zawsze bardzo dużo. Kiedy wszyscy pracują ramię w ramię i pomagają sobie, wtedy czas nawet przy wykonywaniu najtrudniejszych zadań leci szybko i nikt nie czuje frustracji czy złości. Teraz jednak było inaczej. A zaczęło się od momentu, kiedy część pajacyków postanowiła dokonać przewrotu. Nie podobała im się tradycja, której tak bardzo się tutaj trzymano. Chciały koniecznie udowodnić wszystkim, że to nie jest dobre, kiedy co roku o tej samej porze wykonuje się te same czynności w tym samym celu.

– Skończmy z tym! – krzyczał największy z nich – to przecież niewola! Każdy powinien robić tylko to, na co ma ochotę, a nie to, co wszyscy!
– Właśnie – powtarzali za nim jego zwolennicy – to już nudne. Czas na zmiany.
Wtedy odzywały się pajacyki, dla których tradycja była ważna. Były oburzone słowami kolegów, ale wcale tego nie okazywały.

– Tradycja jest ważna – mówiły spokojnie – tradycja spaja, łączy, daje poczucie bezpieczeństwa.
– Bezpieczeństwa? – przedrzeźniały ich pajacyki będące przeciwnikami tradycji – chyba nudy i stagnacji!
Kłótnie zdarzały się coraz częściej i w dodatku zbuntowani członkowie wspólnoty odmawiali brania udziału w realizowaniu wspólnych zadań. Brakowało więc rąk do pracy i wszędzie pojawiał się chaos.

Udział wszystkich piernikowych pajacyków w przygotowaniach do wielkiego dorocznego święta był kluczowy. To święto wymyślono niegdyś właśnie po to, żeby chociaż na chwilę milkły kłótnie i spory. Żeby chociaż raz w roku wszyscy czuli się choćby przez jedną minutę tak uroczyście, jak to tylko możliwe. W czasie tego święta cały świat oddychał równym, spokojnym oddechem.  A czas zatrzymywał się na chwilę i obejmował miękko wszystkich, dając oparcie i poczucie stabilności. Dla tej chwili warto było poświęcić nawet miesiąc na przygotowania i odłożyć na bok swoje osobiste trudne emocje, ale i zachcianki. Czy to tak wiele – poświęcić jeden dzień w ciągu długiego roku na to, żeby stać się puzzlem w doskonałym obrazie pewnej wspólnoty, która mogłaby stanowić najlepszą opokę, gdyby każdy nie myślał tylko i wyłącznie o sobie?

Tego dnia pajacyk z piernika wstał jak zwykle zupełnie niewyspany i właśnie rozglądał się za filiżanką kawy pistacjowej. Nagle tuż obok pojawił się największy z pajacyków przeciwnych tradycji i spojrzał na niego drwiąco.
– Tradycja to nasza słabość – syknął – kiedy w końcu to zrozumiesz?

– A co proponujesz w zamian? – zapytał pajacyk z piernika, który nagle przypomniał sobie swój sen o tym, jak kurczy się i znika.
– W zamian? – prychnął ten większy – po prostu: każdy powinien żyć tak, jak chce. A każdy chciałby zupełnie inaczej, po swojemu. Tego się nie da pogodzić.
– Ale to tylko jeden dzień w roku – odpowiedział pajacyk z piernika, ale jednocześnie pomyślał, że fajnie by było, gdyby takich dni było więcej. Bardzo lubił ten czas.
– To o jeden dzień za dużo! – wykrzyknął jego rozmówca – nie rozumiesz, że jednostka jest ważniejsza od grupy? Czas wreszcie to zaakceptować!
– Ale jak może sobie poradzić jednostka bez grupy? – zapytał pajacyk z piernika, ale nikt go nie słuchał. Duży pajacyk oddalił się już, ignorując go zupełnie.
Pajacyk z piernika wcale nie zamierzał wdawać się w dyskusje o tym, kto ma rację i co jest lepsze dla wszystkich, a co dla każdego z osobna. Chodziło mu tylko o to, żeby chociaż raz w roku przez chwilę wszyscy byli razem. Czy to naprawdę tak dużo? Tymczasem czas mijał i termin dorocznego święta zbliżał się coraz szybciej. A w pajacykowie prace prawie nie posuwały się naprzód. W tym roku wszystko szło naprawdę źle i niektórych bardzo to martwiło.

Jak myślicie, co jest ważniejsze? Żyć po swojemu i robić zawsze tylko to, co się chce? Czy mieć na uwadze to, co myślą i czują inni? Ech, co to w ogóle za pytania! Przecież można żyć po swojemu, a jednocześnie mieć na uwadze to, co myślą inni. Można? Są tacy, którzy nawet jeśli na każdy temat mają swoje zdanie i chcą żyć zgodnie ze swoimi zasadami, szanują jednocześnie zdanie innych, nawet jeśli jest zupełnie odmienne. To bardzo trudne, dlatego bardzo mało jest takich ludzi na świecie, a nawet takich pajacyków z piernika. Są tacy, którzy lubią być częścią większej wspólnoty i niemal we wszystkim naśladują w swoim życiu innych. To daje im swego rodzaju poczucie bezpieczeństwa. Ich na razie zostawmy. Są też tacy, którzy czują się z jakiegoś powodu lepsi, ważniejsi i mądrzejsi od innych. I to byłoby w porządku – to musi być nawet fajne uczucie. Gorzej jednak, kiedy oprócz tego bardzo im przeszkadza to, że nie wszyscy chcą żyć tak, jak oni.

Ale zostawmy te dywagacje. Już za kilka dni miało rozpocząć się wielkie doroczne święto w pajacykowie, a tymczasem wciąż nie udawało się zapanować nad chaosem. Pajacyki podzieliły się na dwie grupy. Jedna grupa robiła wszystko, co w ich mocy, żeby doroczne święto odbyło się bez kłopotów i było jak zawsze smaczne, pachnące i wypełnione spokojem. Druga grupa postanowiła nie brać udziału w przygotowaniach. W tej grupie każdy zamierzał czas świąteczny spędzić po swojemu i na pewno nie zgodnie z tradycją. Niektórzy planowali nawet podróż w tym czasie, a niektórzy w ogóle nie zamierzali świętować. Nie chcieli być jednym z puzzli jednej układanki. Czuli, że do niej nie pasują.

Pajacyk z piernika nadal sypiał kiepsko. Koszmarny sen pojawiał się każdej nocy i pajacyk do świtu nie mógł zmrużyć oka. Bał się, że któregoś dnia zniknie całkiem w tym śnie i potem już się więcej nie obudzi. A tego bardzo by nie chciał bo lubił wstawać rano i czuć codziennie tę samą ciekawość, co takiego przyniesie nowy dzień. Na szczęście z pomocą aromatycznej kawy pistacjowej codziennie rano od nowa wzmacniał swoje siły. Wracał mu dobry humor i ciekawość świata. Dzięki temu dodawał też siły tym, którzy brali udział w przygotowaniach do dorocznego święta. I dzięki temu też wcale nie złościł się na tych, którzy odmówili pomocy i postanowili spędzić święta w tym roku zupełnie inaczej. A dlaczego nie? Dlaczego zmuszać kogoś do czegoś, czego nie chce? Czy to może komuś w czymś pomóc? Czy to w ogóle jest możliwe?

Czy w życiu ważniejsza jest tradycja czy też wprowadzanie zupełnie nowych zwyczajów – to nie jest temat na tę historię. Nadszedł dzień wielkiego dorocznego święta. Świat wyrównał oddech. Piernikowe pajacyki świętowały. Oczywiście tylko te, które miały na to ochotę. Pozostałe spędzały ten czas tak, jak podpowiadała im ich fantazja. Niektóre może w ogóle nie świętowały bo zupełnie nie lubiły żadnych takich świąt. Czy jest w tym coś złego?

Po głównych uroczystościach pajacyk z piernika wybrał się na spacer. Rano tego dnia spadł świeży śnieg i teraz wszystko bieliło się pięknie i skrzyło w światłach latarni. Spacer w taką pogodę to spełnienie marzeń. Spokojne myśli płynęły w jego głowie bez pośpiechu jak chmury na niebie, czuł pełne odprężenie i spowolnienie czasu. Tak powinno się świętować, czyż nie?
– Hej – usłyszał nagle – czy to dobry czas na pistacjową kawę?
Duży pajacyk, który był przeciwnikiem tradycji i niedawno jeszcze złościł się z tego powodu na pajacyka z piernika, stał przed nim z kubkiem kawy w ręku.
– Myślę, że to najlepszy czas na taką kawę – odparł pajacyk z piernika.
– A co powiesz na towarzystwo kogoś, kto myśli zupełnie inaczej niż ty i wcale nie lubi świętować? – zapytał duży pajacyk.
– To może być najlepsze towarzystwo na dzisiejszy wieczór – odparł pajacyk z piernika.
Wędrowali przed siebie dyskutując o życiu. Nie o tradycji lub jej braku, ale tak ogólnie. Ciekawie jest dowiedzieć się, jak widzi świat ktoś, kto żyje obok nas. Można się wiele przy tym nauczyć, jeśli tylko się chce. I można dojść do wniosku, że trudno jest stwierdzić jednoznacznie, co dla kogo jest dobre, a co nie i kto ma na pewno rację.
Tej nocy pajacyk z piernika spał mocno do samego rana. Jego koszmar nie pojawił się, a rano wstał pełen nowych sił i pozytywnej energii. Jedząc śniadanie rozmyślał o tym, że poprzedni dzień przyniósł mu coś więcej niż doroczne wielkie święto. I kto wie, czy nie coś jeszcze lepszego. Czy byłoby tak gdyby wszyscy zawsze się ze sobą zgadzali i robili zawsze tak samo? Czy to nie dowód na to, że niektóre rzeczy naprawdę trudno jest odrzucić jako złe i niepotrzebne bo często wynika z nich coś dobrego?
Zdradzę wam teraz pewną tajemnicę. Chociaż być może zawsze o tym wiedzieliście. W świecie piernikowych pajacyków tak naprawdę nie ma kłótni i sporów, które nie kończyłyby się dobrze. Nawet jeśli każdy z pajacyków ma swoje własne zdanie to i tak w końcu wszystkim żyje się razem dobrze w pajacykowym świecie. Zupełnie inaczej niż w świecie ludzi. Może dlatego zapach świeżo upieczonych pierników tak bardzo poprawia nam nastrój? A kiedy lukrowymi pisakami stroimy je w kolorowe wzory świat na chwilę zdaje się odzyskiwać spokojny i równy oddech, a czas zatrzymuje się i obejmuje nas miękko dając oparcie i poczucie stabilności. Tak bardzo nam potrzebne. Nie tylko dzisiaj, ale zawsze.

Listopadowa Wiedźma

To był dziwny poranek. Wszystko działo się jakby wolniej. A przedmioty wypadały z rąk. Najpierw Nino upuścił talerz. Talerz spadł z hukiem na podłogę. Jednak wcale się nie rozbił. Ali najpierw podskoczyła zaskoczona hałasem, a potem długo wpatrywała się w leżący na podłodze talerz.
– Co tak patrzysz? – zapytał Nino – przecież jest cały. Nic się nie stało.
– Właśnie – wyszeptała Ali.
– Zdarza się, czasami upadają szczęśliwie – uśmiechnął się Nino i podniósł talerz.
Potem w powietrzu zaczął tańczyć widelec. Wiecie może jak to jest. Widelec wypada wam z rąk jakby z impetem i przez chwilę zupełnie jak w cyrku wiruje w powietrzu, zanim w końcu upadnie. Jednak widelec nie tyle upadł, co wbił się zębami w podłogę.
– Tuż obok mojej stopy! – zakrzyknął Nino – o centymetr! Taki jesteś ostry?
To było dziwne. Ale przecież też się zdarzało. Ali nie miała nastroju na żarty. Skrzywiła się patrząc na Nino.
– Znowu nie w humorze? – zapytał Nino – ostatnio często ci się zdarza. Ciągle masz ponurą minę.
– Daj mi spokój – odburknęła Ali – nie mam ochoty na rozmowę.
– Właśnie – odparł Nino – zauważyłem przecież.

Po chwili Ali zapomniała o talerzu i widelcu. Chciała już tylko wyjść z mieszkania, w którym faktycznie ostatnio wszystko ją denerwowało. Meble, dywany, poduszki i naczynia. I tańczące widelce. O rodzicach i Nino nie wspominając. Też tak czasami macie?
Jednak to był zaledwie początek bardzo dziwnych zdarzeń. W szkole Ali była zupełnie rozkojarzona. W ogóle nie mogła skupić się podczas lekcji. Ale najgorsze było to, że jej tornister był niemal całkowicie pusty tego dnia. Była pewna, że wczoraj pakowała do niego książki i zeszyty. A tymczasem nie było ich tam. Nauczyciele z niedowierzaniem kiwali głowami, a Ali zupełnie nie wiedziała co ma na to powiedzieć.
Po lekcjach wracała do domu dziwnie przygnębiona. Było chłodno – chociaż był dopiero 31 października zimno było jak w środku listopada. Ali nigdy nie lubiła listopada. Dłużył jej się przed grudniem, który przynosił ze sobą ciepły przedświąteczny nastrój. Dzisiaj czuła w powietrzu listopad – taki, jakiego najbardziej nie lubiła. Pełen smutku, mokrych liści i zimnego, huczącego wiatru wieczorami. Takiego wiatru, który w przychodzi po ludzkie dusze.

O tym, że wiatr zabiera ludzkie dusze usłyszała po raz pierwszy kiedy była mała. Leżała wtedy kilka dni w szpitalu na oddziale dziecięcym. Było nawet sympatycznie. Dużo dzieci. Na co dzień nie myślało się o tym, że wszyscy tu są na coś chorzy. W świetlicy były zabawki, gry, kredki i telewizor. A wieczorami pielęgniarki stawały w drzwiach świetlicy i opowiadały sobie niestworzone historie. Nie zważały na to, że mali pacjenci wszystko słyszą i w nocy mają koszmary. Pewnego wieczoru za oknem wiał bardzo silny wiatr. Huczał w ścianach i suficie oddziału. A zwłaszcza w nieprzyjemnej, zimnej łazience. Wtedy właśnie jedna z pielęgniarek zaczęła opowiadać, że wiatr to sługa złych mocy i że zabiera ludzkie dusze. Nie na zawsze. Czasami tylko na chwilę. Ale czasami odmienia je całkiem, a potem dopiero oddaje. Takie odmienione.

Ali przez lata nie myślała o tej historii. Teraz nagle jej się przypomniała. I w tej właśnie chwili silniejszy podmuch wiatru zerwał jej szalik z szyi. Szalik poszybował jak latawiec unosząc się dość wysoko. W końcu jednak powoli opadł na stojącą nieopodal ławkę, jakby czyjaś życzliwa ręka odłożyła go tam po prostu. Ali podeszła do ławki i niepewnie chwyciła swój szalik. Czuła się naprawdę coraz dziwniej. Chociaż przecież nie było powodu.

Wkrótce zrobiło się ciemno i na ulicach pojawiły się grupki dzieci poprzebieranych w najdziwniejsze stroje. Niektórzy mieli na sobie długie białe prześcieradła i to wyglądało niesamowicie w bladoniebieskim świetle spoglądającego z nieba Księżyca. Inni ubrani byli na czarno i ich sylwetki chwilami całkowicie ginęły w mroku. Bardziej kreatywni na czarnych strojach wymalowane mieli sylwetki kościotrupów i w ciemnej ulicy zdawało się, że to one poruszają się i spacerują po ulicach w ten wyjątkowy wieczór.

Nino też wybrał się dziś dokądś. Na pewno nie w poszukiwaniu cukierków – na to był już za duży. Raczej straszyć młodsze dzieci w jakimś dziwnym przebraniu. Razem z tym jego kolegą miewali głupie pomysły. W mieszkaniu było całkiem pusto i to było bardzo przyjemne. Ciepłe światło kuchennej lampy obejmowało jasnym kołem stół w kuchni i dawało poczucie bezpieczeństwa. Zza okna dochodziły dźwięki ulicy – dowód na to, że dookoła toczy się zwyczajne życie. Dookoła ciepłej wyspy, pełnej kolorowych dywaników, zabawnych poduszek i miękkich koców i zapachów domu. Ali zaparzyła sobie kubek gorącej herbaty i zamyśliła się nad obrusem w kratkę na kuchennym stole. “Ciekawe gdzie są rodzice… ” – przemknęło jej przez myśl, ale za moment już odpłynęła myślami w swoją stronę. W miejsca w głowie gdzie mogła być sama. Cieszyła się, że nikogo nie ma w domu. Czasami chciałaby, żeby wszyscy zniknęli. Denerwowali ją ostatnio często. Ich pytania, niepotrzebne troski, czasami pretensje. I Nino też, z tymi jego głupimi dowcipami. Czasami myślała nawet: a niech by tak zniknęli! Na zawsze! Miałaby święty spokój. Po co w ogóle ktoś wymyślił rodzinę? Ludzi, którzy ciągle kręcą się wokół ciebie i coś od ciebie chcą. Najczęściej w chwili, kiedy zupełnie nie masz ochoty na rozmowy i w ogóle kontakt z kimkolwiek. Na opowiadanie o tym, co było w szkole i jakie masz plany na popołudnie. Jakby to była ich sprawa!
– No i stało się – odezwał się nagle jakiś obcy głos z przedpokoju.
Ali zupełnie niespodziewanie poczuła dreszcz na plecach. Mogło jej się tylko wydawać, a jednak…
– Nie, nie wydawało ci się – odezwał się ponownie głos – mówię do ciebie!
Teraz już Ali nie mogła mieć wątpliwości. Ktoś był w mieszkaniu i przemawiał do niej. Głos nie był jej znany. Nie mówiąc o tym, że w ogóle nikogo nie powinno tu przecież być.

Ali powoli i niepewnie wyjrzała z kuchni do przedpokoju. Panował tam półmroku, ale nie było wątpliwości, że ktoś siedział na krześle w kącie. Szczupła postać w długim płaszczu, który sięgał do podłogi. Długie włosy spadały jej na ramiona i przesłaniały twarz. Jednak Ali była pewna, że na nią patrzy. Poczuła chłód i ścisk w żołądku.
– Cukierek albo psikus – zaskrzeczała wiedźma (bo była nią z pewnością)
– cukierków nie cierpię, ale psikusy bardzo! – i zaśmiała się bardzo głośno.
– Kim jesteś i co tu robisz? – Ali jakimś cudem zebrała się na odwagę.
– A jak sądzisz? – przedrzeźniała ją wiedźma – jestem psikusem na Halloween. A nawet więcej. Spełniam… złe życzenia. Takie, które powstają w głowach ludzi pod wpływem złości. W chwilach zdenerwowania. Tych życzeń jest naprawdę dużo i niektóre są okropne. Wierz mi – twoje życzenie, żeby zniknęli rodzice i brat nie jest najgorsze. Mam nadzieję, że jesteś zadowolona – stwierdziła nagle syczącym głosem.
– Nie… – zaczęła Ali, ale nie bardzo wiedziała co jeszcze mogłaby powiedzieć. Niespodziewanie zrobiło jej się przykro. Przez te złe myśli i życzenia, które niestety pojawiały jej się czasami w głowie.
Wiedźma machnęła ręką i wyciągnęła z szerokiego rękawa fajkę. Wsadziła ją sobie do ust i w tym momencie z fajki popłynęły pod sufit obwarzanki dymu, najpierw całkiem małe, a potem coraz większe i większe. Wkrótce wypełniły cały przedpokój, a Ali zaczęło się robić niedobrze. W pewnym momencie poczuła, że coś ściska ją w pasie, a potem podrywa z podłogi do góry. Jeden z wychodzących z fajki “dymnych” krążków opasał ją jak dmuchane koło do nauki pływania i unosił nad podłogą.
– Puść mnie! – krzyknęła głośno.
Ale wiedźma znowu zaczęła się śmiać i odparła
– Muszę dokończyć zadanie i trochę tu… posprzątać.
Ali zaczęło kręcić się w głowie i w dodatku rozbolał ją brzuch. Nic już nie była w stanie powiedzieć. Tymczasem wszystkie meble i sprzęty w mieszkaniu zaczęły unosić się w powietrzu i wirować coraz szybciej i szybciej. Wiedźma wstała z krzesła w przedpokoju i wciąż trzymając fajkę w zębach zaczęła rozrzucać książki, ubrania i inne przedmioty, ze złośliwym uśmiechem chwytała też filiżanki i talerze i zrzucała je na podłogę, śmiejąc się głośno kiedy tłukły się na drobne kawałki.
– Nie rób tego – zdołała zawołać Ali – mama będzie bardzo zła. Robisz straszny bałagan!
– Twojej mamy tu nie ma – odparła wiedźma – i raczej szybko nie wróci. Możemy robić bałagan i psuć wszystko bezkarnie. Niech wszystko zniknie z powierzchni ziemi. Zgodnie z życzeniem!
Ali nagle strasznie zatęskniła za mamą i tatą. I nawet za Nino. Gdyby był tutaj na pewno rozprawiłby się z tą okropną wiedźmą! Gdzież oni są?
Tymczasem wokół wszystko wirowało i wszystko rozsypywało się w drobny mak. Podłoga pokryta była kawałkami naczyń, kartkami wydartymi z książek, ubraniami i tysiącem różnych drobiazgów. Wszędzie panował wielki nieład i Ali już nie była pewna czy to na pewno jest to mieszkanie, w którym mieszkała jej rodzina. Było zupełnie do niego niepodobne.
Nagle wiedźma chwyciła ulubioną filiżankę mamy. Taką z delikatnej porcelany, ozdobioną barwnymi, misternymi wzorami. Mama bardzo ją lubiła i odstawiała zawsze wysoko na półkę, żeby nikt jej nie potłukł. Sama ją myła i wycierała. Piła z niej białą i niebieską herbatę.
Wiedźma przez chwilę przyglądała się filiżance. A potem schowała ją szybkim ruchem do swojego szerokiego rękawa.
– Tę zabiorę – mruknęła – przyda mi się do ziółek.

W tym momencie ktoś zaczął z całych sił szarpać za klamkę drzwi do mieszkania. Ali zdawało się, że słyszy głos Nino. Nic jednak nie mogła zrobić ponieważ unosiła się pod sufitem przedpokoju po przeciwnej stronie. Nie wiedziała w jaki sposób mogłaby dostać się w pobliże drzwi.
Jednak ktoś właśnie zmierzał w tę stronę ze złowrogą miną. Ali nawet nie zdążyła krzyknąć. Wiedźma raptownie otworzyła drzwi, za którymi stał zdziwiony Nino.
– Ali! – zawołał, kiedy zobaczył swoją siostrę unoszącą się pod sufitem. Jednak nie zdążył dodać nic więcej bo w tym momencie z fajki, którą miała w ustach wiedźma wydobył się obłok, który podpłynął w stronę Nino i po chwili Nino znalazł się w czymś na podobieństwo bańki mydlanej, tylko nie tak przejrzystej i błyszczącej. Bańka – nie – bańka uniosła Nino wysoko i najpierw przepłynęła przez mieszkanie, a potem wypłynęła przez otwarte okno gdzieś w stronę wieczornego nieba. Nino patrzył przez tę bańkę na Ali smutno – a przynajmniej tak jej się wydawało.
– Nino!!! – zawołała Ali i poczuła, że dłużej nie wytrzyma – zaraz się popłacze. Poczuła jak pieką ją oczy i ściska ją w gardle – Nino!!!
– Cukierek czy psikus – mruczała tymczasem wiedźma chwyciwszy ramkę ze zdjęciem z wakacji, na którym byli wszyscy czworo – rodzice, ona i Nino – i wyrzuciła ją za okno.
Ali poczuła, że wszystko wokół zaczyna się kołysać jak łódź na wzburzonej wodzie, a ściany i podłoga mieszkania rozpływają się w jakiejś szarej mgle aż w końcu znikają zupełnie. Tak jakby szarość zrobiła sobie ucztę i pożerała wszystko.
– Mamo – zawołała smutno Ali – tato!!!
W tej chwili wiedźma chwyciła ją za ramiona i zaczęła potrząsać bardzo mocno. Śmiała się przy tym i wołała:
– Ali! Ali! Cały świat się zaraz spali!
Psikus czy cukierek, nie cierpię takich gierek! Wszystko znika, widziałaś… czy nie tego właśnie chciałaś?

Ali czuła, że zaraz całkowicie odpłynie gdzieś daleko a jej dusza wypłynie z niej i zostanie wchłonięta przez tę szarość, która pożerała wszystko wokół. I będzie pusta w środku jak jej tornister dziś w szkole. Wszystko to było bardzo dziwne. I zrobiło jej się naprawdę smutno. Strasznie tęskniła za rodzicami i Nino – nigdy w życiu tak za nimi nie tęskniła! Gdyby byli obok na pewno to wszystko by się nie zdarzyło…
– Ali, Ali… ! – wołała tymczasem wiedźma…

– Ali, Ali, obudź się… – mama lekko ściskała ją za ramię – hej, pobudka.
Obok mamy stał Nino i uśmiechał się do niej.
– Dlaczego śpisz na siedząco? – śmiał się – wygodnie tak?
Ali podniosła głowę. Cała była obolała.  Rozejrzała się trochę nerwowo po mieszkaniu, ale wszystko zdawało się być na swoim miejscu. Ciepłe światło kuchennej lampy obejmowało jasnym kołem stół w kuchni i dawało poczucie bezpieczeństwa. Musiała zasnąć na stole w kuchni. Wciąż bolał ją brzuch i trochę ją mdliło. Chyba z głodu, nic przecież nie zjadła po przyjściu ze szkoły. Zza okna dochodziły dźwięki ulicy – dowód na to, że dookoła toczy się zwyczajne życie. Chociaż…
– Ali! Ali! Cały świat się zaraz spali!
Psikus czy cukierek, nie cierpię takich gierek! Ali, Ali… – dobiegło gdzieś zza okna. Albo tylko jej się zdawało. Ali potrząsnęła mocno głową i wreszcie całkiem się obudziła.
– Czas na kolację – powiedziała mama, a jej głos wydał się Ali tak miły, jak nigdy – i żadnych psikusów już dziś – zaśmiała się mama nagle.
W tym momencie do mieszkania wszedł tata i wniósł ze sobą listopadowy chłód z ulicy.
– Ależ ziąb – zatarł zmarznięte dłonie – i wiatr! Ciekawe, ile dziś dusz porwie i potem odda odmienione. W końcu dziś wszystko jest możliwe…
I nagle mama, tata i Nino zaczęli się śmiać bardzo głośno. I ten ich śmiech wydał się Ali bardzo dziwny. Spojrzała na nich zaskoczona bo przypomniał jej się śmiech, który już dzisiaj słyszała. Przyjrzała się uważnie rodzicom i bratu jednak wyglądali tak, jak zawsze. Przynajmniej z zewnątrz.

Ali odpędziła szybko wspomnienie złego snu (bo to był przecież sen? ) i pomyślała o tym, jak to dobrze, że są tutaj obok. I zdaje się, że jej dusza też była na swoim miejscu. I to było najważniejsze. A ona chyba nie powinna się już niczemu dziwić po takim dniu. Naprawdę niczemu… Tak myślała, patrząc na kręcących się po mieszkaniu i rozmawiających ze sobą o czymś beztrosko rodziców i Nino. I czuła się trochę tak, jakby widziała ich po raz pierwszy w życiu…
– Ali – z zamyślenia wyrwał ją głos mamy – nie wiesz, gdzie może być moja ulubiona filiżanka? Ta porcelanowa. Nie ma jej tam, gdzie zawsze ją odstawiam. Zupełnie nie rozumiem…
– Znajdzie się – wtrącił tata zanim Ali zdążyła otworzyć usta – a jeśli nie, to kupimy nową. To tylko filiżanka!
W tej chwili wzrok Ali powędrował w stronę półki, na której zawsze stała ramka ze zdjęciem z wakacji, na którym byli wszyscy czworo – rodzice, ona i Nino. Ale ramki i zdjęcia nie było. Zniknęła tak, jak filiżanka mamy.
– Ali! Ali! Cały świat się zaraz spali!
Psikus czy cukierek, nie cierpię takich gierek! Wszystko znika, widziałaś… czy nie tego właśnie chciałaś… ?
– dobiegło w tej samej chwili gdzieś zza okna. Ali spojrzała niepewnie na Nino i na rodziców, ale wyglądało na to, że nic nie usłyszeli. Tata pocieszał mamę, która martwiła się zagubioną filiżanką. Nino przeglądał jakieś czasopismo. A Ali miała wrażenie, że te słowa na stałe już zapisują się w jej głowie i że będzie je tam słyszeć bardzo długo. Jak taki cichy głos sumienia, który co jakiś czas przypomina nam nasze grzeszki. Nie tylko te popełnione – jak małe kłamstwa lub zaniechania, ale także te tylko “pomyślane”. Każdy przecież ma czasami takie. Prawda?

I one nie są tak całkiem bez znaczenia. Jak sądzicie?

Czarny kot

Pewnego razu był sobie czarny kot. Tak czarny, jak smoła. Tak czarny, że w ciemności w ogóle nie było go widać. Wtapiał się w nią miękko i całkowicie, a że do tego jego koci chód był właściwie kompletnie niesłyszalny, potrafił nieźle nastraszyć kogoś, kto przypadkiem się na niego natknął. Czarny jak smoła i jak najczarniejsza noc kot miał oczywiście zielone oczy. Zielone i połyskujące w blasku Księżyca. Dlaczego oczywiście? Bo koty bardzo często mają zielone oczy. I one  błyszczą w nocy jak drogocenne kamienie, jakby Księżyc, który bardzo lubi koty, wypełniał je swoim światłem. Tak zazwyczaj przecież jest. Czyż nie?

Koty wywołują w ludziach różne skojarzenia. Niektórym kojarzą się z domem i ciepłem. Z przyjemnym miauczeniem i ocieraniem się miękkiego jak koc zwierzątka o nogi, przez które przebiega wtedy przyjemny dreszcz. Niektórym koty kojarzą się z łazęgostwem. Z wędrowaniem przed siebie bez celu, chociaż być może cel jest jakiś, tylko skryty głęboko w sercu “łazęgi”. Przez to jeszcze inni kojarzą koty z niezależnością. Z całkowitą wolnością – decyzji, sądów, wyborów. Wolnością, o której wielu marzy, ale niewielu by się odważyło, by ją mieć. Bo to wielka odwaga być wolnym i w dodatku demonstrować swoją wolność innym.

Czarny jak smoła lub jak najciemniejsza noc kot o zielonych oczach kojarzył się ludziom z czymś jeszcze. Mianowicie z magią. Taką prawdziwą, dostępną tylko wtajemniczonym. Nie żadnym wróżeniem z fusów czy innymi gusłami, tylko z taką magią, dzięki której dociera się do tajemnicy istnienia. Do istoty wszelkich spraw. Do odpowiedzi na najtrudniejsze pytania. Do ciemności, która zamienia się w jasność dzięki poznaniu tego co nierozpoznane. I bardzo możliwe, że nie były to tylko i wyłącznie skojarzenia. Możliwe, że czarny kot z zielonymi jak kamyki oczami faktycznie z magią miał coś wspólnego. Zresztą sami to osądźcie.

Przenieśmy się teraz do pewnej niezbyt dużej miejscowości. Miejscowość ta znajdowała się gdzieś na końcu świata, gdzie nie docierają autokary z turystami i ledwo udaje się tam dotrzeć od czasu do czasu samochodom dostawczym z różnego rodzaju asortymentem, który może być przydatny mieszkańcom. Ale i samochody dostawcze rzadko się tu zjawiały. Na co dzień w miasteczku nie działo się nic i to w nieznośnie dosłownym tego słowa znaczeniu. Oczywiście w tym “nic” zawierało się mnóstwo codziennych czynności, związanych z ludzką egzystencją – tak bardzo podobnych do siebie, powtarzalnych i wykonywanych bardzo często machinalnie, że dawno już wpisały się w rytm życia  i nikt się nad nimi nie zastanawiał. Były czymś tak oczywistym, jak wschód i zachód słońca codziennie o podobnej porze, jak przychodzące po sobie i przemijające pory roku, jak deszcz w porze deszczowej i słońce w porze upałów. Jednym słowem: nie były niczym, co zasługiwałoby choćby na wzmiankę.

Takie życie, w którym wszystko jest powtarzalne i przewidywalne wielu osobom może wydać się szczytem marzeń. Tak, tak, bardzo wiele osób nie lubi zmian, nie lubi wciąż od nowa przystosowywać się do czegoś, a już o niespodziankach w ogóle nie ma co wspominać – to dopiero okropieństwo! To, że można dokładnie przewidzieć, co i o której godzinie wydarzy się następnego dnia, jest dla wielu osób warunkiem prawdziwego szczęścia i spełnionego życia. I – może was to zdziwić – takich osób jest naprawdę sporo. Zresztą rozejrzyjcie się wokół – sami się przekonacie.

Dni w miejscowości zagubionej gdzieś na końcu świata mijały spokojnie i bez znaczących wydarzeń. A jeśli nawet jakieś wydarzenie miało miejsce to zwykle i tak nic nie odbiegało od dawno ustalonego planu i porządku. Zupełnie jak w dobrze działającym nakręconym zegarze. Gdyby jakiś malarz postanowił – zupełnie nie wiadomo po co i dlaczego – namalować to miasto, to wszystko na jego obrazie byłoby w kolorze szarym,  postacie nie poruszały by się, a perspektywa byłaby umowna, przez co obraz byłby jednowymiarowy. I tak byłoby pewnie już zawsze gdyby nie… No właśnie.

Pewnego dnia na ulicach miasta ktoś zauważył czarnego jak smoła albo jak najczarniejsza noc kota. W mieście mieszkały oczywiście koty i psy i zdarzały się także w czarnym kolorze, jednak ten kot był inny. I tylko niech wam nie przychodzi do głowy pewien znany kot o imieniu Behemot – ten był zupełnie do tamtego nie podobny. Był z zupełnie innej bajki. Zastanawiano się czyj to kot i skąd się tu wziął. Kot tymczasem spacerował ulicami miasta zupełnie tak, jakby był u siebie. Widziano go, jak szedł środkiem chodnika i rozglądał się z zaciekawieniem dookoła. Czasami przystawał przed witrynami sklepów i gapił się na nie przez dłuższą chwilę zupełnie tak, jakby był zainteresowany zakupem tej czy innej rzeczy. Ktoś widział go w parku, paradującego główną aleją albo też wysiadującego na ławce. Jakby kot po prostu wybrał się na przechadzkę i łapał chwile oddechu wśród wysokich i zielonych jak jego oczy drzew. To nie było zachowanie typowe dla kotów.
Ale najgorzej było w nocy. Ludzie, którzy bardzo późną porą spieszyli ulicami miasta, natykali się na niego przypadkiem i wielu z nich przyprawiło to o mały włos o zawał serca. Kot nagle wyrastał przed nimi na chodniku w miejscu, którego nie obejmowało światło latarni. Albo nie stąd ni zowąd wyskakiwał im spod nóg, a potem nagle znikał w ciemnej bramie. Bywało też, że jego sylwetka niewidoczna w ciemności na tle ściany, nagle odrywała się od niej i nie można było mieć pewności, czy to czarny kot czy też może jego cień. Ci, którzy byli bardziej strachliwi i przyzwyczajeni do tego, że w ich życiu wszystko jest ustalone i niezmienne, nagle poczuli się niepewnie, a to było coś zupełnie nowego.

Czy wierzycie w magię? Czy jesteście w stanie uwierzyć, że czarami, talizmanami, rytuałami można zmienić rzeczywistość? A czy wierzycie w przesądy? A może w przeznaczenie? Czy też może jesteście osobami tak mocno stąpającymi po ziemi i tak racjonalnymi, że absolutnie nie wierzycie w takie rzeczy? Byłaby to wielka szkoda, ale i tak przecież bywa. Ja sama nigdy nie wierzyłam w duchy, aż do czasu…

Odkąd w miejscowości pojawił się czarny kot zaczęły dziać się bardzo dziwne rzeczy. Na początku oczywiście nikt nie kojarzył tych zdarzeń z jakimś tam kotem. Z dnia na dzień jakby ktoś nad miastem rozciągnął mgłę, która wywołała u wielu osób dziwne uczucie melancholii i tęsknoty – coś zupełnie dotąd niespotykanego w tym miejscu. Ludzie zatrzymywali się na ulicy i zaczynali patrzeć w niebo. Niektórzy długo tak stali potrącani przez innych. Niektórzy stawali nagle, bo zapominali dokąd idą. I po co właściwie. Te dziwne zachowania przynosiły oczywiście negatywne skutki: spóźnienia do pracy, odwołane spotkania, pominięte ważne daty. Raz nawet o mało co nie skończyło się wypadkiem, kiedy nagły przypływ melancholii zdarzył się jednemu z mieszkańców na przejściu dla pieszych na jednej z najbardziej ruchliwych ulic miasta.

To wcale nie było zabawne. Wiecie na pewno doskonale, jak wygląda efekt domina. Kiedy przewróci się jeden klocek popycha on kolejne, a kolejne przewracają się na następne. Z tego mogą wynikać bardzo poważne i nieprzewidziane problemy. Ale… czy tylko problemy?

W miejscowości na końcu świata zagubionej gdzieś daleko i zapomnianej przez wszystkich po latach, w których nie działo się nic – nagle zaczęły się dziać rzeczy, które dotąd nigdy nie miały miejsca. Ktoś na przykład zrezygnował ze swojej – wykonywanej od lat, powtarzalnej i mało satysfakcjonującej – pracy. Tak z dnia na dzień, bez uprzedzenia. Ktoś inny postanowił przeprowadzić się bliżej parku, żeby częściej w nim bywać. Natychmiast się spakował i był gotów do przeprowadzki. Jeszcze ktoś wpadł na pomysł, żeby wybrać się w daleką podróż! Tego nikt tutaj nigdy nie robił. Trudno było dotrzeć do tej miejscowości i tak samo trudno było się z niej wydostać. Niektórzy zaczęli zastanawiać się nad wprowadzeniem zmian w życiu – jakichkolwiek. Na ulicach pojawili się ludzie z włosami pofarbowanymi na zielono albo bardzo dziwnie ubrani. Ktoś stanął na rogu jednej z ulic i głośno śpiewał piosenki. Ktoś się z kimś pokłócił, a ktoś inny z kimś po latach pogodził. Trochę z tym wszystkim było zamieszania, ale na pewno nikt nie mógł już powiedzieć, że nic się nie dzieje. Działo się dużo i nie wiadomo było, co może zdarzyć się jeszcze.
I w tym wszystkim nie byłoby nic dziwnego. Raczej należałoby się cieszyć, że teraz zacznie być normalnie. To znaczy – coś zacznie się nareszcie dziać. Coś poza “nic”, które zawiera w sobie tyle samo spokoju i stabilności, co nudy i zniechęcenia, ale też swego rodzaju ucieczki od pragnień. Jednak są tacy – i była już o tym mowa – dla których brak zmian i podobieństwo, a nawet identyczność kolejnych dni w mieście były wyznacznikiem dobrego życia. Nieprawdopodobne, a jednak. Lubili być częścią szarego obrazka, na którym postacie nie poruszają się i nawet perspektywa jest tylko umowna, przez co obrazek jest jednowymiarowy. Tym osobom bardzo nie podobało się to wszystko. Dla nich to były cuda nie z tej ziemi i w dodatku wcale ich tutaj nie chciano. Te osoby zaczęły gorączkowo szukać przyczyn i wkrótce wszystkie oskarżenia padły na czarnego jak noc kota, który nie wiadomo skąd i kiedy pojawił się w mieście.

W ciągu jednego dnia na wszystkich słupach ogłoszeniowych rozwieszono ogłoszenie: “Poszukiwany jest czarny kot z zielonymi oczami. Każdy kto go spotka powinien natychmiast zadzwonić pod podany niżej numer telefonu. Dla tego, kto pojmie kota i dostarczy pod podany niżej adres, przewidziana jest nagroda”.

Jak to dobrze kiedy można tak precyzyjnie określić, opisać, wskazać przyczynę wszelkich kłopotów! Wtedy można ją złapać, wsadzić do worka i wywieźć z miasta. I będzie po problemie. Każdy by chciał mieć taki prosty sposób na rozwiązanie swoich problemów. Ale nawet w najstarszych bajkach tak się nie zdarza. A co dopiero w życiu. Kiedy coś się zmienia to bardzo trudno, o ile to w ogóle możliwe, jest wrócić do tego, co było. A jeszcze trudniej – do tego, kim się było. I nawet wyłapanie wszystkich czarnych kotów w okolicy i przesiedlenie ich hen daleko nic na to nie pomoże.

Tymczasem czarny jak noc kot zniknął tak nagle, jak nagle się przedtem pojawił. Zupełnie jakby rozpłynął się któregoś dnia w powietrzu. Albo jakby noc ukryła go na zawsze w kieszeni swojego zamaszystego płaszcza, by mógł bawić się w niej gwiazdozbiorami jak włóczką z babcinego koszyka. I być może, gdyby ktoś bardzo chciał, dostrzegłby czasami na nocnym niebie dwie maleńkie gwiazdki, które były w nietypowym, bo zielonym kolorze. Niektórzy teraz bardzo wypatrywali czarnego kota na ulicach, licząc na to, że uda im się go złapać i dostać nagrodę. Ale znacznie więcej było tych, którzy rozglądali się za nim tęsknie, bo jego widok powodował u wielu miłe zaskoczenie, kiedy już oswojono się z jego obecnością w mieście. Niektórzy traktowali go jak swego rodzaju amulet, znak szczęścia, obietnicę spełnienia jakiegoś życzenia. Ludzie bardzo lubią przypisywać znaczenie różnym rzeczom – chociaż to trochę jak szukanie usprawiedliwienia dla swoich decyzji. Ale może też po po prostu… potrzeba odrobiny magii w życiu?
Tak czy owak – więcej już nikt czarnego kota z zielonymi oczami w tym mieście nie spotkał. Chociaż byli tacy, którzy twierdzili, że mignął im gdzieś w ciemnej bramie. Albo, że w nocy widzieli jego cień na ścianie swojego domu. Były to jednak raczej opowieści wyssane z palca lub po prostu wyobraźnia opowiadających.

Czy kot może być magiem? Czy może być wysłannikiem sił piekielnych, który chce wprowadzić zamęt w miejscach, w które przybywa? Czy jego zielone jak szmaragdy, błyszczące oczy, mogą działać na ludzi jak dobry czar lub zły urok, który odmienia ich zupełnie?
A może to nie są żadne czary! Tylko po prostu nagła zmiana punktu widzenia,  spojrzenie pod innym kątem na oglądany na co dzień obrazek. Małe pękniecie w znanym obrazie, szczelina, przez którą dusza może uciec w inne światy. Nieznane i nie wymarzone – a jednak gdzieś w głowie, pod tysiącem myśli o sprawach przyziemnych i codziennych – drzemiące w postaci niewypowiedzianych życzeń. Może w ogóle nie tylko nie ma magii, ale nawet nie jest nam ona do niczego potrzebna? Bo przecież nikt inny poza nami nie zadecyduje o naszym życiu. I o tym, czy chcemy w nim zmian, czy też zupełnie nie. Czy chcemy być takimi trochę więźniami naszych przyzwyczajeń, codziennie powtarzanych czynności, ale też lęków i obaw, czy też może chcielibyśmy poczuć się wolni. Jak kot, który wędruje przed siebie nie oglądając się na innych. I lubi zaskakiwać swoją obecnością w miejscach, w których nikt się go nie spodziewał. A czasami znika zupełnie lub raczej przenosi się w tylko jemu wiadome miejsce i nie zastanawia nad tym, co ktoś o tym pomyśli. Bo to przecież nie jest jego sprawa. Skoro jest się wolnym to przecież można żyć tak, jak się chce. Do tego wcale nie są potrzebne żadne czary.

Nikt nie mówi, że to łatwe: radzić sobie samemu w życiu. Czasami przydałyby się czary lub wstawiennictwo Księżyca. Jednak to możliwe jest tylko w bajkach. W życiu czarów nie. Ale mimo to, także w życiu, zdarzają się cuda nie z tej ziemi. I to wcale nie tak rzadko. Ciekawe, prawda?

Plecak

– Szybko, pośpiesz się! Jest już prawie dziewiąta, a ty ciągle w proszku!
– Wcale nie jestem w proszku. Dzisiaj wyjątkowo szybko udało mi się zebrać. Jeszcze tylko kilka rzeczy i możemy iść.
– Czas najwyższy! Wiesz dobrze, że droga zajmie nam kilka minut.
– Wiem, wiem … nie martw się, zdążymy.

Dwa małe Eregungi były gotowe do drogi. Posi jak zawsze od wczesnego ranka pełen energii. Tiv jak zwykle trochę zaspany i nie do końca zorientowany co się dzieje. Poranki to zawsze była dla niego najgorsza pora dnia.
Dzisiaj był pierwszy dzień szkoły. Do szkoły nie było daleko, a jednak trzeba było przejść przez las, a potem minąć staw z kaczkami i starą szopę Leśnika. To wszystko były pokusy trudne do przezwyciężenia. Ale dzisiaj naprawdę nie było na to czasu, ani nawet wielkiej chęci.
Pierwszy dzień w szkole raczej nigdy nie był zły. Po długich wakacjach Eregungi spotykały się z kolegami z klasy. Na pewno będzie co opowiadać i może nawet będzie wesoło. Chociaż…
Szkoła to miejsce i fajne i trochę nie. Na zabawę czasu jest niewiele, za to obowiązków z dnia na dzień przybywa. W dodatku nie wszyscy są tak sympatyczni, jak by się chciało. Czasami bywa trudno. Nie każdy radzi sobie z tym dobrze.
Eregungi to na ogół przyjazne stworzenia. Starają się żyć w zgodzie ze sobą, ale też z całym otaczającym je światem. W tym są trochę podobne do skrzatów. Jednak nie obce są im także gorsze dni i słabszy nastrój. W tym bardziej przypominają ludzi. I z tym podobieństwem jest najgorzej. Skrzaty nie rozdzielają tak zwanego włosa na czworo. Ludzie często tak. Skrzaty nie kręcą nosem na złą pogodę, krzywy chodnik czy nie działającą windę. Ludzi takie rzeczy potrafią wyprowadzić z równowagi.
A jak jest z Eregungami?

– Hej, jesteś dzisiaj jakiś markotny – Posi szturchnął Tiva w ramię – ciągle nie wyspany?
Było już po pierwszej lekcji i powoli powakacyjny kurz opadał ze wszystkiego i wszystkich po to, by odsłonić całkiem nowe możliwości nadchodzących miesięcy. Jednak nie tylko możliwości pojawiały się na widnokręgu, ale także wątpliwości, niepewność, jakieś małe lęki obok niespodziewanych radości. Dużo rzeczy zupełnie niewiadomych.
– Sam nie wiem – odparł Tiv – czuję się jakiś nieswój. Trochę jednak przytłacza mnie to miejsce. Tyle przed nami dni wśród innych Eregungów. Z ich nastrojami, humorami, pomysłami…
– Damy radę – zaśmiał się Posi – dotąd jakoś dawaliśmy. Musimy tylko skupić się na priorytetach. Pamiętasz?
– Jakich priorytetach? – zdziwił się Tiv – nic o tym nie wiem.
Posi uśmiechnął się wesoło do kolegi. Ten uśmiech Posi wygrał chyba na jakiejś loterii! Zawsze poprawiał nim nastrój Tivovi. Wokół po prostu robiło się jaśniej, kiedy Posi się uśmiechał.
– Mam nadzieję, że wszystko dzisiaj spakowałeś do swojego plecaka i masz przy sobie to, co najważniejsze?!
– Sam nie wiem – odparł Tiv – rano tak mnie poganiałeś…
Posi chwycił szybko plecak przyjaciela i zanurzył w nim swoją lekko jajowatą głowę.
– Czekaj… – mruczał pod nosem z głową wciśniętą w plecak – czegoś brakuje…
Tiv patrzył na to widowisko lekko rozbawiony. Posi był zabawny. Zawsze zabawny, śmiały, dzielny. Nie to, co on… Tiv.
– Tiv… – nagle głowa Posi wyskoczyła z plecaka – wiesz, że słyszę, co myślisz (Eregungi faktycznie mogły słyszeć myśli kogoś, kto siedział blisko, ale tylko, jeśli tego chciały. Nie byłoby łatwo funkcjonować, słysząc wciąż w głowie myśli wszystkich wokół).
– Słyszę, że włączył ci się… człowiek! Wyłącz go od razu. Takie myślenie nie pomaga. Nigdy. Przecież wiesz.
Tiv wiedział, ale czasami nic nie mógł poradzić. A kiedy sobie to uświadamiał, czuł się jeszcze gorzej.
– I muszę cię zmartwić. Chyba coś zgubiłeś. Przeszukałem twój plecak dokładnie. Nigdzie nie ma. Sam popatrz. – i Posi zaczął wyciągać z plecaka Tiva zeszyty, każdy w innym kolorze:
– dobre chęci – jest; kreatywność – jest; energia, dobra wola – są; zainteresowanie – jest; dobre relacje – ok, na pewno się przyda. Chociaż te twoje zeszyty…
– Co z nimi nie tak? – zapytał Tiv ze smętną miną.
– Nie za cienkie? – zapytał Posi – czy na pewno wystarczą na cały rok szkolny? Na przykład ten: energia. W grudniu skończą ci się w nim wolne kartki i co wtedy? Przecież to będzie dopiero połowa roku szkolnego! A energia przydałaby się raczej na cały. – Posi kręcił głową i cmokał zabawnie – no i brakuje najważniejszego. I dlatego masz dzisiaj taką minę!
Posi sięgnął teraz po swój plecak i jednym ruchem wyjął z niego bardzo gruby, bardzo kolorowy zeszyt i pomachał nim przed nosem kolegi.
– Można nawet wyrzucić resztę, jeśli ma się ten – zawołał radośnie i zaczął głośno literować napis na zeszycie: – Pozytywne nastawienie! Bez tego ani rusz.
– Ale przecież miałem – bąknął Tiv zaniepokojony – rano jeszcze sprawdzałem.
– Być może – odparł Posi spokojnie, chowając gruby kolorowy zeszyt do plecaka – a może tylko ci się zdawało. Tak bywa.
I znowu wysłał do kolegi swój słynny uśmiech.
– Chodź, poszukamy. Może gdzieś zostawiłeś. Na pewno się znajdzie.
– Okej. Ale wiesz… Z tymi zeszytami…  Pozytywne nastawienie… Sam nie wiem. Nie zawsze działa.
– No pewnie, że nie zawsze! Tak, jak wszystko. Ale nie zaszkodzi mieć przy sobie, prawda?
– No tak. Lepiej mieć i nie używać, niż nie mieć wcale.
– A najlepiej mieć i używać! Wtedy jest szansa, że zadziała. Zaraz znajdziemy twój i sam zobaczysz! I tylko mam nadzieję, że nie jest taki cienki, jak pozostałe. Ten musi ci wystarczyć na cały rok szkolny, a nie tylko do grudnia!
Śmiech Eregunga rozdźwięczał się na szkolnym korytarzu.

Dwaj przyjaciele – Posi i Tiv – oddalali się powoli, prowadząc tę jakże interesującą rozmowę.
Wkrótce pierwszy dzień w szkole minął i przyszły kolejne. Niektóre łatwe, inne trudne. Czasami tak trudne, że na początku wydają się nie do udźwignięcia. Jak to w życiu.
Czy pozytywne nastawienie może pomóc dźwigać takie trudne dni? Czasami tak, a czasami nie do końca. Jednak tego nigdy tak na pewno nie wiadomo. Dlatego najlepiej mieć je zawsze przy sobie. I spróbować użyć. A nuż zadziała? I warto mieć go tyle, żeby starczyło na co najmniej cały rok. Chociaż lepiej by było, żeby na dłużej. W każdym razie – nie zaszkodziłoby.
I wcale nie trzeba być Eregungiem, żeby o tym wiedzieć. Nieprawdaż?

Pewnego razu

Pewnego razu był sobie człowiek, który nigdy niczego nie planował. Ufał dobrym zrządzeniom losu i ścieżkom, które wybierał i nigdy nic z góry nie zakładał. Lubił wędrować przed siebie. Lubił wieczorem gapić się w gwiazdy. Lubił wstawać wcześnie, ale kiedy miał ochotę pospać dłużej, to lubił sobie pospać. Nie lubił sobie niczego narzucać. Jadł to, na co miał ochotę i wtedy, kiedy czuł głód. Nie miał żadnych ustalonych pór posiłków czy przerw na kawę. Oczywiście czasami musiał zrobić coś, co wymagała od niego dana sytuacja czy zobowiązania – każdy ma jakieś, bez tego nie da się żyć w żadnej społeczności. Ale podchodził do tego ze spokojem i bez niepotrzebnych nerwów. Nerwy w życiu nie są potrzebne niemal w żadnej sytuacji. Zwłaszcza, że większość z nas ma skłonność do denerwowania się na zapas, a to jest w ogóle bez sensu.
Czuł się trochę jak liść na wietrze i dobrze mu z tym było. Chcielibyście być, jak taki liść? Czy może czujecie niepokój na myśl o braku kontroli? Ale czy – tak naprawdę – możemy mieć kontrolę nad naszym losem? Do jakiego stopnia?
Nasz bohater też niegdyś bardzo bał się utraty kontroli. Nie zawsze był taki, jak teraz. Do pewnych rzeczy dochodzi się z czasem. I całe szczęście…

Niegdyś, kiedy był młodszy, wszystko planował z zegarkiem i kalendarzem w ręku. Wszystko chciał zawsze zrobić na czas, a ten czas sam sobie wyznaczał. Pracował ciężko i jednocześnie bardzo chciał, żeby wszyscy wokół byli z niego zadowoleni. Tak jakby to w ogóle było możliwe, żeby zadowolić wszystkich. Ale przez jakiś czas to działało.
– Która godzina? Już 12?! Trzeba napełnić zbiorniki, zanim słońce nas tu nie upiecze!
– O której dziś obiad? Nie mamy czasu na opóźnienie. Zjemy punktualnie o 13.00 i do roboty.
– Jutro wyjazd. O której? O 8.00 rano? W takim razie o 7.00 będę u ciebie. Za wcześnie? Nie, nie, nie, lepiej być wcześniej…

I tak każdego dnia. Plan dnia codziennie wypełniał się ściśle i nawet wtedy, kiedy trzeba było go na bieżąco modyfikować, to i tak wszystko było jak w kalendarzu – linijka w linijkę, bez żadnych odstępstw. Jak w szwajcarskim zegarku. Lub prawie tak – bo przecież żaden człowiek nie jest maszyną, chociaż niektórzy sądzą, że powinni nią być.

Jednocześnie nasz bohater niegdyś każdego niemal dnia tęsknił za wakacjami. Codzienne obowiązki i presja, którą czuł nawet wtedy, kiedy nie wywierał jej na nim nikt, poza nim samym, sprawiały, że wakacje były jego codziennym snem, do którego tęsknił za dnia. Zaglądał w kalendarz, odliczał daty. Kiedy miał wolną chwilkę planował rzeczy, które będzie robił podczas wakacji i których nikt nie może mu odebrać. Planował czas, który będzie tylko jego własnością i zrobi z nim to, co zechce. Zupełnie tak, jakby czas obecny w ogóle nie należał do niego. To sprawiało, że kiedy zbliżał się czas wakacji, nagle odczuwał tak wielkie zmęczenie, że z początku wcale nie potrafił się nimi cieszyć. I nie bardzo umiał sobie poradzić z tym, że można już odpuścić – odłożyć zegarek, kalendarz, telefon, a może nawet czasami mapę? Trudna sprawa. Przestać kontrolować to, co wokół i dać się ponieść chwili. Czy wiecie jak bardzo trudna? Myślę, że tak.

Na wakacje czeka się często cały rok z wielkim utęsknieniem. Wakacje to według wielu osób ten czas, kiedy można zwolnić tempo, troszkę poddać się bieżącej chwili, czasami dokądś spóźnić. I nawet jeśli także podczas wakacji lubimy mieć wszystko zaplanowane i zorganizowane co do minuty, to jest to nasz plan, a nie jakiś narzucony z góry w pracy czy w szkole. Dlatego tak lubimy wakacje.

Pewnego dnia nasz bohater, który jak zwykle wszystko robił zgodnie z planem i pod dyktando zegarków i linijek, poczuł się bardzo źle. Nagle zemdliło go na widok tych wszystkich cyferek. Zrobiło mu się słabo i ciemno przed oczami. Zachwiał się i z trudem zrobił dwa kroki naprzód, chciał znaleźć jakieś krzesło lub coś, na czym mógłby się oprzeć. I wtedy stało się coś zupełnie niespodziewanego. Poczuł, że ziemia usuwa mu się spod nóg i zaczyna spadać w dół. Bardzo to było dziwne, bo nie było w tym miejscu przedtem żadnego dołu ani dziury w ziemi, a jednak na pewno spadał i nic na to nie mógł poradzić. Na początku poczuł strach. Chciał się czegoś chwycić, ale wokół była próżnia. Pierwszy raz był w takiej sytuacji i jego myśli biegały w panice po głowie wpadając na siebie i powodując tylko wielki zamęt w głowie. Ale nagle jakby otworzyła się w niej jakaś ukryta zapadka. W tym momencie człowiek poczuł, że to spadanie jest nawet całkiem przyjemne. Nie mógł nic zrobić, nic na to poradzić, ale zamiast niepokoju poczuł, że jest lekki i wolny. Jak liść na wietrze. Oczywiście dobrze by było móc kontrolować kierunek i siłę wiatru, ale co w sytuacji, kiedy się nie da? Jakie wtedy jest rozwiązanie? Można wpaść w panikę i rozpaczać i machać rozpaczliwie rękami i nogami, ale wierzcie mi – to nie pomaga. Można też rozłożyć szeroko ręce i… płynąć na falach wiatru, czekając aż nieco zwolni lub całkiem ustanie. I w końcu porzuci nas w jakimś nowym, zupełnie nieznanym dotąd miejscu – być może w miejscu nowych możliwości? Kto to może wiedzieć.

Kiedy raz poczuje się taką lekkość, wtedy zupełnie zmienia się światopogląd. Nagle wszystko wydaje się prostsze. I wcale nie chodzi o to, żeby nagle przestać wywiązywać się ze swoich zobowiązań wobec innych, które wynikają z życia w danej społeczności – o życiu na bezludnej wyspie w gruncie rzeczy mało kto z nas marzy. Chodzi o to, żeby nie wymyślać sobie zobowiązań, które nie istnieją i których nikt od nas nie oczekuje. Albo takich, które w naszym mniemaniu przybliżają nas do jakiegoś lepszego życia, a w rzeczywistości  droga do niego jest zupełnie inna.

Czy wiecie o tym, że można żyć niemal dokładnie w taki sposób, w jaki się chce? Tylko pytanie brzmi: w jaki sposób tak naprawdę chciałoby się żyć? Ile rzeczy w naszym życiu wynika z tego, czego chcemy, a ile z tego, czego wymagają od nas obyczaje, konwenanse, pewien przyjęty wokół styl życia i obawa przed tym, żeby nie odstawać od reszty? Ile rzeczy w niegdysiejszym życiu naszego bohatera wynikało z tego, czego naprawdę chciał, a ile z tego, że poddawał się prądom życia, które rządzą nami wszystkimi zupełnie nie licząc się z tym, co o tym myślimy. Zupełnie, jakbyśmy wpadali do wielkiej rzeki i nie potrafili wyrwać się z jej odmętów. Prąd niesie nas ku jakiemuś bardzo odległemu celowi i nie mamy pojęcia – czy to jest faktycznie nasz cel? Wielu z nas w ogóle się nad tym nie zastanawia, ale są tacy, których w pewnym momencie zaczyna nurtować ta myśl. I wtedy przychodzi im ochota na bardzo trudną rzecz – popłynięcie trochę pod prąd. To dopiero wyzwanie! Próbowaliście tak chociaż raz?

Życie człowieka po tym, jak zaczął spadać w dół odmieniło się dosłownie z dnia na dzień. Zrozumiał, że poprzednie nie było takie, jakiego chciał. Za dużo czasu poświęcał na planowanie i spełnianie cudzych oczekiwań. A w końcu i tak nigdy nie udawało mu się ich spełnić. Kiedyś nawet z tego powodu trochę rozpaczał. Czuł się mało zdolny, skoro mimo starań nic nie wychodziło tak, jak powinno. I skoro mimo zaangażowania w bieżące sprawy, codziennie śnił o wakacjach. Postanowił coś zmienić, póki jeszcze był na to czas.

Pewnego razu był więc sobie człowiek, który nigdy niczego nie planował. Ufał dobrym zrządzeniom losu i ścieżkom, które wybierał i nigdy nic z góry nie zakładał. Lubił wędrować przed siebie. Lubił wieczorem gapić się w gwiazdy. Lubił wstawać wcześnie, ale kiedy miał ochotę pospać dłużej, to lubił sobie pospać. Nie lubił sobie niczego narzucać. I nigdy więcej nie czekał już na wakacje. Bo mógł je mieć wtedy, kiedy tylko chciał. Czuł się wolny tak, jak czujemy się czasami podczas wakacji.

Nie. Nie o to chodzi, żeby nasze życie było wiecznymi wakacjami. Bardziej o to, żebyśmy przestali czekać na kolejne dni i tygodnie z nadzieją, że przyniosą nam coś lepszego. Bo wszystko, co dobre można mieć tu i teraz. Wystarczy odłożyć na bok to wszystko, co przeszkadza nam to dostrzec i złapać dla siebie. Wyjść ze schematów i zapomnieć o domniemanych oczekiwaniach innych. Jakich oczekiwaniach? I co z naszymi oczekiwaniami? Czy nie są ważne, a czasami nawet kluczowe dla jakości naszego życia?

A może najłatwiej jest nie mieć żadnych oczekiwań, tylko spokojnie usiąść na brzegu życia i patrzeć na nurt rzeki z ciekawością: co dziś ze sobą przyniesie? Może żaden cel nie istnieje, tylko droga, którą pokonuje się płynąc z szybkim nurtem rzeki lub pod prąd, albo też dając się nieść na skrzydłach wiatru, jak motyl, czasami przysiadając gdzieś z boku i nigdzie się nie śpiesząc. Bo przecież i tak większość rzeczy życie planuje za nas. Tak było, jest i będzie. Czy możecie się z tym nie zgodzić?

Sklep z życiorysami

Pewnego razu był sobie sklep. Nie taki zwyczajny – spożywczy czy meblowy. Nie był to też sklep z życzeniami – ten był w zupełnie innej bajce. Sklep, o którym tutaj mowa, był sklepem z… życiorysami. Twierdzicie, że nie ma takiego sklepu? Ten akurat był, z całą pewnością. Być może był to jedyny na całym świecie sklep z życiorysami, ale faktem było, że istniał.

W centralnej części sklepu wisiały na długich wieszakach najpiękniejsze życiorysy! Oczywiście najpiękniejsze z zewnątrz. Błyszczące, kolorowe, przyciągające wzrok. Przy tych wieszakach zawsze najwięcej było kupujących albo oglądających. Te życiorysy były bardzo drogie. Niektórzy zapożyczali się, żeby je nabyć.
W tylnej części sklepu stał wieszak z dużo tańszymi życiorysami. Nie były one tak piękne, jak tamte, ale niczego im nie brakowało. Własciciel sklepu bardzo dbał o jakość swoich towarów. Niektóre z nich były szare – niektórzy bardzo lubią szary kolor. Lubią chować się w nim przed światem. Inne były w różnych kolorach, ale nie krzykliwych tylko stonowanych. W kolorach takich jak leśna zieleń albo popołudniowe niebo. W kolorach bladego różu lub przygaszonej czerwieni. Niektóre były naprawdę ładne. Jednak były to zwyczajne życiorysy, o czym informował napis nad wieszakiem. Tymczasem nad wieszakami w centralnej części można było przeczytać opis: życiorysy sławnych, pięknych i bogatych.

Do sklepu przychodziło dużo klientów. Każdy chciał mieć jakiś dobry i piękny życiorys. W sklepie były duże przymierzalnie i można w nich było przymierzać wybrany “strój”. Oczywiście każdy chciał przymierzyć życiorys z tego najpiękniejszego wieszaka. Była taka możliwość. Pod warunkiem, że zajmie to maksymalnie piętnaście minut. Pewnie domyślacie się dlaczego. Mogłoby przecież się zdarzyć, że komuś zechce się dłużej postać przed lustrem i pomarzyć a przecież chętnych było wielu.
Można więc było przymierzać i ujrzeć siebie w lustrze w życiorysie miliardera lub pięknej, sławnej aktorki. Te życiorysy były naprawdę dobrze skrojone – każdemu było w nich dobrze, bez względu na figurę, wzrost czy inne rzeczy. Jednak kiedy kupuje się ubranie – lub życiorys – ważne jest także, aby dobrze się w tym czuć.
Ludzie to tylko ludzie. Bywa, że stroimy się w rzeczy, które nas uwierają po to tylko, żeby zrobić wrażenie. Bywało więc, że ktoś wcale nie czuł się komfortowo w jakimś życiorysie za to wyglądał w nim pięknie! I to wystarczyło, żeby wydał na niego fortunę.

Kiedy kupuje się ubranie to dopiero podczas codziennego używania ujawnia się czy było warto. Czy jest wygodne, czy szybko się brudzi, czy czujemy się w nim… sobą. Czuć się sobą – co to oznacza? To coś trudno uchwytnego, ale sądzę, że wiecie, co mam na myśli.
Z życiorysami jest dokładnie tak samo. Nie wystarczy piętnaście minut, żeby być pewnym, że jest dla nas odpowiedni. To jest trochę jak loteria. Ubranie można kupić następne i następne i w końcu nauczyć się dobierać takie fasony i kolory, żeby nie popełniać błędów. A co z życiorysami?
W sklepie z życiorysami także można było kupić ich kilka, jeśli kogoś było na to stać. Można było też po jakimś czasie przyjść po kolejny, jeśli poprzedni zakup był nietrafiony. Jednak długość życia człowieka pozostawała taka sama. Można w życiu mieć nawet sto sukienek i zdążyć wszystkie ponosić. Z życiorysami jest trochę trudniej. Czasu na nie jakby trochę mniej.

Dygresja: czy można w ciągu jednego życia mieć kilka życiorysów? Teoretycznie tak. Praktycznie jednak nie bardzo. Bo życiorys jest zazwyczaj jak swego rodzaju konstrukcja, kreacja lub nawet – pozostając w klimacie przemysłu odzieżowego – tkanina, która powstaje z kolejnych połączonych elementów, wynikających z siebie nawzajem. No, ale tu nie miało być o technologii. Nie wszystkich to interesuje. Tylko o czymś zupełnie innym. Najważniejszy jest gotowy produkt i jego działanie.

Sklep cieszył się dużym powodzeniem, klientów było sporo a sklepikarz zarabiał całkiem przyzwoite pieniądze. Sprzedawał właściwie tylko te najdroższe życiorysy. Natomiast te z wieszaka z tyłu sklepu często wisiały tam miesiącami. W końcu sklepikarz oddawał je do tak zwanego outletu a ostatecznie trafiały do ludzi, którzy w ogóle nie mieli pieniędzy na kupienie sobie życiorysu. Zadowalali się tym, co im dano.

Pewnego razu w sklepie pojawił się bardzo dziwny klient. Dlaczego dziwny? Dlatego, że po wejściu rozejrzał się nieśmiało, nawet nie spojrzał na wieszaki w centrum sklepu i od razu skierował się do wieszaka, nad którym napisano: zwyczajne życiorysy. Podszedł do niego i ze spokojem zaczął przeglądać wiszące tam “stroje”. Co jakiś czas zdejmował któryś, oglądał uważnie, przykładał do siebie i mruczał coś pod nosem. Właściciel sklepu z zainteresowaniem przyglądał się klientowi i w końcu podszedł do niego.
– Szuka pan czegoś w dobrej cenie? – zagadnął.
– Cena nie ma dla mnie znaczenia – odparł klient.
– W takim razie – w sprzedawcy odezwała się żyłka handlowca – zapraszam do wieszaków w centralnej części sklepu. Tam jest towar z najwyższej półki. Same najlepsze życiorysy!
Klient z roztargnieniem spojrzał w stronę wieszaków z życiorysami sławnych, pięknych i bogatych.
– Dlaczego nazywa je pan najlepszymi? – zapytał z zaciekawieniem – co w nich jest takiego wyjątkowego?
Sprzedawca zdumiał się, ale odpowiedział ze spokojem:
– To życiorysy sławnych, pięknych i bogatych. Każdy chciałby mieć taki życiorys!
– Ja nie – odpowiedział krótko klient – te tutaj są bardzo dobre. Coś z tego wybiorę.
Sprzedawca mógł oczywiście zostawić już ten temat – w końcu klient nasz pan i ma prawo do swoich gustów. Jednak z jednej strony – na drogich życiorysach zarabiał więcej, a z drugiej – po prostu pierwszy raz spotkał się z takim klientem. Nie dawało mu to spokoju.
– Wie pan – zaczął konspiracyjnie, nachylając się do klienta – te życiorysy są… jakby to panu powiedzieć… pełne niedoskonałości. Pełne… życiowych trudności. Wie pan, co mam na myśli? Nie jestem pewien czy będzie panu w takim wygodnie. Przy wyborze należy pamiętać o tym, że to jednak nie jest strój na jednorazowe wyjście. Trzeba nosić go codziennie aż zaczyna przylegać do człowieka i już… już nie ma odwrotu.
– Nie rozumiem – odparł klient – przecież to towar w pana sklepie. Sprzedaje go pan. Czy jest wadliwy?
– Ależ nie! – obruszył się sprzedawca – nie ma żadnych wad! Jest po prostu… jest po prostu niższej jakości – zakończył sprzedawca i westchnął ciężko.
Klient ze skupieniem przyglądał się właśnie jednemu z życiorysów i nawet nie oderwał od niego wzroku. Odezwał się jednak i rzekł:
– Nie wiem co pan ma na myśli mówiąc o jakości. Metki wskazują na całkiem niezły skład. A co do trudności… przecież to można dopasować a nawet trochę przerobić. Znam się na tym. Bardzo często coś przerabiam, dopasowuję do siebie. To nie jest trudne. Wymaga tylko trochę pracy.
Sprzedawca nie bardzo rozumiał o czym mówił klient. Zaczął więc niepewnie:
– Ale w tych droższych nic nie trzeba przerabiać! Są idealne i leżą zawsze doskonale. Pasują każdemu.
Musiał zareagować. Jeśli w jego sklepie zjawi się więcej takich klientów to jego finanse ulegną zmianie. Owszem zawsze miał w sprzedaży tańsze życiorysy, ale nikt się nimi nigdy nie interesował. Dzięki temu zarabiał więcej. I wszyscy byli zadowoleni.
– Jest pan pewien? – zapytał klient – jest pan pewien, że pasują każdemu? Bo mi się wydaje, że nie ma takiej rzeczy na świecie, która pasowałaby każdemu. To przecież niemożliwe. I myślę też, że ludzie kupują je chociaż wcale nie czują się w nich komfortowo. Chcą robić wrażenie na innych – bo pierwsze wrażenie rzeczywiście jest doskonałe. Jednak tak naprawdę nie ma takiego życiorysu, w którym byłoby nam wygodnie zawsze i wszędzie. Jestem o tym przekonany. Jedyne, co możemy zrobić, to ulepszać nasz życiorys przez całe życie. I robić to samodzielnie. Bo nikt nie jest w stanie zrobić tego za nas. Nawet gdyby ktoś uszył nam życiorys na miarę, to nigdy nie wiadomo jak nam w nim będzie na co dzień – w codziennym ruchu i rytmie życia.
– Bzdury! – zdenerwował się sprzedawca – życiorysy z wieszaków w centralnej części sklepu są doskonałe! Wszyscy chcą je kupić. Niektórzy się zapożyczają, żeby je mieć. Jak pan myśli, dlaczego? Bo chcą cieszyć się życiem, czuć zawsze radość życia i zadowolenie. A to jest możliwe tylko, kiedy ma się taki życiorys. Oczywiście, nie przeczę, wśród tańszych życiorysów też są takie, które mają w sobie jakąś tam radość i zadowolenie. Ale to bardzo rzadkie sztuki.
– Radość życia? – tym razem klient oderwał wzrok od wieszaka i spojrzał na sprzedawcę – zadowolenie z życia? Pan uważa, że to zależy od tego, jaki się ma życiorys? Naprawdę? Najmocniej pana przepraszam, ale to dopiero bzdura! – klient uśmiechnął się a potem zdjął z wieszaka ze zwykłymi życiorysami życiorys w kolorze trawiastej zieleni i podszedł z nim do kasy.
– Ten poproszę – uśmiechnął się raz jeszcze – ten będzie w sam raz.

Po tym zdarzeniu sprzedawca nie mógł zasnąć w nocy. Nie dawało mu to spokoju. Ten klient nie mógł mieć racji. Tylko życiorys decyduje o tym, jak się czujemy w życiu. Własne przeróbki? Co za głupoty. Kto by się tym zajmował. Kiedy ma się życiorys z wyższej półki nie potrzeba żadnych przeróbek. I pasuje każdemu, bez wyjątku!
Zwykłymi życiorysami mogą zadowolić się tylko ci, których nie stać na nic innego!

Ponieważ jednak wciąż o tym rozmyślał i nie mógł przez to spać, postanowił to sprawdzić i udowodnić. Był dociekliwy i nie zamierzał tego tak zostawić. Kilka dni nad tym myślał, aż wymyślił. Napisał kilka słów na kartce wielkimi literami i zawiesił kartkę przed sklepem:

“Ogłaszam konkurs!
Kupiliście życiorys w moim sklepie? Znaleźliście go na wieszaku z najlepszymi życiorysami?
Czujecie się w nim komfortowo zawsze i wszędzie?
Nigdy nie opuszcza Was radość życia i zadowolenie?
Zapewne odpowiedź brzmi: tak!
Trzy pierwsze osoby, które zgłoszą się do mnie i potwierdzą te słowa, będą mogły wybrać sobie dowolny życiorys z najlepszego wieszaka i otrzymać go bezpłatnie! Dla siebie lub dla kogoś bliskiego!
Nie czekajcie – nagrody są tylko dla trzech pierwszych osób!”

Zadowolony z siebie sprzedawca spojrzał raz jeszcze z uznaniem na swoje ogłoszenie i zaczął porządkować sklep. Spodziewał się, że zgłosi się wiele osób potrzebne więc będzie miejsce. Już cieszył się na to, bo wtedy w sklepie będzie jeszcze większy ruch i na pewno wiele osób coś kupi.

Minął dzień a potem drugi. Do sklepu jak zawsze przychodzili kupujący i dużo takich osób, które tylko oglądały towar. Wszyscy z zainteresowaniem przyglądali się kartce wiszącej przed sklepem. Przyglądali się jej też przechodnie. Czytali, kiwali głowami i odchodzili. Wkrótce wieść o konkursie rozniosła się po całej okolicy. Jednak dni mijały a nikt się nie zgłaszał. Nie zgłosiła się ani jedna osoba. Dziwne prawda?

Minęło wiele dni i w końcu kartkę wiszącą przed sklepem porwał wiatr. Do sklepu codziennie przychodzili klienci i wciąż kupowali życiorysy. Oczywiście te najdroższe i najwspanialsze. Bo przecież każdy chciałby mieć właśnie taki. Taki życiorys to przecież gwarancja nieustającej radości życia i zadowolenia. Każdy to wie. Mimo, że nie ma na to dowodu. To się jednak rozumie samo przez się
Co tam mówicie? Że to nie od życiorysu zależy? A od czego niby?! Przecież tego nie da się “zrobić” samemu! Na pewno nie! Czy może jednak tak?
Jeśli tak, to nie mówcie o tym właścicielowi sklepu z życiorysami. On i tak od jakiegoś czasu siedzi taki smutny i zamyślony. I wciąż spogląda na stojący z tyłu sklepu wieszak ze zwykłymi życiorysami. Zastanawia się czy nie przestawić go bliżej i nie podnieść cen. W końcu to całkiem dobre życiorysy. Zupełnie nic im nie brakuje. Bo przecież od zawsze dbał o najwyższą jakość towaru w swoim sklepie. A jeśli rację miał ten dziwny klient to może w ogóle powiesić wszystkie życiorysy razem, na jednym wieszaku i dać im jedną cenę? Wymieszać te najpiękniejsze z tymi zwyczajnymi i zdjąć informacje nad wieszakami? Może to miałoby sens? Może tak naprawdę… wcale nie ma między nimi jakiejś dużej różnicy?

Sprzedaż to nie jest łatwa sztuka. Każdy sprzedawca Wam to powie i ja też wiem o tym naprawdę sporo :). I jeszcze jedno Wam powiem, o czym warto pamiętać:  Sprzedający nie ponosi odpowiedzialności za sposób “użycia” zakupionego produktu. W przypadku życiorysów także albo wręcz przede wszystkim!