Jesień. W trawie czerwony liść skulił się z zimna. Chłód przenika gałęzie drzew i trzęsą się całe. W lesie całe rodziny grzybów urosły po deszczu. Woda jeszcze kapie z ich kapeluszy.
Mroczna Wiedźma zaparzyła suszonych ziółek. Z jej chatki unosi się zapach – ciepły i drażniący. Nikt nie ma wątpliwości, kto tu mieszka.
Lis przeciągnął się powoli i rozejrzał po swojej norze.
– Straszny tu bałagan – mruknął pod nosem.
W spiżarce pustki. Jak zwykle. Cóż, nie chciało mu się zbierać zapasów wiosną i latem. Wolał wtedy błąkać się po lesie bez celu. Taki już był.
Poprawił czapeczkę z daszkiem na rudej głowie. Trzeba znaleźć coś do jedzenia.
W lesie cisza i spokój. Tylko wiatr szarpie lekko gałęzie. Chłód i wilgoć. Brrr…
Pajęczyny wyglądają jak naszyjniki z okrągłymi kryształkami z kropelek deszczu. Wszystkie zwierzęta pochowały się w swoich norkach. Pewnie piją teraz słodką herbatę. Lis nawet herbaty nie pił dzisiaj.
Czy ktoś mógłby zaprosić go na filiżaneczkę?
Nie był lubiany. Nie integrował się z leśnymi braćmi. W zasadzie nie nazywał ich braćmi. Zające, Borsuki, Sarny … śmietanka towarzyska. On do niej nie pasował.
Teraz jednak tak bardzo burczało mu w brzuchu, że zniósłby nawet towarzystwo Niedźwiedzia – hrabiego nudziarza. Ten pewnie szykuje się już powoli do zimowego snu.
Tak rozmyślając Lis dotarł do polany w lesie. Wiosną i latem tętni życiem. Zbierają się tu wszyscy, rozmawiają i biesiadują. Teraz ślad nie został po życiu towarzyskim, jakie się tutaj toczy.
Lis naciągnął rękawy kurtki na zmarznięte łapki. Co będzie zimą, skoro już teraz nie ma co jeść?
– Chodź tu, chodź- usłyszał nagle – dam ci coś do jedzenia.
Lis rozejrzał się uważnie. Nie był strachliwy, ale nie lubił być zaskakiwany. Czyj to głos? Niski i chrapliwy. Ale nie odpychający i też nie nieprzyjemny… Nie, zdecydowanie wcześniej nigdy go nie słyszał.
– Tu jestem – odezwał się głos.
Na skraju polany stał dziwaczny wehikuł. Mało gustowny, ale nie brzydki. Na dwóch kółkach. Bardzo kolorowy. W kształcie… dzbanka? Takiego do herbaty. Dziwaczny pojazd. U góry sterczała głowa osoby o niskim chrapliwym głosie. Długie ciemne włosy rozwiewał wiatr – ten sam, który szarpał gałęzie drzew. A w jej twarzy najpierw przykuwał uwagę długaśny chudy nos.
To była Mroczna Wiedźma we własnej osobie.
– Tobie chyba nie powinienem ufać – Lis chwycił się pod boki i patrzył zaczepnie na wiedźmę.
– Nie musisz – zaśmiała się Wiedźma – myślałam jednak, że jesteś głodny.
Lisowi zaburczało w brzuchu tak głośno, że aż drgnął na ten dźwięk.
– Wracam do mojej chatki. W razie czego… trafisz? – i Wiedźma ze śmiechem oddaliła się w swoim niesamowitym wehikule.
Lis został sam na pustej polanie. Pomyślał, że burczenie w jego brzuchu obudzi chyba zaraz nawet tych, którzy śpią najtwardszym snem.
Wieczór ciemnoszarą zasłoną spadał powoli na jesienny las. Głód i samotny wieczór to perspektywa, która nie jest pociągająca dla nikogo absolutnie. Nawet dla Lisa samotnika, który zawsze kpi z dobrych relacji sąsiedzkich i wspólnych herbatek.
Chatka Mrocznej Wiedźmy stała na bagnach. Zupełnie stereotypowo. Chociaż był pewien powód takiej, a nie innej lokalizacji. Wiedźma nie życzyła sobie towarzystwa. A bagna skutecznie odstraszały nielicznych śmiałków, którym przeszło przez myśl niepokoić Mroczną Wiedźmę.
Łatwo było tu trafić. Zapach parzonych ziółek roznosił się po okolicy i jak niewidzialna pajęczyna oblepiał krzewy rosnące wokół bagien. Lis wahał się tylko chwilę. Czuł, że tak naprawdę bliżej mu do tej samotnicy – Wiedźmy – niż do jakiegokolwiek innego mieszkańca lasu. Bliżej niż do Niedźwiedzia – hrabiego nudziarza, poczciwca. Czy do Zająca – zarozumialca, który zawsze wie co należy, a czego nie.
– Wchodź śmiało – zachrypiała Wiedźma, kiedy ujrzała go na progu chatki – kolacja prawie gotowa.
Lis poczuł przyjemny zapach ciepłej kolacji. Jego żołądek oszalał ze szczęścia na myśl o zbliżającej się uczcie. Burczało mu teraz w brzuchu tak, jakby połknął całą orkiestrę dętą. Razem z dyrygentem!
– Siadaj Lisie. Zaraz podam do stołu – Wiedźma zapraszającym gestem wskazała kulawe krzesło przy drewnianym stole.
Chatka wewnątrz wyglądała dużo przyjaźniej niż z zewnątrz. Meble nie były okazałe, ale wyglądały na takie, które spełniają swoją funkcję. Drewniany stół, dwa nieco koślawe krzesła. Tapczanik pokryty różnobarwnym kocem. Fotel z wysokim oparciem, na którym drzemał czarny kot. I rzecz całkowicie zaskakująca! Wysoka biblioteczka wypełniona po brzegi tomami książek o grzbietach trochę poniszczonych, co świadczyło o tym, że często były z biblioteczki wyjmowane.
– Lubię książki – Wiedźma przyłapała wzrok Lisa i uśmiechnęła się pod długim i chudym nosem – wypełniają mi niemal cały czas. I nie żałuję ani chwili.
Kolacja była bardzo smaczna, a Wiedźma na szczęście małomówna. Lis też nie był rozmowny i bardzo mu to odpowiadało. Chociaż cały czas miał się na baczności. Nie ufał nigdy nikomu. Tym bardziej nie ufał Mrocznej Wiedźmie, o której krążyły niesamowite plotki po całym lesie. Nie był pewien czy teraz jego nie wrzuci na ruszt. Albo nie uwięzi i nie zmusi do ciężkiej pracy. Ściągnął go tutaj głód, jakiego nie czuł od dawna. Wiedział, że nie ma w tym lesie nikogo, kto podzieliłby się z nim kolacją. Nie był lubiany. Uchodził za złośliwego, niegodnego zaufania oszusta i samotnika. I nie przejmował się tym bo nie zależało mu na przyjaźni. Nie obchodziło go, co myślą o nim inni.
Wiedźma tymczasem zaparzyła kawy. Bez słowa podała mu filiżankę z gorącym, mocnym napojem, którego zapach był oszałamiający.
– Czy teraz pożresz mnie albo uwięzisz? Czy to już mój koniec? – zapytał Lis.
Wiedźma zaśmiała się bardzo głośno aż kot śpiący na fotelu obudził się i wyprężył grzbiet. Zaraz potem jednak zapadł znowu w drzemkę.
– Nie jadam lisów – odpowiedziała Wiedźma – jestem wegetarianką. Nikogo też nie mam zamiaru więzić. Jedyne, na czym mi zależy, to spokój. I żeby nikt i nic go nie zakłócało.
Za oknem wiatr gwizdał. Drzewa szumiały. Księżyc wstał wysoko na czarnym jak smoła niebie, a w jego bladym świetle las wyglądał nieco upiornie niezależnie od okoliczności. Lis podniósł się i wygładził kurtkę.
– Dziękuję – powiedział niepewnie – na mnie czas.
– Nie ma za co – odpowiedziała Wiedźma, nie patrząc nawet na niego. Jej wzrok błądził gdzieś w ciemności nocy, w której małe okienko nad stołem wycięło niewielki kwadracik. I wyglądało tak, jakby cała noc chciała pomieścić się w tym małym kwadraciku.
– Dlaczego nazywają cię Mroczną Wiedźmą – zapytał Lis.
– Tak mnie nazywają? – zdziwiła się Wiedźma – nie wiedziałam.
– Dlaczego zaprosiłaś mnie na kolację? – zapytał znowu Lis.
– Bo nikt inny nie chciałby tu przyjść – Wiedźma znowu zaśmiała się bardzo głośno – tylko ty byłeś aż tak głodny.
Nagle przestała się śmiać i dodała:
– I tak samotny. A nikt, absolutnie nikt, nie powinien spędzać samotnie jesiennych wieczorów.
W jej głosie nie było żalu czy smutku. Jej samotność nie ciążyła jej chyba wcale. Ale jednocześnie z całkowitym przekonaniem wypowiedziała te słowa. Tak jak wypowiada się zaklęcia.
Przed chatką stał zaparkowany dziwaczny pojazd Mrocznej Wiedźmy. Kolorowy dzbanek na dwóch kołach. Czyżby Wiedźma nie miała w sobie aż tyle mroku na ile ją oceniano? A może nie miała go w sobie w ogóle?
Lis ruszył powoli przed siebie przez ciemny las, który znał jak własną kieszeń. Do swojej norki, w której panował wieczny bałagan. I w której mógł się schronić przed całym światem.
– Mamo, opowiedz mi bajeczkę!
– A o czym mam dzisiaj opowiedzieć?
– Hmm… może o …niczym!
🙂
… Pewnego razu był sobie Niczy. Niczy był bardzo niepozornym stworzeniem i bardzo skromnym. Natura obdarzyła go niewielką posturą i słabym głosem. Był trochę bardziej jakby swoim własnym cieniem niż właściwym sobą.
Niczy spędzał dni zwykle w jakimś kącie, rozmyślając o gwiazdach i księżycach. Wydawały mu się tak samo nierealne, jak on sam, a jednocześnie przecież prawdziwe.
Czy Niczy był prawdziwy? Żył i rozmyślał. To już naprawdę coś. A to, że wiecznie gdzieś na uboczu, jakby z dala od pędzącego świata i jego spraw … no cóż, nie każdy potrafi nadążyć.
Któregoś razu Niczy wybrał się na spacer. Pogoda nie była tak piękna, jak w poprzednim tygodniu. Słońce skryło się za chmurami, a z nieba kropił drobny deszczyk. Niczy lubił skrywać się w takiej pogodzie. Słońce oświetla ludzi i inne stworzenia i są w nim widoczne z każdym szczegółem. Ze skrzywioną miną i radosną. Niczy nie lubił być widoczny. Kiedy padał deszcz i niebo było szare czuł się tak, jakby miał na sobie pelerynę, spod której nie wystawał ani kawałek Niczego.
Tak bezpieczniej było zwiedzać świat.
Niczy spod swojej niewidzialnej peleryny widział złożoność świata. Zdawał sobie sprawę z tego, że nie tylko jemu jest czasami ciężko podnieść głowę i stawić czoła codzienności. Ale też wiedział, że łatwo jest się cieszyć życiem. Bo w swoich najprostszych przejawach jest ono pełne barw i uspokajających dźwięków.
Spacerowanie w deszczu jest bardzo przyjemne. Oczywiście nie ma tutaj mowy o ulewie i burzy z prawdziwymi piorunami. Ale o deszczyku kapiącym równo i rześkim lub nawet trochę większym. Jeśli do tego jest się odpowiednio ubranym i ma na sobie odpowiednie obuwie to naprawdę sama przyjemność. Dużo większa niż spacer w słońcu.
Niczy od zawsze lubił deszcz. Taki właśnie jest prawdziwy świat – pełen deszczu i łez. A w słońcu czasami trzeba udawać radość i szczęście żeby pasować do innych.
Niczy spacerował i obserwował. Aż nagle spod swojej niewidzialnej peleryny dostrzegł kogoś, kto jak on przemierzał ulice, lekko zgarbiony. Kto to mógł być?
Niczy pierwszy raz spotkał kogoś, kto mógł być podobny do niego.
– Hej! – zawołał Niczy – czy nie podążamy w tę samą stronę?
Ten drugi zatrzymał się i spojrzał na niego.
– Jestem Niczy – powiedział Niczy – a ty?
– Niki -usłyszał w odpowiedzi.
Niki był podobnej postury i słabego głosu jak Niczy. Mieli wiele wspólnego. Niki też lubił deszcz. I też szukał swojego miejsca wśród gwiazd i księżyców, bo wydawało mu się, że tylko tam może je znaleźć dla siebie. Stanowili duet niemal idealny. Niemal – bo idealne nic na świecie nie jest i nie będzie.
Odtąd Niczy wędrował przez świat z Nikim. A Niki z Niczym. Z jednej strony świetnie się uzupełniali. Z drugiej stanowili wspólnie doskonały brak wszystkiego, co jest potrzebne do bycia kimś lub czymś. Ale przecież nie tylko bycie kimś lub czymś daje prawo do istnienia. Także gdy jest się takim Niczym i Nikim -jak ci dwaj – ma się prawo do swojego miejsca na Ziemi. Nawet jeśli się o tym nie wie i ciągle szuka. Czy nie na tym właśnie polega niezwykłość tej planety?
(w trakcie oglądania filmu dla młodzieży “Czarny źrebak”)
Pewnego razu był sobie mały kotek. Był cały szary i mieszkał pod schodami starego domu. Mieszkał pod schodami domu, który stał tuż przy torach kolejowych. I chociaż te tory również były już całkiem stare to wciąż jeździło po nich mnóstwo pociągów. W jedną i drugą stronę.
Mieszkańcy domu przez lata przyzwyczaili się do hałasu jaki towarzyszył im na co dzień. Za to mały kotek nadstawiał małe uszka kiedy tylko słyszał znajomy stukot kół. Bo bardzo lubił ten dźwięk. A odkąd któregoś dnia odważył się wyjść spod schodów i podejść pod same tory, teraz już zawsze chodził przywitać każdy z przejeżdżających składów.
Świat małego kotka kręcił się wokół przejeżdżających pociągów. Wiedział dokładnie o jakiej porze jaki pociąg będzie przejeżdżał obok starego domu. Czy to będzie pociąg osobowy czy towarowy. Jak będą wyglądały wagony i lokomotywa. Wszystko to fascynowało go bardziej niż cokolwiek na świecie.
Zastanawiał się co wprawia te wielkie pojazdy w ruch. Jaka siła sprawia, że pędzą. I kto za tym stoi…
Pewnego razu starszy kot, który mieszkał w pobliżu podszedł do niego.
– Lubisz pociągi mały? Ciągle się na nie gapisz – odezwał się kot.
– Co sprawia, że tak pędzą? Że jadą w jedną i drugą stronę? – zapytał mały kotek.
– Tak zostały wymyślone, napędza je energia i gnają – odpowiedział kot.
– Ale czy coś lub ktoś panuje nam tym? – dopytywał kotek.
– Nie martw się, ktoś czuwa nad rozkładem jazdy – zaśmiał się kot – no i w środku jest maszynista. On prowadzi pociąg.
Mały kotek aż zmrużył oczy z wrażenia. Cóż to za czarodziej ten maszynista??? Jak wygląda? Jaką musi mieć moc?
Mały kotek wypatrywał pociągów każdego dnia. I odtąd miał już tylko jedno marzenie – być maszynistą w pociągu. Marzenie nie do spełnienia dla małego kotka. Ale nikt nikomu nie może zabronić mieć marzenia. Nawet takie, które nigdy się nie spełnią. Bo właściwie… kto wie co się może zdarzyć.
Pewnego dnia kiedy kotek spacerował po okolicy, starsze koty zaczepiły go:
– Dlaczego nie bawisz się z nami?
– Co tam knujesz pod tymi schodami?
– Dlaczego wciąż kręcisz się przy torach?
Kotek nie miał ochoty rozmawiać z nimi.
– On woli pociągi niż inne koty – prychnął w końcu jeden z kotów – chodźmy stąd lepiej.
I koty poszły sobie. Został tylko jeden. Właściwie była to kotka.
– Naprawdę tak bardzo lubisz pociągi? – zapytała. Mały kotek przytaknął przyglądając się jej nieufnie.
– To nietypowe zainteresowanie dla kota – kotka z zainteresowaniem przypatrywała się małemu kotkowi.
– Chciałbym… – zaczął kotek niepewnie – chciałbym być maszynistą.
Kotka zaczęła się śmiać. Ale szybko przestała. Kotek mówił zdaje się całkiem poważnie.
To była dobra kotka.
Popatrzyła na niego uważnie i w końcu powiedziała:
– Chodź ze mną, coś ci pokażę. No, nie bój się. Nie pożałujesz.
Wędrowali wąską uliczką, a potem jeszcze jedną. W końcu doszli na miejsce. Mały kotek stanął i patrzył oczarowany. Byli na stacji kolejowej. Niezbyt dużej ale na torach stały aktualnie trzy pociągi. Na peronie stał pan w eleganckim ciemnym ubraniu i wszystkim dyrygował.
– To zawiadowca stacji – szepnęła kotka – a tam, widzisz tego pana który wygląda przez okno lokomotywy? To maszynista.
Kotek stał i patrzył i czuł się jak we śnie.
Odtąd codziennie przybiegał na stację. Stawał w cieniu budynku stacji i obserwował. Obserwował pociągi, obserwował zawiadowcę stacji i przede wszystkim – maszynistów. Którzy machając wesoło do zawiadowcy wprawiali w ruch koło za kołem aż pociąg z ciężkim sapnięciem ruszał przed siebie a potem już lekko toczył się po torach, hen daleko…
Marzenia są wspaniałe. Potrafią przenieść nas w zupełnie inny wymiar. Dodają skrzydeł i ubarwiają rzeczywistość. I wcale nie muszą się spełniać. Wystarczy, że są. Piękne marzenia to taki masaż dla duszy.
A jeśli się spełnią… to kolejny dowód na to, że życie potrafi być naprawdę piękne.
Pewnego dnia kiedy kotek jak zwykle obserwował co dzieje się na torach i na stacji, nagle usłyszał tuż nad sobą czyjś głos :
– Cześć mały. Znowu tu jesteś. Musisz bardzo lubić pociągi.
Kotek zaskoczony podniósł głowę do góry. Zobaczył nad sobą uśmiechniętą twarz zawiadowcy stacji.
– Chyba zasłużyłeś na jakiś prezent.
I zawiadowca podniósł delikatnie małego kotka. I poniósł go prosto do pociągu, który właśnie szykował się do odjazdu z pierwszego peronu. Minął ostatni wagon, przedostatni i wszystkie inne aż dotarli do lokomotywy. Tam zawiadowca podniósł kotka do góry tak, że znalazł się na wysokości okna, z którego wychyliła się głowa maszynisty.
– Masz dzisiaj pomocnika – powiedział ze śmiechem zawiadowca i podał małego kotka maszyniście.
– Znam go dobrze – uśmiechnął się maszynista – wszyscy go tu znamy. A pomoc przyda się oczywiście.
I tak mały kotek wylądował w lokomotywie pociągu. Maszynista posadził go z przodu, przy samej szybie. Pociąg zagwizdał głośno i powoli ruszył po torach. A potem, stukając kołami, gnał coraz szybciej i szybciej przed siebie. Kotek zobaczył jak mijają stary dom, pod schodami którego mieszkał. Widział też inne pociągi, które mijały ich z głośnym gwizdem.
– Teraz jesteś maszynistą – uśmiechnął się do niego maszynista – i chyba pasuje ci ta rola.
Kotek miauknął tylko bo cóż miał powiedzieć. Był szczęśliwy i dumny jak chyba nikt na świecie. Bo właśnie spełniło się jego marzenie. Marzenie, które wydawało się nie do spełnienia dla małego kotka.
No i powiedzcie sami – czy nie warto jest marzyć?
Mały Skrzat zakasał rękawy
Popatrzył surowo za okno
Dosyć już tej zabawy!
Dlaczego drzewa wciąż mokną?
Dlaczego deszcz ciągle pada?
A wiatr trąca liście zielone?
Dlaczego słońce swej twarzy
Znów nie odwróci w tę stronę?
Trzeba by wiatr przegonić
Wyciągnąć go z tych gałęzi
Niech sobie po polu chodzi
Trzeba by liście osuszyć
Zgarnąć drobne kropelki
I srebrny naszyjnik z nich zrobić
Wiem! – Skrzat podskoczył
– trzeba nałapać deszczu
W dzbanek biały w serduszka
Przynieść ten deszcz do domu
I dobrej zaparzyć kawy
Gdzieś jest jeszcze kawy puszka
Kawa pachnie już w domu
Skrzat usiadł w fotelu wygodnie
Za oknem kap kap
Popija łyczek po łyczku
Od deszczu mokre ma spodnie
Za oknem kap kap
Deszcz leje się strumieniami
Krople zmoczyły szyby
Wiem! – Skrzat dłonie zaciera – jutro pójdę na grzyby!
Wiatr ucichł i zasnął w gałęziach
W strugach deszczu tonie świat
Kap kap kap…
W dużym miękkim fotelu
W ciepłym objęciu lampy
drzemie smacznie Mały Skrzat…
(W trakcie oglądania czarno-białego i wspaniałego filmu pt. “Podróż za jeden uśmiech”)
Pewnego razu był sobie Czarodziej. Taki Czarodziej, który potrafił wszystko wyczarować! Wszystko, co tylko można sobie wymarzyć. Albo przynajmniej… prawie wszystko.
Każdy o czymś marzy. I o różnych rzeczach. Zwyczajnych, codziennych ale i niezwykłych i zupełnie zwariowanych.
Ktoś chciałby mieć prosty nos – bo urodził się z nieco zakrzywionym. I chociaż tego za bardzo nie widać, to jemu przeszkadza to najbardziej na świecie. Ktoś inny chciałby zobaczyć ogród Keukenhof i to jest bardzo zrozumiałe marzenie. Bo to jest podobno niezwykłe miejsce. A dla wielu odwiedzanie niezwykłych odległych miejsc jest bez czarów nieosiągalne. A jeszcze ktoś może zapragnąć polecieć na Księżyc. I to już jest marzenie z serii tych zwariowanych. Tak jak chęć pogadania z prawdziwym smokiem lub zamienienia się na jeden dzień w ptaka.
Czarodziej wyczarowywał marzenia bo nie widział powodu, dla którego nie miałby tego robić. Ale nie robił innej rzeczy. Mianowicie nie przestrzegał przed konsekwencjami. Nie uważał, że jest to w jego gestii. Każdy sam powinien zmierzyć się ze swoimi marzeniami.
A z marzeniami wcale nie jest tak łatwo. Bo czy wszystkie nasze marzenia są tym czego naprawdę chcemy? Skąd możemy to wiedzieć. Wiele z nich nigdy się nie spełni. A jeśli nawet, to dopiero wtedy możemy się przekonać. I może się okazać, że to wcale nie o tym marzyliśmy. Tylko o czymś zupełnie innym. Tylko nie potrafiliśmy tego nazwać. Albo w ogóle… nie tędy droga.
Zazwyczaj też myślimy, że spełnienie marzeń da nam szczęście. Ale ze szczęściem to nie jest taka prosta sprawa. Każdy Czarodziej dobrze o tym wie.
Pewnego razu pewna dziewczyna zapragnęła spełnić swoje marzenia. Miała ich kilka i niektóre nieco zwariowane. Dowiedziała się o Czarodzieju i postanowiła wybrać się do niego.
Czarodziej mieszkał w pięknym pałacu. Pałac był bajecznie kolorowy i miał bardzo dużo małych wieżyczek. Przez okna tych wieżyczek czasami małe elfy mieszkające z Czarodziejem spoglądały w niebo. I wróżyły z kształtów chmur. Wróżenie z kształtu chmur to była usługa, którą Czarodziej oferował w pakiecie. Ale niewielu chciało skorzystać. Lepsze jest spełnianie marzeń niż poznawanie przyszłości albo prawdy o sobie lub innych.
Dziewczyna, która zapragnęła spełnić swoje marzenia stanęła na progu pięknego pałacu. W gabinecie Czarodzieja było mnóstwo zupełnie niezwykłych przedmiotów. Błyszczące modele układu słonecznego, różnej wielkości i kształtu pozytywki, grube książki oprawione w skórę, w której wytłoczono złotem grube litery. Kolorowe globusy mniejsze i większe, niektóre podświetlane od środka. Figurki zwierząt wykonane z kości i barwione. Lampy i lampki z kloszami ze szkła lub wzorzystych tkanin. I jeszcze dużo innych, które trudno było objąć wzrokiem i spamiętać.
Dziewczyna stała oszołomiona i przez chwilę zapomniała po co właściwie tu przybyła. W jej mniemaniu to wszystko świadczyło o kompetencjach Czarodzieja i kazało jej zaufać mu bezgranicznie.
W końcu Czarodziej klasnął w dłonie i spojrzał na nią wyczekująco.
– Mam marzenie… – zaczęła dziewczyna – właściwie kilka.
– Mogę je spełnić – uśmiechnął się Czarodziej.
– Jeszcze nie powiedziałam jakie – zdziwiła się dziewczyna.
– Mogę spełnić każde – odparł Czarodziej.
Dziewczyna zamyśliła się na krótko. Ale zaraz potem wyrecytowała jednym tchem:
– Chciałabym być najpiękniejsza na świecie! Chciałabym umieć latać. I chciałabym żyć wiecznie.
– Taaak… – Czarodziej patrzył na nią a właściwie bardziej jakby na coś za nią. To znaczy poczuła się tak, jakby była przeźroczysta a za jej plecami było coś wartego obejrzenia.
– Czy w takiej właśnie kolejności? – zapytał w końcu.
– Tak – odpowiedziała dziewczyna – a zresztą jakie to ma znaczenie?
– Może nie ma znaczenia – westchnął Czarodziej. Podniósł do góry obie ręce i przymknął oczy. Jednocześnie szepcząc coś pod nosem.
Nagle w gabinecie zrobiło się bardzo jasno i wszystko zawirowało. A po chwili dziewczyna nie była już tą, która tu przyszła. Stała się tak piękna, że każdy kto na nią spojrzał nie mógł oderwać wzroku. Włosy miała jak jedwab, długie i mocne. Cerę jasną i gładką. A w jej oczach był blask.
Czarodziej nie zapomniał o pozostałych dwóch marzeniach. Dziewczyna nie dość, że była piękna, to jeszcze potrafiła latać, jak motyl. A do tego miała żyć wiecznie.
Dziewczynie ze szczęścia łzy popłynęły po policzku. Uściskała Czarodzieja i poszła sobie. To znaczy – przeszła parę kroków i nagle przypomniała sobie, że umie latać. Wtedy uniosła ramiona i poleciała!
Czarodziej stał przez chwilę w oknie swojego niezwykłego gabinetu. Patrzył na swoje dzieło zachwycony. Dziewczyna naprawdę była piękna. Trudno było oderwać od niej oczy. O mały włos nie zakochałby się w niej. Ale przecież zdawał sobie sprawę, że to tylko czary. Zbyt wiele wyczarował już marzeń, żeby mieć jakiekolwiek złudzenia…
Świat kręcił się dalej i Czarodziej nadal czynił swoje. Zapomniał o dziewczynie, która była piękna i latała jak motyl.
Miał tyle innych spraw na głowie. Ktoś ciągle prosił go o czary a on czarował. Chociaż coraz częściej dziwił się tym prośbom. Marzenia ludzi dotyczyły głównie rzeczy materialnych. A przecież materia to tylko jedna ze sfer życia. Dużo więcej miejsca w życiu zajmuje sfera ducha. Rzadko tylko ktoś chciał znaleźć się w jakimś dalekim niezwykłym miejscu lub polecieć kolorowym balonem wysoko do chmur. Albo stać się lepszym lub mądrzejszym. Zresztą kto wie czy moce Czarodzieja były wystarczające na takie czary.
Ale o ducha nikt nie chciał zadbać. Jedynie elfy, które z nim mieszkały dbały o to, by ich dusze miały powód do radości. I prosiły Czarodzieja o piękne kwiaty w ogrodzie i kolorowe sny.
Pewnego razu ktoś zapukał do drzwi pałacu bardzo późnym wieczorem. Czarodziej chciał uniknąć spotkania z intruzem ale kiedy elfy próbowały odprawić go z kwitkiem, ten ktoś bardzo stanowczo domagał się spotkania z Czarodziejem. W końcu trzeba było ustąpić.
Kto mógł domagać się spotkania z Czarodziejem o tak późnej porze? Godziny urzędowania Czarodzieja są znane wszystkim w okolicy! O tej porze Czarodziej wypoczywa.
W drzwiach gabinetu stanęła piękna dziewczyna. Była piękna choć wyglądała na zmęczoną. Czarodziej z początku w ogóle jej nie rozpoznał. Aż w końcu przypomniało mu się!
– Co tutaj robisz o tej porze? – zapytał niezbyt miło – czyż nie spełniłem już twoich życzeń?
– Spełniłeś – westchnęła dziewczyna i opadła na fotel – ale chcę żebyś mnie… odczarował.
– Nigdy nikogo nie odczarowywałem – zdziwił się Czarodziej – mogę najwyżej spełnić twoje kolejne życzenia. A dlaczego chcesz być odczarowana? Czyż nie jesteś najpiękniejsza na świecie, nie potrafisz latać i twoje życie nie będzie wieczne??
– Zgadza się – odpowiedziała dziewczyna – ale myślałam, że to wszystko pomoże mi być szczęśliwą.
Czarodziej przyjrzał się jej uważnie. Rzeczywiście nie wyglądała na szczęśliwą. Raczej na zmęczoną i zrezygnowaną.
– Myślałaś, że uroda, skrzydła i życie wieczne dadzą ci szczęście? – zapytał Czarodziej ziewając ukradkiem. Był trochę zmęczony i chętnie położyłby się już spać. Rozterki tej dziewczyny nie zajmowały go za bardzo. Dawno już doszedł do wniosku, że marzenia ludzi są dziwaczne i w ogóle ich nie rozumiał. A jeśli ktoś oczekiwał, że od spełnienia dziwacznych marzeń zależy poczucie szczęścia, to chyba po prostu nie wiedział zbyt wiele o świecie.
– Myślałam, że dzięki urodzie znajdę miłość. I że miłość da mi szczęście. I że będzie wspaniale żyć wiecznie będąc szczęśliwą… Ale uroda nie wystarczy. A miłość nie zawsze oznacza szczęście.
– A po co były ci skrzydła? – zdziwił się czarodziej.
– Chyba każdy chciałby móc latać… – dziewczyna zamyśliła się.
Czarodziej nie był co do tego przekonany. Chyba zupełnie nie rozumiał ludzi.
– Dlaczego po prostu nie poprosiłaś o szczęście? – mruknął kpiąco Czarodziej zwiewając już bardzo szeroko. Dobrze widział, że szczęścia nie da się wyczarować. Nie potrafi tego nawet najpotężniejszy Czarodziej na całym świecie.
Na drugi dzień Czarodziej sprawił, że dziewczyna znowu była zwyczajną dziewczyną. Nie miała już skrzydeł i nie czekało ją życie wieczne na ziemi. Jej wdzięczność była jeszcze większa niż poprzednim razem. Ale czy teraz uda jej się znaleźć to czego szuka? I czy w ogóle wie czego szuka? Kto to wie…
Czarodziej zupełnie się tym nie interesował. Każdy powinien sam mierzyć się ze swoimi marzeniami. A co do szczęścia… to dopiero trudna sprawa. Nawet dla takiego Czarodzieja.
Elfy patrzyły na chmury przez małe okienka wieżyczek, które zdobiły kolorowy pałac Czarodzieja. Wróżyły z nich przyszłość i teraźniejszość chociaż nikogo to nie interesowało. Chociaż były drobnej budowy i wyglądem przypominały dzieci, były mądrymi elfami i wiele wiedziały, bo żyły już bardzo długo na tym świecie. Widziały bardzo wiele osób przybywających do Czarodzieja po spełnienie marzeń. I wiedziały, że przyszłość i teraźniejszość niewiele różnią się od przeszłości, jeśli ktoś liczy na to, że machnięcie czarodziejskiej różdżki rozwiąże wszystkie jego problemy i da mu szczęście.
Pewnego razu był sobie tyci tyci kotek. Był taki malutki, że nie można go było dostrzec gołym okiem. Mimo to był jak inne kotki na świecie – mięciutki i milutki. Miał oczywiście tyci tyci pazurki, ale rzadko ich używał.
Tyci tyci kotek jadł bardzo niewiele i bardzo niewiele potrzebował od życia. Mógł zasnąć w najmniejszym kąciku, a takich malutkich kącików jest pełno wszędzie. Mógł wędrować długo, biegać i skakać i nikomu nie wadził. Ale też nikt nie przeszkadzał jemu. Nie musiał się nawet obawiać, że ktoś go zdepcze. Był tak tyci, jak ziarenko piasku, którego nie da się rozdeptać. Najwyżej wejdzie gdzieś w szczelinę w bucie.
Tyci tyci kotek żył jeszcze niezbyt długo na świecie i nie do końca jeszcze potrafił ocenić walory bycia tycim tycim kotkiem. Zauważył już jednak jedną poważną wadę. Nigdzie jak dotąd nie spotkał drugiego takiego tyci tyci kotka. Czuł się więc nieco osamotniony. Nie bardzo w ogóle widział towarzystwo dla siebie. A raczej – nikt jak dotąd nie dostrzegł tyci tyci kotka. Jakiekolwiek kontakty z kim lub czymkolwiek nie mogły więc wchodzić w grę.
Kimkolwiek i czymkolwiek się nie jest, samotność nigdy nie jest miła. I chociaż tyci tyci kotek miał co jeść i gdzie spać, to przecież nie wszystko, prawda???
Tyci tyci kotek czasami miauczał, jak to jest w kocim zwyczaju. Nikt jednak nie mógł usłyszeć jego miauczenia. Ponieważ było ono – odpowiednio do postury tyci tyci kotka – bardzo ciche.
Jak myślicie, co dzieje się z kimś lub czymś co jest niedostrzegane i nie słyszane przez nikogo? No oczywiście! Ten ktoś lub coś robi się jeszcze bardziej tyci i istnieje zagrożenie, że niedługo zniknie całkiem.
Tyci tyci kotek nie wiedział o tym, ale coś jakby przeczuwał. Z jednej więc strony cieszył się swoim życiem i tym, że było jednak trochę wyjątkowe. Ale też czasami przez sen miauczał żałośnie, jakby smutek wypełniał całą jego drobną tyciowatość.
Czasami też świat wydawał się tyci tyci kotkowi ogromny i bardzo odległy. Bo niby był jego częścią, ale kiedy jest się takim tycim i właściwie niewidzialnym to tak, jakby w ogóle się nie było. A już na pewno nie mogło się mieć żadnego wpływu na funkcjonowanie świata lub jego części.
Tak wyglądało życie tyci tyci kotka.
To, że w życiu zdarzają się niespodzianki wie każdy. I że czasami są bardzo miłe, też.
I że los potrafi się odmienić to też się zdarza.
Pewnego razu tyci tyci kotek bawił się jak zwykle na zielonym trawniku. Trawa była wysoka, ale jeszcze nie tak wysoka, żeby tyci tyci kotek mógł się w niej zgubić. Podskakiwał więc radośnie, biegał i przewracał się jak na zielonym miękkim dywanie.
Nie dość, że był tycim tycim kotkiem to był też jeszcze bardzo małym kotkiem. A małe kotki są jak małe dzieci. Można je szybko rozweselić dobrą zabawą.
Nagle zupełnie niespodziewanie tyci tyci kotek usłyszał nad swoim tycim tycim uszkiem : kici kici koteczku …
Zdziwił się bardzo i nastawił uszu. Dookoła nie było żadnego innego kota. Czyżby ktoś wołał właśnie jego?
W drugim końcu trawnika przycupnął mały chłopiec. Dużo większy od tyci tyci kotka – wielkości normalnej dla dziecka w jego wieku.
– Kici kici – powtórzył chłopiec i wyciągnął dłoń w kierunku tyci tyci kotka – witaj tyci tyci kotku.
Tyci tyci kotek był zdziwiony, zaciekawiony i w głębi serca poczuł radość – czy aby nie przedwcześnie? Czy ten chłopiec widzi go i chce się z nim pobawić?
Chłopiec powoli podszedł bliżej do tyci tyci kotka i pogłaskał go po tycim tycim łebku. Teraz już nie było wątpliwości. Chłopiec widział go dobrze mimo, że kotek był taki tyci. Widocznie to musiał być wyjątkowy chłopiec.
Odtąd tyci tyci kotek i chłopiec nie rozstawali się ani na moment. Jak to możliwe? A tak – kiedy ma się tyci tyci kotka można go schować w kieszeni i zabrać ze sobą wszędzie. A nawet grać w piłkę, mając go w kieszeni. A w domu chłopiec urządził tyci tyci kotkowi wygodne spanie w małym pudełeczku po zapałkach. Wypełnił je mięciutką tkaniną, w której tyci tyci kotek spał jak tyci tyci król. Na śniadanie tyci tyci kotek dostawał przesmaczne kąski, a potem przez cały dzień był ze swoim przyjacielem, małym chłopcem.
I tak to tyci tyci kotek stał się dla kogoś widzialny i nie był już skazany na całkowite zniknięcie. Nigdy już nie czuł się samotny. I stało się nawet trochę tak, jakby zaczął mieć wpływ na funkcjonowanie malutkiego kawałka świata. Tego, który należał do małego chłopca. Ale i chłopiec nigdy już nie był sam. Bo tak to już jest, że na prawdziwej przyjaźni zawsze korzystają obie strony.
A Wy? Widzieliście kiedyś takiego tyci tyci kotka? Albo inne tyci tyci stworzonko? A próbowaliście zobaczyć? Jeśli bardzo mocno i dokładnie się rozejrzycie dostrzeżecie ich całe mnóstwo wokół. Spróbujcie dać szansę chociaż jednemu z nich i zauważcie je. Żeby chociaż przez chwilę poczuło się ważną częścią świata, na którym żyje. I nie zniknęło z niego, nigdy nie dostrzeżone i nie usłyszane przez nikogo.
Pewnego razu był sobie pociąg. Nie taki zwyczajny. Tylko cały zbudowany z klocków. I podobno są to najlepsze i najfajniejsze klocki na świecie. Można się nimi bawić przez wiele lat. Dlatego pociąg był bardzo pewny siebie. I w ogóle nie martwił się tym, że na przykład mógłby się rozsypać na kawałki.
Codziennie jeździł po torach, które zakręcały co jakiś czas w jedną lub drugą stronę. Miały też rozjazdy i zwrotnice, zupełnie jak prawdziwe tory.
Pociągiem podróżowali maleńcy, niewidzialni pasażerowie i niewidzialni konduktorzy. Tylko maszynista był “prawdziwy”. To znaczy – również cały z klocków.
Pociąg nie przejmował się tym, że nie jest prawdziwym pociągiem bo w swoich snach nim był. Szybkim i eleganckim intercity lub jeszcze szybszym i nowoczesnym pendolino.
Kiedy nadchodził kolejny dzień pociąg z klocków pędził po torach jak szalony i czuł się tak, jakby spełniał marzenia ze swoich snów.
Wagony kołysały się, niewidzialni pasażerowie kiwali głowami i wołali niewidzialnego konduktora:
-Ten pociąg jedzie za szybko – skarżyli się – proszę coś z tym zrobić.
– Proszę państwa – odpowiadał konduktor – to pociąg z najlepszych klocków na świecie. Nic nam nie będzie. To pewne.
– Przecież klocki mogą się rozsypać. I nie będzie już pociągu, tylko góra klocków, do niczego nie podobna – odezwał się cieniutkim głosem chłopiec, który siedział w kąciku przedziału.
Niewidzialni pasażerowie popatrzyli ze zgrozą.
– Ależ chłopcze! – zaśmiał się konduktor – przecież to nie byle jakie klocki. I nie byle jaki pociąg.
I wyszedł śmiejąc się bardzo głośno.
Cóż, może konduktor miał rację? Może nie warto było się martwić? Jednak niektórzy z niewidzialnych pasażerów wiedzieli swoje. Nie takie już pociągi zgubiła pycha!
Ale nikt nie chciał ich słuchać.
Pewnego dnia pociąg jak zwykle pędził jak szalony po torach. W którymś momencie tak szybko przejechał przez jeden z rozjazdów, że uszkodził żółtą plastikową zwrotnicę. Część pasażerów najchętniej wysiadłaby na pierwszym lepszym peronie. Ale pociąg wcale się nie zatrzymywał. Tymczasem tuż przy torach stały dwa wyścigowe auta i czekały na dobry moment, żeby przejechać przez tory. Śpieszyły się na wyścigi. Ale ze względu na dużą ilość zakrętów widoczność nie była dobra i żaden moment nie wydawał się odpowiedni. Jedyna nadzieja w tym, że maszynista prowadzi pociąg ostrożnie i zwraca uwagę na to, co dzieje się wokół. Niestety! Nic bardziej mylnego. Jedno z aut powoli wjechało na tory, żeby przez nie przejechać. Wtedy nagle zza zakrętu wyskoczył pociąg jadący z ogromną prędkością!
Auto w ostatniej chwili zdążyło uskoczyć i dzięki temu uniknęło rozjechania. Jednak pociąg nie dał rady przyhamować i zahaczył o tył samochodu.
Wtedy stało się to co było nieuniknione. Pociąg zachwiał się na torach i nie mógł odzyskać równowagi. W końcu więc spadł z nich i wszystkie wagony wraz z lokomotywą przewróciły się. Niewidzialni pasażerowie poprzewracali się na siebie. Niewidzialni konduktorzy poupadali. Na szczęście nikomu nic poważnego się nie stało i wkrótce wszystkim udało się wysiąść.
Pociąg leżący obok torów wyglądał żałośnie. W dodatku odpadła spora część od lokomotywy a klocki potoczyły się po dywanie w różne strony. Czy ktoś teraz potrafi to naprawić?
Naprawa trwała przez jakiś czas. I nie było to wcale takie łatwe. Trzeba było poszukać wszystkich części a potem jeszcze instrukcji. Bo przecież nikt dotąd nie budował pociągu od tej strony, tak jakby od końca – kiedy trzeba odpowiednio połączyć ze sobą gotowe już elementy. Na szczęście żaden klocek nie zginął i udało się doprowadzić pociąg do porządku.
Niewidzialni pasażerowie mogli kontynuować podróże do swoich niewidzialnych stacji. A pociąg nadal mógł jeździć każdego dnia po swoich torach. Jednak teraz starał się już tylko w snach być szybkim i eleganckim intercity lub jeszcze szybszym i nowoczesnym pendolino. Zrobił się ostrożniejszy i już nie pędził jak szalony przed siebie. W końcu chciał pozostać pięknym pociągiem z najfajniejszych klocków na świecie. A nie pociągiem z uszkodzoną lokomotywą lub co gorsza – górą klocków zupełnie do niczego nie podobną.
– Synku, przewrócisz się kiedy autobus zahamuje. Chwyć się tej poręczy może …
– Ja nie muszę się trzymać mamo! Bo mam … dobrą przyczepność do podłoża!
🙂