Lubię,
kiedy po deszczu
Dzień wstaje rano
W przejrzystej szarości
Z której powoli
Jedna po drugiej
Wydostają się barwy
Jeszcze rozwodnione
Jakby ktoś farbki wymieszał
Ze zbyt dużą ilością wody
Ale kiedy je zamieszam energicznie pędzelkiem
Ożyją
Powietrze jest rześkie
Ale ptaki wyśpiewują swoje ciepłe trele
I rozgrzewają poranek
Jest Wiosna
Lubię,
kiedy po deszczu
Tysiąc zapachów
W małych kropelkach
Unosi się w powietrzu
Owady dawno już wstały i otrząsają skrzydełka
Lekkie i przeźroczyste
Kolory są intensywne
Trójwymiarowe
Słońce przeciera oczy i rozciąga leniwie
Ramiona
Powoli z mokrej ziemi wstaje gorące powietrze
W powietrzu wisi energia nowego dnia
Nawet jeśli miałby to być
leniwy dzień…
Jest Lato
Lubię,
kiedy po deszczu
Świat otwiera oczy
Czyste i błyszczące
A potem mruga z lekkim uśmiechem
Otwiera ramiona
Zielone
Barwne
Jakby chciał nas przytulić
Do bijącego serca
Ziemi
Jak Rodzic, który bezwzględnie
Kocha swoje dziecko
Nawet nieznośne
Cierpliwie znosi
Naszą niedojrzałość
I brak zrozumienia
Dla przyrody
Która jest potęgą
🙂
Pomarańczowe Słońce biegnie za pociągiem troszkę zasapane. Już niedługo zarumieni się, jak jabłko i dotknie cienkiej linii horyzontu. A potem niepostrzeżenie zniknie całkiem aż do wczesnych godzin porannych. Milo tylko na chwilę podniósł białą głowę i otworzył oczy. Ale zaraz potem wsunął się całkiem pod siedzenie i jego głowy nie było już widać.
W końcu Słońce zniknęło. Pozostawiając po sobie czerwono-pomarańczową plamę. Jak rozlana w pośpiechu i niechcący farba. Na ziemi, na mijanych przez pociąg polach i łąkach wszystko zrobiło się bladoróżowe i lekko jakby rozmazane.
Na czym polega uroda niektórych ludzi? Nie chodzi o takie oczywiste rzeczy. Widoczne od razu. Jak piękna twarz. Piękna twarz to jeszcze nie uroda.
Uroda i piękno to coś nieuchwytnego. Jest w życzliwym spojrzeniu. W ciepłym głosie. W uśmiechu. W pewnego rodzaju delikatności, która pochodzi z wnętrza.
Ale też na przykład w piegach. I nieco niesfornej fryzurze. Zanim spod powiek ucieknie mi jego uroda chciałabym opisać ją jak najwierniej. Zwłaszcza tę, która była w głosie i sposobie zachowania. Czyli właśnie – pochodzącą gdzieś ze środka.
Milo był dużym psem. Chociaż miał dopiero dwa lata. Z wiekiem przybędzie mu jeszcze puszystej białej sierści, której już i tak ma bardzo dużo. Dzięki temu jest miękki jak poduszka. I przypomina nieco chmurkę. Białą i kudłatą.
Milo był piękny niezaprzeczalnie. Wystarczyło raz spojrzeć na niego. I od razu chciało się spojrzeć drugi raz. Bo trudno było nie patrzeć. Biały jak śnieg. Wyprostowany na czterech puchatych łapach. Spokojny i cichy. Zupełnie jakby spłynął na ziemię prosto z nieba, gdzie na co dzień kołysał się lekko jako biała chmura. Z której nigdy nie pada deszcz. Od tego są chmury w innym kolorze.
Jego pan też był piękny. Nie pamiętam koloru oczu, ale jestem jakoś pewna, że były niebieskie. Szczupła twarz opalona. Nos piegowaty. Wysoki i wyprostowany. Z włosami trochę niesfornie sterczącymi na czubku głowy.
Ale nie w tym była rzecz.
Tylko w czymś zupełnie innym.
Ten pociąg spóźnił się bardzo mocno. 40 minut to przecież dużo. Może dlatego teraz gnał przed siebie tak szybko, że nawet pomarańczowe słońce zmęczone i zdyszane w końcu dało za wygraną. I zniknęło za horyzontem. Wyczerpane po długim biegu.
Pociągi niestety często się spóźniają. I zawsze jest to trochę denerwujące. Bo nie powinny. Na peronie mnóstwo ludzi. Przestępują z nogi na nogę. Popijają kawę z kartonowych kubeczków. Wypatrują gdzieś tam daleko – tam skąd biegną tory – pociągu, który nie pojawia się jednak.
Gdzieś tam pomiędzy nimi na tym szarym peronie pojawia się dwóch niechcianych pasażerów: Zniecierpliwienie i Frustracja. A ci dwaj potrafią nieźle namieszać. I podróż, która miała być miła i przyjemna, może taka po prostu nie być.
W takich chwilach – i w takim towarzystwie (Zniecierpliwienia i Frustracji 😏) to, co zawsze wydaje się super i miłe – nagle przestaje takie być. Na przykład smak kawy w kartonowym kubeczku. Z rozpuszczoną na dnie słodką warstewką cukru. Którą można zjeść łyżeczką. Lub gołębie łażące po peronie – śmiesznie wysuwające do przodu głowy przy każdym małym kroczku. Zielono-fioletowe. Albo chociażby kolorowe pociągi. Jak różnobarwne smoki. Z łoskotem wjeżdżające na peron. Głośne i piękne.
Wszystko to traci nagle urok. I uszy człowiekowi rosną jak u wilka. Żeby tylko dosłyszeć komunikaty o kolejnych minutach spóźnienia! I wpatruje się człowiek w czarną bezduszną tablicę nad głową, na której ciągle nie wyświetla się informacja o wyczekiwanym pociągu. No i jeszcze te tory, biegnące z daleka. Cienkie nitki plączące się ze sobą. Na których wciąż nie pojawia się pociąg…
Cierpliwość zaraz zawiedzie. Złość wszystko zepsuje. I wtedy już nawet najmniejszy szczegół może wywołać kłótnię. Awanturę nawet! Tak, tak!
– A proszę się tak nie pchać! Gdzie z tą walizą?!
– Przepraszam, ale to moje miejsce, proszę się przesiąść!
– Proszę nie blokować korytarza! Ludzie chcą przejść!
… i takie tam, różne…
Ale wtedy nagle pojawia się on. Z tym swoim pięknym psem. Białym jak śnieg. Miękkim jak puch. Dostojnym i spokojnym.
I on też jest bardzo spokojny. Pogodny. Mówi łagodnym głosem. Lekko się uśmiecha, przepraszająco. Ma bardzo dużo bagażu – wysoki plecak i dwie duże torby. I pieska. Ale piesek nie gryzie. Będzie grzeczny. Czy mógłby zostać z nim w tym przedziale? Bo nie ma jeszcze biletu i miejscówki.
Oczywiście, że nie ma. Przecież nie jest zwykłym pasażerem. Z całą pewnością.
Oczywiście, że może! Przecież jest taki miły. I ma takiego pięknego psa!
Złość i Zniecierpliwienie, Frustracja i chęć kłótni – zniknęły. Wszyscy uśmiechają się do Milo. Tak się wabi. Głaszczą go i zachwycają nim. W przedziale mała dziewczynka mówi do mamy: “Nazwę go Chmurka”. Z korytarza do przedziału zaglądają ludzie, pokazując go sobie i uśmiechają się szeroko.
Można ruszać. Można się już nie spieszyć. Tylko usiąść wygodnie. To będzie przyjemna podróż. Przynajmniej w tym wagonie. Spokojna i miła. Chociaż się nie zapowiadała.
Przez całą niemal podróż Milo śpi smacznie pod szerokim siedzeniem. Nikomu nie zawadza. Czasami tylko podnosi głowę i rozgląda się ze spokojem po podróżnych, siedzących w przedziale. Wtedy jego piękny pan podaje mu wodę do picia albo psią przekąskę. I głaska go czule. I przemawia do niego serdecznie.
W przedziale atmosfera jest miła, wszyscy czują się tak, jakby ten piękny pies należał trochę też do nich. Wszyscy z życzliwością patrzą na jego pięknego pana.
Podróż mija szybko. Pozostali podróżujący tym wagonem również nastroje mają dobre. Zapomnieli już o opóźnieniu pociągu. Patrzą przez okno na pomarańczowe słońce, zdyszane od biegu. A poza tym – pociąg gna lekko po szynach i wkrótce odnajdzie zgubione gdzieś w drodze 40 minut. I wszystko będzie dobrze.
I tak właśnie, w prosty sposób, zwyczajna podróż stała się niezwykła.
Jak dobrze było znaleźć się właśnie w tym pociągu. Właśnie w tym wagonie.
Bo właśnie nim podróżują Milo i jego pan. Jak przybysze ze świata życzliwości. Grzeczni i spokojni. Cierpliwi. Nie zważający na opóźnienia. Na tłok w pociągu. Na kwaśne miny spieszących się podróżnych. Urodziwi. I nie o tę urodę zewnętrzną tutaj chodzi. Tylko tę ze środka. Z duszy? Z serca? Z czegoś jeszcze, co trudno określić? Co sprawia, że nie można od nich oderwać oczu. I chce się z nimi podróżować nawet wiele godzin.
Zbawiciele tej podróży. Zbawiciele świata, który tak bardzo potrzebuje więcej takich jak oni dwaj. I w wielu innych miejscach. Każdego dnia i o każdej porze. Nie tylko na tym akurat peronie. Nie tylko w tym akurat spóźnialskim pociągu.
A kiedy pociąg dojeżdża w końcu do celu podróży mała dziewczynka kuca obok Milo i głaska go powoli:
– Popatrz, mamo – mówi – w ogóle nie przeszkadzał. Tylko pomógł. Prawda?
Prawda! Wierzcie mi, że tak.
I to już koniec bajki. Zła bajka? Nieciekawa? Jeśli tak, to tylko dlatego, że czasami brakuje słów i talentu, żeby opisać pewne rzeczy. Ale zapewniam Was – gdybyście podróżowali ze mną tym pociągiem poczulibyście się jak w bajce :).
Pewnego razu były sobie owieczki. Jedne białe jak śnieg. Jak chmury na niebie. Jak kulki bawełny. Inne czarne jak smoła. Jak węgiel. Jak pestki słonecznika. Żyły obok siebie jak noc obok dnia. Bez marudzenia. Akceptując się nawzajem. I nie wchodząc sobie w drogę. Bo jak świat światem tak zawsze na świecie były owieczki białe i czarne. I nikt się temu nigdy nie dziwił. Ani nad tym nie debatował. Bo nie było nad czym. I już.
Oczywiście gdzieś tam czarnym owieczkom bliżej było do czarnych owieczek. A białym do białych. I to się czuło. I może nawet było naturalne. Nie mieszały się ze sobą tylko trzymały blisko ze swoimi. A jednak wciąż na tej samej łące.
Codziennie leniwie, bez zbędnego pośpiechu, gryzły trawę. Jedne obok drugich. Co jakiś czas bez emocji dyskutowały o pogodzie. A potem ucinały sobie drzemkę. Żeby po niej znowu posilić się trawą. Zieloną i soczystą. Bardzo pożywną. I smaczną. Ot taki żywot. Wystarczająco dobry. Jak dla czarnych i białych owieczek. Różniących się kolorem. Ale poza tym niczym innym.
Lubimy żyć bez zakłóceń? Nazywamy to harmonią. Lub częściej – porządkiem rzeczy. Odpowiednim kierunkiem.
Ale dawno powinniśmy porzucić złudzenia. Świat nie jest uporządkowany ani trochę. Raczej wręcz odwrotnie. A życie nie jest autobusem, który jeździ codziennie tą samą trasą. O tych samych godzinach. Jest raczej pełne niespodzianek. I nieoczekiwanych zwrotów akcji.
I kiedy mówimy o jakimkolwiek porządku tego świata to raczej właśnie to powinniśmy mieć na uwadze. Inaczej nigdy nie było i nie będzie.
Pewnego dnia na łące pojawiła się zupełnie nowa owieczka. Zupełnie nie wiadomo skąd. Zupełnie nie wiadomo jak. Ale dotąd nikt jej tutaj nie widział. Z całą pewnością.
Skąd ta pewność? To akurat proste. Ponieważ gdyby ktoś widział ją tutaj wcześniej na pewno by zapamiętał. Nie dałoby się inaczej. Ponieważ owieczka bardzo różniła się od wszystkich żyjących tu owieczek. I najprawdopodobniej od wszystkich w ogóle żyjących kiedykolwiek i gdziekolwiek owieczek. Otóż ta owieczka nie była ani czarna ani biała. Tylko… zielona.
Tak, tak. Naprawdę tak było. I nie pytajcie dlaczego. I skąd się wzięła. Bo niby skąd ja mam to wiedzieć?
Najspokojniej w świecie gryzła sobie trawę, jak pozostałe. Przeżuwała ją powoli i bez skrępowania rozglądała się na wszystkie strony. Przyglądała się czarnym i białym owieczkom. Zupełnie jakby to one były czymś niespotykanym w przyrodzie. A nie ona.
Oczywiście, jak to w życiu. Czarne i białe owieczki z niesmakiem patrzyły na nowo przybyłą. Najpierw śmiały się przyglądając się jej z boku. Co to za kolor! Czy to kosmitka? A może wariatka? W każdym razie dziwoląg. Może być niebezpieczna. Nie pasuje ani do jednych ani do drugich… Chociaż tak naprawdę do jednych i drugich pasowała bardzo dobrze. W końcu była owieczką. I tak jak one uwielbiała soczystą, zieloną trawę. I dyskusje o pogodzie. W czym więc problem?
– Nie podoba mi się to – powiedziała najstarsza z czarnych owieczki do koleżanek w tym samym kolorze – to zwiastuje problemy. Po co nam one?
Jeśli ktoś zobaczy, że wśród nas jest zielona owca staniemy się pośmiewiskiem całej okolicy.
– Co więc robić? – zapytała jedna z jej młodszych koleżanek – jak pozbędziemy się zielonej?
– W razie czego mówcie wszystkim, że należy do stada białych owieczek. Niech one się martwią – odpowiedziała najstarsza czarna owieczka.
– No to mamy kłopot – mówiła najstarsza biała owieczka do swoich białych jak biały ryż koleżanek – jak się z tego wytłumaczymy? Wszyscy będą się z nas śmiać.
– Może przemalujmy ją na biało! – odezwała się jedna z młodszych białych owieczek. Zaznaczmy też, że przy okazji nie grzeszyła wybitną inteligencją.
– Wiem – powiedziała najstarsza z białych owieczek – w razie czego wszystkim mówcie, że ona jest ze stada czarnych owieczek. Niech one się martwią.
No i się zaczęło. Skończyło się wspólne pokojowe gryzienie trawy. Teraz białe owieczki odsuwały się jak najdalej od czarnych. A czarne od białych. A zielona owieczka krążyła pomiędzy nimi. I raz gryzła trawę z białymi owieczkami. A kiedy indziej z czarnymi. Na zmianę. Bo jej nie przeszkadzał w ogóle kolor białych lub czarnych owieczek. Mimo, że uważała, że zarówno biel jak czerń są trochę bez wyrazu.
– Nie wstydzisz się być taka zielona? – zapytała ją któregoś razu jedna z białych owieczek.
– A czego mam się wstydzić? – zapytała zielona owieczka – czy to nie jest ładny kolor? Trawa jest zielona i nikomu to nie przeszkadza.
– Ale ty nie jesteś trawą… – westchnąła biała owieczka.
Innym razem jedna z czarnych owiec zapytała:
– Dlaczego taka jesteś? Dlaczego nie jesteś czarna. Lub biała.
– A ty dlaczego jesteś czarna? A nie biała lub zielona? – zapytała zielona owieczka i bez pośpiechu gryzła soczystą trawę.
Owieczki robiły co mogły, żeby unikać zielonej owieczki. Przepychały ją na stronę tych drugich. Przenosiły się wszystkie jak na zawołanie w inną część łąki, kiedy zielona drzemała. Nie rozmawiały z nią. Odwracały od niej oczy. Ignorowały i izolowały.
Myślicie, że zielona owieczka była obojętna na to wszystko? Że nie cierpiała w duchu? Oczywiście, że tak. Każdy źle by się z tym czuł. I ona także czuła się źle. Ale od zawsze była zielona. I nigdy nigdzie nie pasowała. I nauczyła się z tym żyć. Chociaż było to życie nie łatwe. Czasami wstępowała w nią nadzieja. Że gdzieś jednak znajdzie bratnią duszę. Jedną chociaż. Bo na to, że spotka gdzieś zieloną jak ona owieczkę nie liczyła. Zdaje się, że była jedyna taka na całym świecie. Ale nie traktowała tego jak wyróżnienie. Nawet jeśli taki był zamysł. Tylko jak ciężar, który raz bywał trudniejszy kiedy indziej nie aż tak trudny do dźwigania. Do wszystkiego bowiem można się w jakimś stopniu przyzwyczaić. Zawsze jednak… hmm…
Obecność zielonej owieczki na łące wprowadziła atmosferę nerwowości. Białe i czarne owieczki krzywo patrzyły na siebie. Zupełnie jakby winiły siebie nawzajem za jej obecność wśród nich. Przestały gryźć trawę obok siebie i wymieniać się uwagami na temat pogody. Stały się złośliwe, kąśliwe, uszczypliwe i wszystko inne w tym rodzaju … Patrzyły na siebie wrogo i podejrzliwie. Jakby coś je uwierało. Wiadomo wszak co to było. Zielona owieczka! Spokojnie gryząca trawę obok nich. Bez wstydu. Zamiast dawno zapaść się pod ziemię. Zniknąć. Żeby wszystko wróciło do starego dobrego porządku. Żeby było jak powinno być.
A jak powinno być…???
Pewnego dnia po okolicy rozeszła się niepokojąca wieść. W pobliskim lesie zamieszkał wilk. Wielki smakosz! Koneser owczego mięsa. Na owieczki padł blady strach. Ich spokojne dotąd życie miało już nie być takie. To było dużo gorsze od pojawienia się zielonej owieczki. Wszystkie musiały to przyznać. I co robić w tej sytuacji?
W tej sytuacji białe i czarne owieczki musiały działać razem. Im silniejsza grupa tym lepiej. Bez dwóch zdań.
– Wiem – zawołała najstarsza z czarnych owieczek – podsuniemy mu zieloną owieczkę. Nikt jej tutaj nie chce. Niech ją zje. Nasyci się na jakiś czas a my zyskamy trochę czasu na poszukanie nowej łąki, dalej od lasu. Co wy na to?
– To dosyć okrutne – powiedziała powoli najstarsza z białych owieczek ale szybko dodała – jednak czy mamy inne wyjście?
Właśnie! Innego wyjścia nie było. Owieczki uczepiły się tej myśli. Po prostu w tej sytuacji jest to jedyne rozwiązanie. I tyle.
Zielona owieczka spokojnie gryzła zieloną trawę nie mając pojęcia jaki los przeznaczyły jej białe i czarne koleżanki. Chyba nawet nie uwierzyłaby w takie okrucieństwo gdyby ktoś jej o tym powiedział. Bo kto by uwierzył? Kto by uwierzył, że to, że jest zielona, tak bardzo wszystkich uwierało? Tak bardzo, że postanowiły ją poświęcić. Wydać wilkowi. A przecież dla owieczki nie ma nic gorszego na świecie niż spotkanie z tym drapieżnikiem.
Plan był gotowy. A zielona owieczka nic nie przeczuwała. Mimo, że urodziła się w pięknym zielonym kolorze, czuła się jedną z białych i czarnych owieczek. Nigdzie nie mogłaby czuć się bezpieczniej. Przecież poza kolorem nie różniły się absolutnie niczym. I teraz też czuła się bezpieczna. Ze swoim stadem.
A czarne i białe owieczki uruchomiły cały swój spryt (a trzeba zaznaczyć, że nie miały go zbyt wiele) żeby wilk, który przyjdzie tu w nocy zapolować, natknął się od razu na zieloną owieczkę.
W nocy księżyc jasny i okrągły jak lampion zawisł na niebie. I z góry spoglądał na świat. Trochę posępnym okiem. Bo przecież z góry widzi się więcej i także to czego by się widzieć nie chciało. Wilk, który przyszedł na łąkę ze swojego lasu bez trudu rozpoznał z daleka stado owieczek. Czarnych i białych. Stłoczonych tak blisko jedna obok drugiej, że chyba nawet mucha nie przecisnęła by się pomiędzy nimi. Ale oto jest jedna, która nie zdołała schować się w stadzie. Śpi zupełnie osobno. Czyżby była tak głupia? Bezmyślna? Czy nie słyszała o złym wilku, który pożera owce? Co za głupia owca! Ale tym lepiej dla wilka! Już sobie winszował łatwego łupu. I cieszył na myśl o smacznej kolacji.
Lecz kiedy podszedł bliżej stanął zdumiony. Co to ma być??? Czy to owca na pewno? Dlaczego jest zielona? Czyżby była zepsuta?
Zielona owieczka tymczasem przebudziła się i dostrzegła wilka krążącego w pobliżu. Zorientowała się, że czarne i białe owieczki zostawiły ją tutaj na pastwę losu. I że jej czas jest już prawdopodobnie policzony.
Wilk jednak uruchomił wszystkie znane i dostępne mu instynkty. Nigdy dotąd nie spotkał zielonej owieczki. Nie wyglądała apetycznie. Możliwe, że jest trująca! Nie powinien chyba ryzykować.
Kompletnie skołowany popatrzył jeszcze w stronę owieczek skupionych obok siebie w dalszej części łąki. Czy to głód, czy ta nietypowa sytuacja, a może księżyc, którego blade światło obejmowało całą łąkę i sprawiało, że zdawała się zielono niebieska… w każdym razie w tej chwili wydało się wilkowi, że wszystkie owieczki na łące są zielone. Jak tamta, która oddzieliła się od stada. I chociaż było to nieprawdopodobne to jednak ryzyko było zbyt duże jak na jednego wilka. Nie zamierzał tego sprawdzać. Dość miał już na dzisiaj. I zupełnie stracił apetyt. Wrócił do lasu i więcej się nie pojawił.
Rano czarne i białe owieczki wstały w bardzo dobrym nastroju. A w ciągu dnia dotarły wieści z okolicy. Że wilk wyprowadził się z lasu. A przedtem opowiedział wszystkim o stadzie zielonych jak trawa owieczek, które zamieszkują pobliską łąkę. I że najlepiej się tam nie zbliżać. I zostawić je w spokoju. Bo jeszcze ktoś się czymś zarazi.
Owieczki zdumione były takim obrotem spraw. Najpierw było oburzenie. Przecież wcale nie są zielone!!! Jak można było opowiedzieć takie bzdury. Czy całkiem ślepy był ten wilk? Potem jednak się uśmiały. Bo śmiesznie to wszystko wyszło. Bez żadnego planu. Wydały mu się zielone i stracił apetyt! Że też same nie wpadły na to, żeby się trochę ubarwić! W końcu przyszła chwila refleksji…
No tak, nie pomyślały o zmianie koloru bo przecież nie zaakceptowały zielonej owieczki. Jej obecność była im niemiła niemal tak jak obecność wilka w pobliżu. A przecież wilk był okrutny i zjadał owce. A zielona owieczka nic nikomu nie zrobiła i była w zasadzie taka jak one. Tylko… zielona.
I na sam koniec poczuły wstyd. Że chciały wydać na pożarcie wilkowi zieloną owieczkę. Że przekreśliły ją całkiem i nie dały szansy. A zupełnie przypadkiem dzięki niej ocalały. Przynajmniej tym razem.
– Przyjmijmy ją do naszego stada – zarządził najstarsza czarna owieczka – jest przecież jedną z nas. Niczym się nie różni. Poza kolorem!
– Przygarnijmy ją – mówiła najstarsza biała owieczka – zasługuje na to.
– No i zielony to całkiem ładny kolor – odezwała się jedna z młodszych owieczek. I tym razem był to przebłysk inteligencji. Chociaż może nie jakiejś wielkiej.
Tymczasem zielona owieczka zniknęła. Przepadła bez śladu. A tak faktycznie to po prostu poszła sobie. Przed siebie. Szukając bratniej duszy na wielkim i nieprzyjaznym świecie. Jej zielone serce zostało zranione. Co by było gdyby wilk nie był taki wybredny? I pożarł ją, tak jak to zaplanowały czarne i białe owieczki? Czy tak się postępuje? Na pewno nie!
Białe i czarne owieczki zostały na swojej łące z niezbyt mądrymi minami. Straciły swoją szansę na to by mieć w stadzie kogoś wyjątkowego. Niepowtarzalnego. A przy okazji na to, żeby porządnie się zachować. I ta okazja pewnie się już nie powtórzy. Chociaż na pewno była to ważna lekcja w ich życiu i oby nie poszła na marne. I nie ma co się tłumaczyć brakiem inteligencji! Bo na to, żeby być porządnym wcale nie potrzeba jej wiele. Wystarczy trochę.
Jeśli spotkacie na swojej drodze zieloną owieczkę, nie śmiejcie się. Ani nie patrzcie podejrzliwie. Bo zieleń to naprawdę, obiektywnie i bez wątpienia piękny kolor. To kolor łąki. Lasu. Liści i trawy. Ma tyle różnych odcieni. I każdy piękny. To kolor, który uspokaja. I zwiastuje wiosnę.
Kto wie czy nie jest to najpiękniejszy kolor na całej Ziemi.
Ale przede wszystkim to kolor nadziei. Na to, że jest w nas więcej dobroci i tolerancji niż sami podejrzewamy. Tylko może nie zawsze od razu o tym wiemy. I nie możemy się tego tak bardzo bać. Bo to cechy, które zbawiają ten świat. A nie odwrotnie.
Pewnego razu była sobie mała Sikorka. Z żółtym brzuszkiem. Drobna ale pełna energii. Energiczna i żywa. Ale nieco roztrzepana. Pełna pomysłów i wiecznie wpadająca w kłopoty. Wiecznie dokądś spiesząca. I zwykle nieco spóźniona.
Trochę się czasem myląca. Ale pełna dobrych chęci. A to przecież zaleta.
Choć wad miała wiele.
Nie można jej za to potępiać. Nie można oceniać pochopnie. Bo kto nie ma wad? Kto zawsze i wszędzie potrafi zachować się tak jak by należało? Kto nigdy nie potknął się lub nie wpadł… na szklane drzwi? Bo nie zauważył ich przed sobą? Naprawdę każdemu może to się zdarzyć.
Mała Sikorka zawsze miała coś do załatwienia. Jeśli nie dla siebie to dla innych. Nie lubiła bezczynności. I lubiła czuć się potrzebna. Nie jest to cecha wszystkich Sikorek na świecie. Ale tej akurat tak. Od rana więc latała to tu to tam i załatwiała sprawunki. Odwiedzała ptasie urzędy. Pomagała zajmować się ptasią dziatwą. Wszystko to robiła z wielkim zapałem. I w takim tempie, żeby zdążyć przed zachodem słońca. Bo tuż po zachodzie słońca kładła się spać. Stały rytm dnia i życia to bardzo ważna rzecz. I bardzo indywidualna. Sikorka czuła, że tak właśnie jest. I bardzo tego przestrzegała.
Po drodze mieszały jej się kierunki. I sprawy do załatwienia. Czasami musiała się po coś wrócić. A czasem załatwiać coś całkiem od nowa. Wcale jej to nie zrażało. I to była wielka zaleta. Bo wytrwałość i pogoda ducha są i będą zawsze w cenie.
Wszyscy wiedzieli, że mała Sikorka ma wielkie serce. I gdyby trzeba było wyrwałaby je sobie, żeby oddać potrzebującemu. Na całe szczęście jak dotąd nie było takiej potrzeby.
Czasami kogoś lubimy i cenimy mając świadomość wad jakie posiada. Przymykając oko na pewne potknięcia. A nawet…! A nawet traktując te cechy jako charakterystyczne dla tego kogoś i nieodzowne. Bez tych swoich wad byłby przecież kimś zupełnie innym!
Bo Sikorka przy wszystkich swoich wadach była jednocześnie pełna energii, radości życia i entuzjazmu. Potrafiła zarażać optymizmem i gdziekolwiek się pojawiła przynosiła ze sobą świeżość, wesołość i luz, którego tak wielu dzisiaj brakuje.
– Ależ Sikorko – upominał ją Wróbel w ptasim urzędzie – znowu pomyliłaś druki. Tyle razy pokazywałem ci, że żółte dotyczą spraw lokalowych a niebieskie pozwoleń na latanie.
Wróbel kręcił głową ale w głębi duszy wiedział, jak wielu sąsiadom pomaga sikorka. Załatwiając sprawy urzędowe, na które nie mają czasu. A Sikorka uśmiechała się promiennnie i mrugała do niego porozumiewawczo. Czym zawsze kompletnie go rozbrajała.
– Sikorko! – wołała pani Szpakowa w okienku na poczcie – znowu źle wpisany adres. W ten sposób te listy nigdy nie dotrą do adresatów.
Szpakowa załamywała piórka ale lubiła Sikorkę i wiedziała, że wszystko co robi robi z dobroci serca. A jej roztrzepanie często dodawało jej uroku. Tym bardziej, że Sikorka zachwycała się zawsze urodą Szpakowej. I prawiła piękne komplementy. Nie dlatego, żeby odwrócić jej uwagę. Ale dlatego, że piękna Szpakowa w pełni na nie zasługiwała.
– Moja droga – kręciła głową Sroka – małe sroczki dzisiaj miały powtarzać geografię a nie robakologię. Robakologia miała być jutro.
Sikorka uwielbiała korepetycje z małymi sroczkami. A także małymi wróbelkami, szpaczkami czy dziećmi pani Gilowej. A że czasami myliły jej się tematy zajęć? Cóż, czasami naprawdę nic nie mogła na to poradzić. Obejmowała czule Srokę i proponowała herbatkę. A Sroka nigdy nie potrafiła odmówić. Bo herbatka z Sikorką była zawsze czymś bardzo przyjemnym.
Tak to było z naszą Sikorką. Zawsze w pospiechu ale z wielkim zaangażowaniem. Czasami nie tak jak trzeba ale zawsze pogodnie i z życzliwością. Zawsze z sercem oddanym i głową pełną pomysłów. Prawdziwy skarb! Mała Sikorka z żółtym brzuszkiem.
Pewnego dnia mała Sikorka zaspała. Nigdy dotąd nie zdarzyło jej się zaspać aż tak. Kładła się codziennie wcześnie żeby temu zapobiec. I zawsze rano wstawała rześka. A tu taka niespodzianka!
Tyle spraw miała dzisiaj do załatwienia! Czy zdąży? Czy wiele razy się pomyli? Inaczej jakoś musi sobie wszystko dzisiaj zaplanować. Co dzisiaj miała w planach najpierw? Czy to miał być ptasi urząd? Czy ptasia poczta? Czy korepetycje dla synów pana Gila? Wszystko powoli mieszało jej się w małej główce kiedy leciała przed siebie machając skrzydełkami tak mocno jak tylko mogła!
Nagle!!! Buuuum!!! Świat zawirował! Gwiazdy spadły z nieba na ziemię! Ziemia podskoczyła do nieba! I była teraz tuż nad głową Sikorki…
Z boku wyglądało to naprawdę groźnie. Mała Sikorka uderzyła w szybę tak mocno, że słychać było huk. Spadła jak nieżywa na podłogę balkonu i przez chwilę wydawało się, że już po niej. Bo nie dawała znaków życia. Tylko małe serduszko biło tak mocno, że zdawało się, że zaraz wyskoczy z drobnego ciała małej Sikorki. A potem uspokoiło się i to wyglądało jeszcze gorzej. Tak jakby całkiem przestało bić.
Ale w Sikorce życia zawsze było bardzo dużo. I teraz też nie zamierzało tak po prostu ją opuścić. Dlatego już po chwili – która niektórym mogłaby wydać się wiecznością – powoli podniosła główkę. Rozejrzała się oszołomiona i lekko poruszyła skrzydełkami. Próbowała wstać ale nóżki rozjeżdżały się na dwie strony i nie była w stanie się na nich utrzymać. Powoli… powolutku… Dasz radę mała Sikorko. Na pewno dasz radę!
Oczywiście, że dała radę wstać w końcu. Rozprostować skrzydełka. Wznieść się na nich najpierw na próbę. A potem już wzlecieć wyżej i ruszyć przed siebie, żeby załatwić wszystkie ważne sprawy.
Ale co to? Teraz nagle w głowie małej Sikorki, bardzo wyraźnie i po kolei ułożyło się wszystko co dzisiaj miała do zrobienia. Powstał nawet swego rodzaju plan: dokąd poleci najpierw, ile czasu zajmą jej sprawy, jak wykorzystać dzień najlepiej i zrobić jak najwięcej. Nigdy dotąd niczego nie planowała. Wszystko robiła na gorąco. To była wielka i niespodziewana zmiana. Sikorka była tak przejęta tą zmianą, że w ogóle starała się nie poruszać głową. Żeby plan nie rozsypał się na drobne kawałeczki. Skoro już powstał w jej głowie i był.
Tego dnia Sikorka działała jak bardzo dobrze nakręcony automat. Załatwiła wszystko co miało być załatwione. I nie popełniła żadnego błędu. Była to zmiana, której trudno było nie zauważyć. Wszyscy przyglądali się Sikorce z zaciekawieniem. Wróbel nie musiał upominać jej, bo nie pomyliła druków. Szpakowa ze zdumieniem odebrała od niej prawidłowo zaadresowane koperty. A Sroka słuchała w milczeniu, jak Sikorka w odpowiedniej kolejności i z wielkim skupieniem prowadzi lekcje i nie robi żadnych pomyłek.
Wszystko to pięknie. I można by bić brawo Sikorce. Bo nareszcie wszystko robiła tak jak należy. Ale… w tym wszystkim było coś co nie dawało spokoju Wróblowi. I Szpakowej. I Sroce. I wszystkim innym, którzy tego dnia spotkali Sikorkę.
Otóż Sikorka zyskując tak wiele, jeszcze więcej straciła! Była tak skupiona na swoich zadaniach, tak poważnie do nich podeszła, że zupełnie przestała się uśmiechać. Nie mrugnęła do Wróbla. Nie spojrzała nawet na Szpakową. Nie objęła Sroki. Była przejęta i trochę oficjalna. Nie chciała tracić czasu na rzeczy niepotrzebne. Nie chciała, żeby w jej głowie znowu pojawił się barwny chaos, z którego zwykle wynikało jednak tak wiele dobrego.
Zupełnie nowa Sikorka. Niemal zupełnie inna. Uporządkowana i zorganizowana. Z planem w głowie. I skupiona na swoich zadaniach. Nareszcie! Lecz jednak… Gdzie jesteś dawna Sikorko? Ta, którą tak bardzo kochaliśmy? Nawet jeśli czasami irytowałaś?
Przez kilka dni Sikorka była nową Sikorką. I załatwiła mnóstwo spraw. Jej gorące serce biło nadal mocno dla wszystkich potrzebujących. I zaangażowanie było wielkie. Tylko jakoś tak… dziwnie. I głowa ciągle ją bolała po tamtym uderzeniu.
Na szczęście prawdziwa natura nie da się uśpić tak łatwo. I głowa nie może boleć wiecznie. Któregoś dnia, kiedy już wszyscy stracili nadzieję, nagle w ptasim urzędzie dał się słyszeć szczęśliwy głos pana Wróbla :
– Ależ Sikorko! Pomyliłaś druki. Tyle razy pokazywałem ci, że żółte dotyczą spraw lokalowych a niebieskie pozwoleń na latanie.
A Sikorka mrugnęła do Wróbla porozumiewawczo. I uśmiechnęła się promiennie. Czym całkowicie go rozbroiła.
I znowu wszystko było tak jak przedtem. Wszystko wróciło do normy. I wady Sikorki wróciły na swoje miejsce. I wszyscy kochali ją taką jaką była. Bo wiedzieli, że jej wady są ważną częścią jej charakteru. I w ogóle wcale nie były wadami. Tylko pewnymi cechami. Które czasami przeszkadzają. A czasami w ogóle nie. Tak czy owak sprawiają, że ta oto Sikorka jest jedyna i niepowtarzalna na całym świecie. I nie ma takiej drugiej. Nigdzie. Z całą pewnością. A to przecież nie jest bez znaczenia. Prawda?
Pewnego razu była sobie bardzo mała czarownica. Drobnej była budowy i krótkie miała nóżki. Nawet wysoki kapelusz na jej głowie nie dodawał jej zbyt wiele wzrostu. Taka była mała. Mieszkała w małej chatce na kurzej nóżce po środku lasu. A las był duży i rosło w nim mnóstwo bardzo wysokich drzew. Tak wysokich, że nie tylko mała czarownica ale każdy kto znalazłby się w lesie nie byłby w stanie dojrzeć czubka ani jednego z nich.
Mała czarownica w swojej małej chatce w tak dużym lesie i pośród tak wysokich drzew? Musiała czuć się nieswojo!
A właśnie, że nie! Bo mimo, że taka mała, to miała wielką moc. Znała najstarsze i najpotężniejsze zaklęcia. Potrafiła przyrządzić 200 różnych mikstur. Potrafiła przemieszczać się – w przestrzeni i… w czasie. Jak to czarownica.
Życie jej mogło więc upływać błogo. Bo wszystko było tak jak powinno być. A niewielki wzrost rekompensowały liczne umiejętności.
A jednak… Było coś co nie dawało jej spokoju. Od dawna. Lub nawet od zawsze. Na pewno odkąd tylko po raz pierwszy wiele lat temu to odkryła. I odtąd z tym żyła.
Znała tyle czarów. Potrafiła zmieniać postać. Dzisiaj mogła być tu a już jutro – zupełnie gdzie indziej. I nawet kiedy indziej. Ale miała jedną słabość, która nie dawała się naprawić. Mimo wielu prób. Nie była to słabość uciążliwa na codzień. Ale były chwile, kiedy doskwierała bardzo.
Tak to już jest, że nie można mieć wszystkiego. To tylko kolejny na to dowód.
Otóż mała czarownica nie potrafiła robić naleśników! No kompletnie nie i już! Ani trochę. Ani nawet ociupinkę. Za każdym razem ten sam problem. W jakiś cudowny i tajemniczy sposób rozpływały się na patelni jak woda. A potem przywierały do niej tak mocno, jakby nigdy nie chciały się z nią rozstawać. A kawałki z trudem odklejone i przerzucone na talerz były nie do zjedzenia. Absolutnie! Ohydne i już.
Czarownica próbowała chyba wszystkiego. Mąki najprzeróżniejszych gatunków. Jajek od najmądrzejszych kur! Patelni z najdalszych stron. I nic.
Można żyć bez naleśników? Można. Chociaż co to za życie?! Czarownica mogła przyrządzić sobie całe mnóstwo innych dań. I nie myśleć o naleśnikach.
Ale… Ale! Ale raz w roku problem ten stawał się naprawdę dotkliwy. Niemal nie do udźwiągnięcia. Nie do wytrzymania. Dlatego trudno było tak po prostu wyrzucić go z głowy.
Bo raz do roku na Potężnej Górze odbywał się zlot wszystkich czarownic jakie są na świecie. Wielkie to było wydarzenie i nie można było nie być. Przez dwie noce czarownice świętowały, uczestniczyły w konferencjach i wykładach. Tańczyły i śpiewały. Dyskutowały i wymieniały się doświadczeniami. A na koniec… właśnie… na koniec odbywał się wielki konkurs smażenia naleśników! Na wielu patelniach. Wielu paleniskach. W dużych ilościach. Całe góry pachnących, miękkich i smakowitych naleśników piętrzyły się na okrągłych talerzach.
A trzeba wam wiedzieć, że czarownice uwielbiają jeść naleśniki. Naprawdę. I wiele czarownic ma niezwykły talent do ich smażenia. Na całej Potężnej Górze wszędzie pachniało wtedy wanilią i ziołami. Najdelikatniejszymi jakie rosną na ziemi. Najbardziej aromatycznymi jakie można sobie wyobrazić. Zapachy i smaki wprost nieziemskie!
I tylko mała czarownica siedziała wtedy cichutko z boku – jak nie ona – i uśmiechała się niepewnie. I robiła się jakby jeszcze mniejsza. Bo o smażeniu naleśników jakoś jedyna nie miała pojęcia.
Wszystkie jej zalety, zdolności i moce w takich chwilach zdawały jej się kurczyć i znikać. Bo czymże były skoro na tym jednym polu nie była w stanie podołać?
Kogo obchodziły jeśli w tej dziedzinie była nogą kompletnie i nie potrafiła nic?
Miała ochotę schować głowę w swoich drobnych ramionach i zniknąć. Ale tego podczas zlotu czarownic zrobić nie mogła. Uczestnictwo liczyło się tylko od początku do samego końca zlotu. I żadna z czarownic na całym świecie nie odważyłaby się odlecieć czy zniknąć wcześniej.
Brak zdolności do smażenia naleśników małej czarownicy różnie był przyjmowany przez czarownice. Te, które były naprawdę mistrzyniami w smażeniu, traktowały ją chłodno i patrzyły trochę z góry. Normalka. Inne trochę z niej żartowały. Trochę ignorowały małą czarownicę. Cóż, czarownice mają takie same przywary jak wszyscy ludzie na świecie. Nie są milsze czy bardziej wyrozumiałe. A niektóre są po prostu wredne. I mała czarownica dobrze to wiedziała. Znała je bardzo dobrze. I dobrze to rozumiała. To do siebie miała pretensje. Że jej talentu brakuje. I że nic na to poradzić nie może.
Ale była wśród czarownic jedna, która dla małej czarownicy była jak matka. Lub babka. I siostra zarazem. Wiek czarownic dla wszystkich był tajemnicą. Najłatwiej można go było ocenić na podstawie wiedzy i doświadczenia jakie posiadały. Bo wygląd czarownicy zawsze jest oszustwem. I każda z nich może mieć zarówno 100 jak i 200 lat a wyglądać góra na 40.
– Nie martw się – mówiła – jeszcze możesz się tego nauczyć.
– Nie ma szans – mówiła smętnie mała czarownica. – Nie potrafię zupełnie i nie mam do tego serca.
– Więc rób to do czego masz serce – mówiła czarownica – na pewno do czegoś masz.
Mała czarownica nie była tego pewna. Ale grzecznie słuchała rad. W głębi duszy zrezygnowana.
Pachnące i miękkie naleśniki piętrzyły się na talerzach. Pachniały cudownie. I smak miały wspaniały. Mała czarownica z przyjemnością próbowała po kawałku kolejno od każdej z mistrzyń smażenia. A one chętnie częstowały. Naleśniki rwało się palcami i zjadało bez dodatków. Taka była tradycja. I nie znano innego sposobu.
Przy kolejnym już kawałku nagle do głowy małej czarownicy wpadła myśl. Zupełnie szalona. A gdyby tak… Ale czy aby…? Czy to miałoby sens? Czy tak w ogóle można???
Pobiegła szybko do wielkiej i wspaniale wyposażonej kuchni na Potężnej Górze. Przejrzała wszystkie lodówki. Poukładała na stole słoiczki, puszki i miseczki, przyprawy i zioła. I od razu zabrała się do roboty.
Nie była złą kucharką. I głowę miała nie od parady. Potrafiła przyrządzić 200 mikstur. To przecież o czymś świadczyło. A kiedy miała ochotę spróbować czegoś nowego to nie wahała się długo.
Wkrótce w 20 małych miseczkach znalazło się 20 różnokolorowych, aromatycznych, pachnących i aksamitnych jak prawdziwy aksamit sosów. W sam raz do naleśników. Które czarownice tak bardzo uwielbiały jeść.
Zebrały się czarownice wokół stołu. Patrzą z niesmakiem na małe miseczki. Wąchają z dezaprobatą kolorowe sosy. Krzywią nosy i szepczą do siebie. Sosy do naleśników? A po co, dlaczego? Przecież nigdy nie były potrzebne. I co to za pomysł? Skąd wziął się? I komu? I co to za sosy???
Mała czarownica wiedziała, że jej sosy są smaczne. I że nigdy dotąd żadna z czarownic nie używała sosów do naleśników. Ale czy nie byłyby smaczniejsze? Czy nie warto by spróbować?
Nie jest łatwo przekonać kogoś do czegoś, czego dotąd nie próbował. I od lat i wieków miał niezmienione kulinarne upodobania.
Mała czarownica, która na codzień mieszkała w środku lasu i nie była w stanie dojrzeć czubków wysokich drzew, nie miała zamiaru płakać czy się złościć. Od dawna wiedziała, że konkurs smażenia naleśników nie jest dla niej. I że dużo jeszcze ma do nadrobienia. A pomysł przygotowania sosów był spontaniczny. Nie miała oczekiwań. Po prostu pomyślała, że z sosem mogą być smaczniejsze.
I tyle.
I taki mógłby być koniec historii. Ale nie był. Po konkursie smażenia naleśników zorganizowano tańce. I wesołe zabawy. Czarownice bawiły się tak dobrze jak nigdy. A potem strasznie zgłodniały. I nabrały wielkiej ochoty na naleśniki. A niektóre z nich zainteresowały się… sosami, które stały niechciane w kolorych miseczkach. Sztuk 20.
I wtedy stało się coś niesamowitego. Szepty, kręcenia nosem i dezaprobata zniknęły. Pojawiły się głosy zachwytu. Najpierw pojedyncze. Potem coraz więcej. I coraz głośniejsze. A potem pojawiało się coraz więcej czarownic, które chciały spróbować czegoś zupełnie nowego. Pachnących naleśników z aksamitnym sosem. Jednym, drugim, trzecim… dwudziestym… Wspaniałym! Nie do opisania smacznym! Wyjątkowym!
Wielki talent miała mała czarownica. Która nie miała pojęcia o smażeniu naleśników. Za to umiała przyrządzić najlepsze sosy na świecie. Bardziej aksamitne niż prawdziwy aksamit. Aromatyczne. Pachnące. A naleśniki z tymi sosami smakowały jak nigdy! Słów brakowało żeby to wysłowić.
I stała się rzecz naprawdę niesamowita. Bo ogłoszono, że odtąd obowiązkowo do naleśników smażonych podczas konkursu mają być podawane sosy. Które podkreślą ich smak.
Żadna z czarownic – nawet największe mistrzynie smażenia naleśników – nie spojrzała więcej z góry na małą czarownicę. Żadna więcej nie patrzyła chłodno.
Mała czarownica wróciła do swojej małej chatki na kurzej nóżce. Pośrodku lasu.
Na cały kolejny rok mogła zapomnieć o naleśnikach. Ale nie zamierzała. Nadal próbowała je smażyć. Bez większego powodzenia. I dużo czasu poświęcała przygotowaniu sosów. Uwielbiała to robić. Wymyślała ciągle nowe. I czarownice z różnych stron odwiedzały ją czasami, żeby popróbować.
Ale gdyby nawet jej sosy nie były tak wyśmienite – to co? Czy nie mieszkałaby nadal w swoim lesie? Czy nie znałaby się na magii i czarach? Czy nie przyrządzałaby 200 różnych mikstur? I nie przemieszczała w miejscu i czasie?
A czy gdyby była po prostu małą czarownicą mieszkającą w środku lasu? Lubiącą jedne rzeczy a inne nie? Zwyczajną, nie posiadającą szczególnych mocy? To czy nadal nie byłaby jedyna w swoim rodzaju na całym świecie?
Oczywiście, że tak! Bo każdy jest.
Bo życie płynie i mamy w nim tak dużo do zrobienia. Bez względu na to jak wiele jeszcze musimy się nauczyć. Lub nie nauczymy się nigdy.
Gdyby mała czarownica nie wpadła na pomysł przygotowania sosów to może wpadłaby na inny. Albo nadal próbowałaby smażyć naleśniki. I może w końcu by jej się udało. Albo i nie. To nie jest takie istotne. Istotne jest to, żeby się nie poddawać za szybko. Bo nigdy nie wiadomo…
Nie każdy musi mieć talent. Absolutnie! Ale tak się składa, że każdy jakiś ma.
Nie każdy musi być w czymś mistrzem. Oczywiście. Ale tak się składa, że każdy by mógł. Gdyby tylko chciał.
Nie każdy musi chcieć. Ale jeśli nie chce – to niech nie chowa głowy w ramionach i nie myśli o ucieczce. Tylko doceni talent innych.
I już.
To wszystko naprawdę jest bardzo proste. I żadne zloty czarownic na Potężnej Górze nie są do tego potrzebne. Ani też żadne bajki. Tak po prostu jest i tyle. Tylko nie wszyscy przyjmują to do wiadomości. A w końcu powinni. Prawda? 😊
Pewnego dnia – a był to sam koniec roku – śnieg spadł z chmur i zasypał wszystko. Domy, ulice, samochody i trawniki. Pola i lasy. Rzeki i jeziora. Góry i morze… Wszystko stało się białe. Jednolite. Nieruchome. Jakby cały świat przykrył się bardzo grubą pierzyną i spał.
Wyobraźcie to sobie. Biel wszędzie, wszechobecna. Cisza wszędzie. Jak we śnie.
Są takie miejsce na ziemi, w których tak jest stale. Biel, zimno i cisza. Ale to co się stało tego dnia było czymś jeszcze bardziej…
Na ziemi zapanowała zima i chłód. Taka zima sprawia, że wszystko staje się zimne. Nie tylko ręce i nogi. Nie tylko uszy i nos. Ale też wszystko w środku. Tak jakby śnieg przenikał do najgłębiej położonych komórek i tkanek. I również tam głęboko zalegał cienką warstwą.
Rok się skończył. Rozpoczął się nowy. Cały zasypany śniegiem.
W kolejnych miasteczkach powoli i z trudem otwierano drzwi domów. Odkopywano samochody. Uruchamiano zamarznięte silniki. Powoli i z trudem próbowano przywrócić funkcjonowanie sklepów i instytucji.
Nic już nie mogło być jak dawniej. Ale tam gdzie istnieje najmniejszy przejaw życia tam będzie ono walczyć zawsze o przetrwanie. I o zwykłe funkcjonowanie. Odpowiednie do pory dnia lub nocy. A śnieg, który spadł na wszystko, nie odebrał nikomu życia. Tylko zmienił je całkowicie.
Wszyscy poruszali się wolniej. Wolniej chodzili ale też wolniej mówili. A niektóre słowa wymawiało im się dużo trudniej. To zmuszało ludzi do większego wysiłku i jednocześnie większej uwagi. By rozmówca został na pewno dobrze zrozumiany.
To zmuszało ich do podchodzenia bliżej do siebie. I spędzania więcej czasu w bliskiej odległości. Przy okazji robiło się ciut cieplej i to była korzyść. Bo tylko w ten sposób można było się wzajemnie zrozumieć. Oczywiście chodzi tu o zrozumienie słów. Bo aby zrozumieć drugiego człowieka najczęściej nie wystarczy blisko do niego podejść. Trzeba dużo dużo więcej. I zwykle wcale się to nie udaje.
A kiedy jest się tak zmarzniętym i wszystkie tkanki i komórki są zimne, to przecież o czymś więcej nie może być mowy.
I stała się jeszcze jedna niezwykła rzecz. Wszyscy – na całym świecie zasypanym białym śniegiem – stali się biali jak śnieg. Biali jak najbielsza na świecie biel. Mieli białe ręce i nogi. Uszy i nos. Białe włosy. Wyglądali trochę tak jakby ktoś wyciął ich z białego papieru. Jak ludziki origami. Poruszające się powoli, mówiące powoli i odczuwające inaczej. Odczuwające mniej. Właściwie… nie odczuwające w ogóle. Nic. I niemal niczym się od siebie nie różnili.
Biali jak śnieg, jakby wycięci z papieru ludzie nie byli tacy źli. Nie odczuwali złości ani żalu. Nie odczuwali zazdrości. Nie mieli pragnień ani ambicji. Wykonywali bez emocji szereg czynności potrzebnych do przetrwania. Bez pośpiechu.
Oczywiście… nie odczuwali również radości i smutku. Nie odczuwali szczęścia i ekscytacji. Nie czuli miłości.
To sporo ułatwiało. Czyż nie?
Po co komu radość jeśli tuż obok jest smutek. Po co komu ambicja jeśli tuż obok jest zazdrość. Po co miłość jeśli tuż obok jest… brak miłości?
Śnieg przykrył grubą miękką pierzyną calutki świat. Wszystko co było barwne, gorące, różnorodne stało się białe. Wszystko co było głośne, radosne lub pełne emocji stało się ciche.
Wszystko co było pełne życia, pędzące przed siebie i pulsujące – stało się spokojne i powolne. Nie szczęśliwe. I nie nieszczęśliwe. Tylko cudownie, nieskończenie, bez granic białe. Tak samo dla wszystkich. Tak samo dla wszystkiego.
Biel była wszędzie. Przenikała wszystko i wszystkich. Przyniosła swego rodzaju uspokojenie. Dalekie od uśpienia. Bliższe oszołomieniu. Osłupieniu. Które sprawiały, że wszystkiego trzeba było uczyć się od nowa.
Nowego sposobu funkcjonowania. Nowego sposobu komunikowaniu.
Ludzie łatwo przywykają. Na początku zawsze wydaje im się, że nie. Że będzie to trudne. Nie do przejścia. Zupełnie nowe życie. W zupełnie nowym świecie. Tym samym – ale innym.
Ale mija zaledwie trochę czasu i nowe zwyczaje wchodzą w krew. Nawet jeśli krąży ona w żyłach ciut wolniej.
Nauczono się żyć w niższej temperaturze. Nauczono się żyć w otoczeniu bieli.
Nauczono się żyć wolniej. Ciszej. Spokojniej.
I w nieco niższej temperaturze uczuć.
A wiecie, że dla niektórych była to wymarzona zmiana? Wreszcie chłodna głowa. Wreszcie spokojnie bijące serce. Nie wyskakujące z piersi. Wreszcie nie za głośno. Nie za szybko. Nie nerwowo.
Czyż nie byłby to wymarzony świat dla wielu z Was? Czy nie marzycie czasami o śniegu prosto z nieba, który przykryje to czego wcale nie chce się oglądać?
Świat pod śniegiem nie był pozbawiony wad. Nic ani nikt nie jest. Ale pewne rzeczy były widoczne mniej. Pewne sprawy nieco spowolniły bieg. Złagodziły kurs.
I byłoby tak już zawsze. Do samego końca.
Gdyby nie znalazł się taki jeden. Uczuciowy. Wrażliwiec. Rewolucjonista. Nawet śnieg nie uśpił w nim uczuć. I emocji. I były tak gorące, że roztopiły śnieg. I lód.
Bo tak już jest, że wśród ludzi zawsze znajdzie się ktoś, czyje uczucia są tak gorące, że nie zmrozi ich nic. Czyje pragnienia są tak wielkie, że nic go nie powstrzyma. A jego chęć uczynienia świat lepszym do życia tak nieugięta, że w końcu osiągnie to, czego pragnie.
Z dnia na dzień śnieg zniknął. Domy i ulice zaczęły spowrotem nabierać barw. Pola i lasy, rzeki i jeziora… budziły się do życia. Zazieleniło się. Zaniebieściło. Zamigotało.
Jakby krew znowu płynęła w żyłach świata. Jakby – bo przecież świat jako taki nie ma żył.
I wróciły kolory. I ciepło. I dźwięki. I białe ludziki z papieru zniknęły. Tak oto wyzwolił się świat! Od śniegu i bieli.
Znowu ludzie byli różnokolorowi. I znowu wszystko nabrało tempa.
I nie było już ciszy. Tylko mnóstwo hałasu. Najczęściej hałasu o nic.
I nie trzeba było już podchodzić bliżej. Ludzie znowu mogli odsunąć się od siebie. Bo można było krzyczeć. Głośno i wyraźnie. Zbyt głośno. I zbyt wyraźnie. Nie dało się nie usłyszeć albo nie zrozumieć.
I emocje pojawiały się na każdym kroku. I była radość i smutek. I złość. I wielkie nadzieje. I zazdrość. I szczęście. I ból. I była miłość. I nie miłość…
I nienawiść. I różnorodność. Która niesie ze sobą tyle samo dobrego co i złego.
Kolory są piękne. Różnorodność jest piękna. Tyle z niej powstaje. I tak dużo ona niszczy. Emocje utrzymują nas przy życiu. I życie w nas zatrzymują. Dają nam tyle dobrych chwil. I tyle samo złych. I nigdy nie wiadomo ile których los wylosuje dla nas.
Świat pełen życia i kolorów jest wspaniały. Zachwycający. Aż do zachłyśnięcia. Aż do miłości bez granic!
Ludzie ze swoimi gorącymi sercami są nie do przecenienia. Czynią nasz świat tak wartościowym. I jedynym we Wszechświecie.
Możemy być sceptykami. Możemy ironizować i drwić sobie ile wlezie. Ale rozejrzyjcie się uważnie. Popatrzcie na swoich bliskich. Na przyjaciół. Na pogodne poranki i spokojne wieczory. Na drzewa i krzewy. Na koty, psy i ptaki. Na tęczę. A najlepiej po prostu na to co Wam daje radość w życiu. Nawet jeśli jest to tylko jedna rzecz. Może czas już przestać ciągle narzekać i chcieć nie wiadomo czego. Bo wszystko już tu jest.
Wielu ludzi doskonale o tym wie. Że nigdzie i z nikim innym nie będzie tak dobrze. Że to miejsce, w którym jesteśmy jest najlepszym z możliwych. I tylko my możemy próbować je jeszcze ulepszyć. I ulepszyć samych siebie. I możemy zacząć w tej właśnie chwili. Bo na co tu czekać?
A mimo to… czasami patrzymy w niebo z nadzieją. Z utęsknieniem. Wypatrując białych gwiazdek śniegu. Który przysypie nam głowy. I uśpi wszystko wokół. I uciszy. Zatrzyma szalone tempo. Przygasi krzyczące kolory. Na trochę. Na dłużej. Na zawsze. Żeby znośniej było nam żyć. Na tym zwariowanym świecie.
Pewnego razu mała mysz obudziła się dużo wcześniej niż zazwyczaj. Łapki miała skostniałe z zimna. I czuła głód większy niż zawsze. Chociaż akurat jeść lubiła bez względu na pogodę i na brak apetytu nigdy nie narzekała.
– Zima idzie – westchnęła mała mysz i podreptała do kuchni. W jej skromnej norce nie brakowało niczego co potrzebne jest do szczęścia małej myszy. W kuchni lśniły małe rondelki a spiżarka wypełniona była po brzegi zapasami smacznego jedzenia.
Mała mysz nalała wody do małego czajniczka i postawiła czajniczek na ogniu, który podskakiwał wesoło i mrugał do niej bez przerwy.
W takie poranki chciałoby się nie spieszyć. Usiąść wygodnie w fotelu i delektować ciszą. Popijać ciepłą herbatę i rozmyślać. O wielu różnych rzeczach. Najlepiej mało ważnych.
Nagle bardzo głośne pukanie do drzwi rozległo się w całej małej norce małej myszy.
– Kto to może być? – zapytała mysz patrząc na cukiernicę. Cukiernica była bardzo piękna. Lekko pękata i zdobiona wypukłymi wzorkami drobnych kwiatków i liści. Wyszukana przez małą mysz na targu staroci. Musiała pamiętać czasy, kiedy myszy mieszkały w pięknych zamkach i pałacach. Razem. Całymi rodzinami. I wszystkiego miały pod dostatkiem… Ale na pytanie małej myszy cukiernica nie raczyła odpowiedzieć.
Za drzwiami norki stał zdyszany zając i pocierał energicznie zmarznięte łapki.
Kiedy tylko drzwi otworzyły się wskoczył do środka nie czekając na zaproszenie małej myszy.
– Czy już jadłaś śniadanie? – zadał dziwaczne pytanie.
– Jeszcze nie… – odpowiedziała mała mysz z namysłem. I przyglądała się uważnie zającowi. Zwykle zachowywał się spokojnie. Teraz miał w oczach jakiś dziwny niepokój. Jakby coś go goniło. Dokądś…
– Mogę wejść? – zapytał zając i nie czekając na odpowiedź małej myszy skierował się prosto do kuchni.
Mała mysz nigdy nie była ciekawska. Lubiła spokój i ciszę. I dobre jedzenie. I gorącą herbatę z imbirem. Z jej wiedzy o świecie wynikało, że wspólne jedzenie buduje bliskość. Otwiera i stwarza atmosferę przyjacielską nawet wśród stworzeń nie będących ze sobą blisko na codzień.
Z zającem znali się co prawda dość długo. I dość dobrze. Jednakże trudno byłoby nazwać ich relację przyjaźnią. W takiej chwili jak ta do głowy przychodziło jej tylko jedno. I zaraz zabrała się do pracy.
Na grubej drewnianej desce położyła pachnący bochenek chleba owinięty w niebieską serwetkę. Wyjęła ze spiżarni aromatyczny ser, który przypominał jej śniadanie przygotowywane przez jej mamę dla niej i jej trojga rodzeństwa. Skromne ale smaczne. Pachnące i pożywne.
Obok sera postawiła zaokrąglony słoiczek konfitur własnej roboty. Z leśnych jagód.
Zając coś tam opowiadał. O tym, że zimno. Że jedzenia coraz mniej. Że uszy mu marzną bo zgubił gdzieś swoją czapkę.
Ale w ciepłej norce małej myszy, wśród zapachów unoszących się w jej małej przytulnej kuchence, robił się coraz mniej nerwowy. I w oczach nie miał już niepokoju. I nigdzie już nie gnał.
Mała mysz już miała zabierać się za robienie jajecznicy, kiedy po raz kolejny energiczne pukanie zakłóciło spokój norki małej myszy.
Tym razem za drzwiami stał lis. Z zaczerwienionym nosem. I przekrzywioną czapką na głowie. Minę miał winowajcy. I słusznie. Często bywał złośliwy dla małej myszy. I naprzykrzał się też innym sąsiadom. Zwłaszcza tym mniejszym od niego samego. Coś jednak przygnało go tutaj. Czyżby to samo co zająca?
– Czy to pora śniadania? – zapytał cicho wciągając w nozdrza zapachy z kuchni małej myszy – u mnie coś spiżarka pusta. I w okolicy pusto. Wszyscy gdzieś się pozamykali w ten ziąb.
Lis drapał się za uchem i wyglądał jak uczniak, który właśnie nabroił. Ale wcale nie chciał.
Mała mysz zrezygnowana otworzyła drzwi szerzej. Z czego od razu skorzystał lis i za moment już siedział obok zająca.
Zającowi nie do końca podobał się taki kompan. Ale sam dzisiaj był tu trochę intruzem. Nie odezwał się więc w ogóle.
Mała mysz rozbiła kilka jajek i wlała je do seledynowej miseczki. Wsypała szczyptę aromatycznych ziół. Wlała odrobinę gęstej śmietany z małego żółtego dzbanuszka. Wszystko razem wymieszała ostrożnie. Na małej błyszczącej patelence położyła odrobinę masła. Masło powoli rozpływało się na patelni. Wkrótce całą norkę małej myszy wypełnił zapach wspaniałej kremowej i lekkiej jak chmurka jajecznicy.
Zając i lis w tym czasie delektowali się smakiem i zapachem imbirowej herbaty, z dodatkiem soku z jabłek i wanilii. Podanej w wysokich kubkach z wygiętymi zabawnie uszkami. Lis opowiadał jakieś ploteczki z sąsiedztwa. Zając słuchał z zaciekawieniem i czasami dorzucał słówko. Było ciepło i jasno. Zupełnie jakby nie było zimy. Mrozu. Szarych wieczorów. I smutnych drzew ogołoconych z liści.
Tylko piękna cukiernica w swoim kapeluszu – pokrywce z ozdobnym listkiem na samym czubku – milczała konsekwentnie.
Jajecznica była prawie gotowa kiedy kolejny raz ktoś zapukał do drzwi. Mniej energicznie niż dwaj poprzedni goście. Ale zdecydowanie. To był mały jeż w swojej iglastej czapce. Z miną niepewną. Bo trochę nie chciał się narzucać. Ale tak bardzo nie lubił jadać sam…
Całe to niedobrane towarzystwo zasiadło wspólnie przy drewnianym stole małej myszy. Goście nakładali sobie jajecznicę na małe okrągłe talerzyki, na których ktoś namalował bardzo cienkim pędzelkiem drzewa i ptaki. Nad wysokimi kubkami ze śmiesznie wygiętymi uszkami duszki gorącej herbacianej pary tańczyły wyginając się na wszystkie strony. Jak dżin z buteleczki Alladyna. Razy pięć. Zapach wanilii i jabłek mieszał się cudownie z zapachem świeżego chleba. I aromatycznego sera.
Na codzień nie byli ze sobą blisko. Tak bardzo różnili się od siebie. Zając na przykład. Wiecznie zajęty. Społecznik. Czasami bez wiary w siebie ale wytrwały. I bardzo skromny. Lis… można by rzec, że typek spod ciemnej gwiazdy. Wielu go nie lubiło. Lubił wtykać nos w nie swoje sprawy. Lubił innym wytykać błędy. Sam wiecznie dokądś spóźniony. I zapominalski. Mały jeż był bardzo sympatyczny. I bardzo zajęty swoimi sprawami. Nie przyjaźnił się z nikim i żył tylko swoim życiem. Bał się kogoś zranić i już na wstępie wolał się wycofać.
I w końcu mała mysz. Uporządkowana. Dobra sąsiadka. Dobra gospodyni. Ponad wszystko ceniąca sobie spokój. I ład wokół. Gdzie dzisiaj ta trójka mogłaby zjeść śniadanie gdyby nie ona? Kto inny mógłby zebrać ich przy jednym stole? Tak różnych? Tak sobie dalekich?
Przy stole nie rozmawiano wiele. Ale też nie było przy nim ani grama złości. Złośliwości. Przykrości. Te rzeczy bardzo źle wpływają na trawienie. Mała mysz znała się na tym. Wiedziała, że jej kremowa i lekka jak chmurka jajecznica jest jak lek. Na samotność, smutek, lęk. I wiele innych niemiłych rzeczy.
Zamknięci w tej chwili, w zapachu jedzenia i ciepłej herbaty, zatrzymali czas i bieg życia. Żeby nabrać siły przed dalszą gonitwą. Kołowrotkiem dni. Mieszanką uczuć.
Po śniadaniu mała mysz pijała kawę. Czarną i słodką. Z bardzo małej, srebrnej filiżanki z malutkiem uszkiem. Piła ją zawsze powoli. Delektując się każdym łyczkiem. Siadała w głębokim fotelu, bardzo starym i bardzo miękkim, trochę już podniszczonym. Naprzeciwko okna. I patrzyła w to okno pozwalając myślom krążyć swobodnie nad głową. Wysoko. Aż do kosmicznych przestworzy. Albo też… gdzieś dużo bliżej. Po najbliższej okolicy. Wśród dalszych i bliższych spraw.
Zając podziękował za kawę i popędził do swoich ważnych spraw. Lis mruknął niepewne “dziękuję”, włożył czapkę na głowę i czmychnął w swoją stronę. Mały jeż poprosił o kawę w kubku. Z dwiema łyżeczkami cukru.
– Zima idzie – westchnął – trudniej zimą być samemu.
– Tak – kiwnęła głową mała mysz – zwłaszcza jeśli ktoś nie lubi być sam. Zimą jest mu trudniej.
– Myślisz, że ktoś może lubić być sam? – zapytał mały jeż i wziął duży łyk kawy.
– Myślę, że chyba nikt. A najbardziej ten, kto głośno mówi, że nikogo nie potrzebuje – zaśmiała się mała mysz.
Mały jeż pokiwał głową. I powoli pił swoją kawę z kubka. Z dwiema łyżeczkami cukru.
Za oknem wiatr lekko kołysał ogołocone z liści gałęzie drzew. Powietrze było zamglone i mroźne. Szarość spowijała wszystko jak wielka chusta. Było cicho i spokojnie.
Mała mysz rozmyślała o tym, że jeszcze jest trochę czasu na to, żeby uzupełnić zapasy. Nie może niczego zabraknąć. Na długą, mroźną i samotną zimę. Na chłodne wieczory. Na krótkie i szare dni.
I na pachnące i ciepłe śniadania. Dla niej i dla zbłąkanych gości. Którzy sami nie wiedząc jak i dlaczego szukają stołu, przy którym mogliby usiąść. I towarzystwa, w którym najprostsze śniadanie smakuje najlepiej.
Lepiej niż śniadanie w towarzystwie samego siebie. Albo milczącej zabytkowej cukiernicy, wyszukanej na targu staroci. Która musiała pamiętać dużo lepsze czasy…
Pewnego razu był sobie chłopiec, który niczego się nie bał. Bardzo tym imponował swoim kolegom. Bo każdy z nich, chociaż bardzo chciał być dzielny i odważny, czegoś tam jednak się bał.
Jeden na przykład bał się spać w pokoju, w którym stała bardzo stara szafa. Wielka i pękata. Jej drzwi skrzypiały straszliwie kiedy się je otwierało i zamykało. W szafie dziwnie pachniało. Ale najgorsze było to, że cała była rzeźbiona. Zdobiły ją dziwne wypukłości i zaokrąglenia. A niektóre z nich wieczorem wyglądały jak wielkie otwarte oczy. Które patrzą i nie pozwalają zasnąć.
Inny z kolei kolega tego chłopca bał się obrazów, które wisiały na ścianach w domu jego babci. Przedstawiały ludzi żyjących w innych czasach. Mieli dziwne stroje i szare twarze. Niektórzy patrzyli smutno prosto na niego. Ale najgorszy był obraz, na którym namalowano kwiaty i owoce. I jakieś dziwne muszle lub raczej wielkie larwy. A wszystko to w ciemnych i ponurych barwach. Okropny to był obraz. Jak można powiesić taki na ścianie?
Jeszcze inny kolega bał się wieczorem spoglądać w stronę okna. Kiedy za oknem było całkiem ciemno. I poruszały się za nim gałęzie wysokiego drzewa, które rosło przed domem. Gałęzie wyglądały jak długie ramiona bardzo wielkiego stwora. Z bardzo długimi paluchami, które lada moment dotkną parapetu i zastukają w szybę. Tylko kiedy okno było zasłonięte niebieską zasłonką, mógł spokojnie zostawać sam w pokoju. Jednak na samą myśl o tym co się dzieje za oknem robiło mu się zimno i strasznie. Robił więc wszystko, żeby o tym nie myśleć.
Chłopiec, który niczego się nie bał, nie bał się i już. Szafa – to tylko szafa! Stara i pękata. Skrzypiąca ze starości. A obrazy na ścianach – przecież z nich nie zejdą! I nic nikomu nie mogą zrobić. Nie trzeba się ich bać. Drzewa poruszające się za oknami mogą wzbudzać niepokój, ale nie strach. Zresztą wystarczy popatrzeć na to samo drzewo, którego boimy się wieczorem, w dzień pełen słońca. Zielone, z rozłożystymi gałęziami. Pachnące zielenią. Nic strasznego. Zwykłe drzewo.
Wszystko można przecież racjonalnie wytłumaczyć.
Chłopiec, który niczego się nie bał, nigdy nie śmiał się ze swoich kolegów. Tylko nie bardzo rozumiał jak mogą się bać? Przecież nie są już małymi dziećmi.
Latwo powiedzieć. A strach przecież pojawia się sam i czasami znienacka. Nikt go nie zaprasza. I nikt go nie chce. Przychodzi nieproszony. I rozsiada się wygodnie w pokoju. I wydaje się tak potężny, że nie wiadomo jak z nim walczyć.
Pewnego dnia mama chłopca powiedziała do niego :
– Muszę wyjść dzisiaj wieczorem. Na godzinkę. Tata późno kończy pracę i pewnie nie zdąży wrócić. Zostaniesz godzinkę sam, dobrze? Nie będziesz się bał?
– A czego miałbym się bać mamo? – zapytał chłopiec. I mama widząc jego minę już się o niego nie martwiła.
Nadszedł wieczór. Zrobiło się ciemno na dworze i zerwał się wiatr. Mama posprzątała po kolacji i cmoknęła chłopca w sam czubek głowy.
– Bądź dzielny – powiedziała – ja postaram się wrócić jak najszybciej.
I poszła, zamykając za sobą drzwi.
Chłopiec został sam. Postanowił, że włączy sobie bajki i będzie oglądać je aż do powrotu mamy. Nie bał się pustego mieszkania. Ani wiatru za oknem. Po prostu nie chciał sobie tym zaprzątać głowy. A bajki w tym pomagały.
Właśnie rozpoczynał się nowy odcinek Laboratorium Dextera. Ciekawe co Dexter wymyśli tym razem?
Nagle chłopiec usłyszał dziwny dźwięk. Zupełnie jakby ktoś – lub coś – skrobało w drzwi wejściowe. Co to? Może mysz? Niemożliwe! Musiało mu się wydawać. Może to ten wiatr za oknem?
Chłopiec wrócił do oglądania i zapomniał od razu o dziwnym skrobaniu. Ze smakiem zajadał ciasteczka, które mama zostawiła na seledynowym talerzyku w kwiatki.
Nagle aż podskoczył! Ktoś bardzo szybko i energiczne zapukał do drzwi mieszkania. Chłopiec wstał na równe nogi i poczuł, że serce bije mu mocniej. Nieeee… nie bał się. Tylko… Kto to mógł być? Powoli i najciszej jak potrafił podszedł do drzwi. Usłyszał jakby szuranie czyichś butów tuż za drzwiami. Bardzo nieprzyjemny dźwięk. Zwłaszcza kiedy jest się małym chłopcem a w domu nie ma nikogo poza nim.
Przyłożył ucho do drzwi i nasłuchiwał…
Za drzwiami panowała całkowita cisza. Ani jednego szmeru. I żadnego szurania butami. Chłopiec stał tak chwilę i już, już chciał wrócić do oglądania bajek ale w tym momencie ktoś prosto do jego ucha przytkniętego do drzwi szepnął:
– Wpuść mnie do środka.
Szept ten był tak przerażający, jakby pochodził nie zza drzwi mieszkania ale z jakiegoś innego świata! A jednocześnie był tak wyraźny, że można by go narysować. Nadać mu kształt i barwę. I był taki… to była bardzo dziwna myśl, od tej myśli chłopiec poczuł gęsią skórkę na całym ciele – jakby to drzwi szeptały do niego.
Chłopiec, który dotąd niczego się nie bał, powoli zaczął odsuwać się od drzwi w głąb pokoju. Nie spuszczał z nich oka i czuł, że ze strachu ledwo może poruszać nogami. Ale w głowie cały czas szukał racjonalnego wytłumaczenia. Musiało być jakieś!
Ale nie nadchodziło. Za to nagle w całym mieszkaniu zaczęły gasnąć światła. Po kolei. Tylko mała lampka w kontakcie – taka całkiem malutka, która w nocy oświetlała drogę do łazienki – nadal świeciła. Delikatnym niebieskim światełkiem. I rozświetlała białą ścianę w przedpokoju. I nagle na tej ścianie pojawił się cień! Duży! Ogromny! Jakby postać w kapturze na głowie. Nieruchoma. Ale obecna. I w tej samej chwili znów rozległo się pukanie. Ale nie do drzwi. Tylko w ścianie! Bardzo wyraźne i natarczywe. Okropne.
Chłopiec stał i patrzył przerażony. Bał się bardzo odwrócić za siebie i czuł, że ciarki przechodzą mu po plecach. Czy ktoś stał za nim? Cały zesztywniał ze strachu a przecież trzeba coś zrobić! Uciekać albo walczyć ze zjawą.
Tylko jak i czym? I czy nie mogłaby już wrócić mama?!
Chłopiec ruszył biegiem do kuchni i niewiele myśląc chwycił drewniany wałek do ciasta, który leżał na stole. Było ciemno więc potknął się o taboret i o mało go nie wywrócił. Wydawało mu się, że cały czas słyszy szept, w samym środku ucha:
Wpuść mnie….wpuść mnie do środka… Potrząsnął głową jakby chciał go wyrzucić z ucha i głowy. Wyszedł energicznie do przedpokoju, prosto na ścianę, na której ulokował się olbrzymi cień. Ale nie było go już na ścianie. Z całą pewnością. Za to od strony pokoju chłopiec poczuł chłód, tak jakby ktoś otworzył tam okno.
Telewizor nadal był włączony ale chłopiec nie byłby w stanie odpowiedzieć na pytanie jaka bajka aktualnie jest w nim wyświetlana. Duża zasłona na oknie poruszała się jak wielki żagiel. W jednym miejscu chłopiec zauważył wyraźny kształt pod zasłoną. Ktoś tam stał! Z całą pewnością!
Chłopiec, który nigdy niczego się nie bał zaczął krzyczeć tak głośno, że aż rozbolało go gardło. Zasłona wybrzuszyła się w miejscu, w którym ktoś najwyraźniej stał za nią i za moment dotknie chłopca a może nawet wciągnie w jakąś otchłań. Która jest za zasłoną i która teraz właśnie, kiedy rodziców nie ma w domu, musiała się ujawnić! Chłopiec cofał się trzymając przed sobą drewniany wałek. Serce waliło mu w piersi jak młot. Chciał poruszać się szybciej ale nie mógł!
Nagle znów usłyszał pukanie do drzwi, bardzo głośne. A potem wesoły śmiech, który miał jednak w sobie coś upiornego.
– Cukierek albo psikus! – zza drzwi dobiegł czyjś głos. Czy to był głos Ali z szóstego piętra? Ale były też inne głosy. I ten śmiech, który w jednej chwili wydawał się radosny a za moment złośliwy i mroczny.
W mieszkaniu było ciemno. Mała lampka w kontakcie, która świeciła niebieskim światłem, co jakiś czas mrugała jakby za chwilę miała zgasnąć. Chociaż to nie było możliwe bo prąd stale płynął w ścianie i ją zasilał. W pokoju było zimno. I bardzo cicho. Śmiertelnie cicho. Bajka w telewizorze zniknęła. W jej miejsce na ekranie pojawiło się mnóstwo bardzo drobnych punktów, które poruszały się i sprawiały, że ekran pulsował. Zasłona uspokoiła się i wróciła do swojego normalnego kształtu.
Chłopiec stał w miejscu jak skamieniały. Nagle przypomniał sobie wszystkie straszne rzeczy, o których opowiadali mu jego koledzy. Starą skrzypiącą szafę, która
musiała mieć mroczną duszę. I bardzo mroczną przeszłość. Która wracała do niej nocami. Obrazy na ścianach, które w nocy ożywały. A smutni ludzie na obrazach, których twarze były szare, poruszali się jak w kukiełkowym teatrze. Drzewo za oknem, które zamieniało się w stwora z długimi paluchami. Przypominającymi odnóża wielkiego pająka, który wspina się na parapet.
Po raz pierwszy w życiu chłopiec pomyślał, że on też się przecież czegoś bał. Czegoś o czym nie chciał pamiętać i nigdy mówić. A teraz czuł, że to coś jest bardzo blisko. Być może nawet w tym pokoju…
Człowiek, który nie był człowiekiem. Chociaż miał postać podobną do człowieka. Ale tak wysoką i chudą, jakby pozbawioną materialnego ciała. W ciemnym kapturze lub kapeluszu. I długim ciemnymi płaszczu. Z dłońmi zimnymi tak jak u zmarłych.
– Uważaj – mówiła nieprzyjemnym głosem bardzo niemiła pielęgniarka, kiedy jako bardzo mały chłopiec był kolejny tydzień w szpitalu po bardzo silnym zatruciu – jak nie będziesz spał w nocy, to On przyjdzie do ciebie. Często staje w drzwiach tych starych domów naprzeciwko szpitala. Widać je z okna. Nikt już tam nie mieszka. Tylko On włóczy się tam wieczorami. I patrzy w nasze okna. Nie ma twarzy. Chociaż może mieć każdą. Uważaj…
Dzieci na oddziale spały we wspólnych salach. Tylko on spał w osobnym pokoju. Na wszelki wypadek, gdyby okazało się, że jego choroba jest poważniejsza niż sądzono. Okna jego pokoju wychodziły na stare opuszczone domy. Z ciemnymi oczodołami pustych okien. Pozbawionych szyb. Pozbawionych choćby ułamka światła. Całe noce spał przykryty szczelnie kołdrą. Mokry od potu i strachu. Bojąc się, że kiedy tylko się odkryje, zobaczy, że On stoi nad jego łóżkiem. Każdego ranka kiedy się budził pod tą kołdrą cieszył się, że ma za sobą kolejną straszną noc. I przez cały dzień starał się nie myśleć o następnej, która go tu czeka.
Nagle coś stuknęło o podłogę. Chłopiec drgnął niespokojnie. To drewniany wałek wypadł mu z dłoni na podłogę. Chciał schylić się i go podnieść. Ale wtedy właśnie go zauważył. Ciemną postać w samym rogu pokoju. Która sięgała aż do sufitu. I patrzyła prosto na niego. Chociaż mógłby przysiąść, że nie miała twarzy.
Chłopiec chciał krzyknąć ale nie mógł. Głos uwiązł mu w gardle. Zrobiło mu się słabo i zachwiał się na nogach. Straszna postać w rogu pokoju nie poruszała się. Chłopiec nie wiedział co było gorsze. Czy ta straszna cisza. Czy to spojrzenie. Którego nie widać ale czuje się je na sobie. Nieruchoma postać obejmowała coraz większą ciemnością cały pokój. Ciemnością, która jest strachem. Dławiącym. Paraliżującym. Zabierającym oddech. Ciemnością, która pochłania. Tak jakby cały pokój zapadał się w ciemny, głęboki dół.
Zupełnie nie pamiętał jak znalazł się na tapczanie, szczelnie przykryty kocem. Trząsł się cały. I szeptał rozpaczliwie do poduszki, którą obejmował z całych sił:
– Mamo, mamo. Ratunku! Pomocy.
Chociaż czuł, że to nie pomoże. Przecież mamy nie ma w mieszkaniu. Taty też nie. Dzisiaj halloween i najwidoczniej jest to dzień w którym naprawdę straszy. I jest już po nim! Zupełnie jak wtedy, w szpitalu. Kiedy był bardzo małym chłopcem.
– Mamo…
W tej chwili poczuł czyjś dotyk na ramieniu. Ktoś stał nad nim i zimną dłonią ściskał jego ramię. I znów ten głos w uchu. Ale tym razem trochę inny…
– Obudź się. Hej… Pobudka!
Mama ściskała delikatnie jego ramię zimną dłonią. Zapomniała zabrać rękawiczek a wiatr na zewnątrz był mroźny. W końcu lekko potrząsnęła chłopcem, żeby go obudzić.
Chłopiec otworzył zaspane oczy. Wokół było cicho i spokojnie. Lampa na stole obejmowała przyjaznym kręgiem światła stół i krzesła. W telewizji wyświetlano Laboratorium Dextera. Czy to ten sam odcinek, który zaczął się zanim…?
Mama patrzyła na niego.
– Miałeś chyba zły sen. Coś nawet krzyczałeś kiedy wchodziłam do mieszkania. I nie mogłam cię dobudzić.
Wszystko w porządku?
– Chyba tak – powiedział chłopiec, chociaż głos miał niepewny.
– Czyli rzeczywiście nie miałam się czym martwić. Spałeś jak zabity kiedy mnie nie było. I nie tak długo mnie nie było, prawda?
Mama uśmiechnęła się do niego. Miała nos zaczerwieniony od zimna.
Na ścianie nie było żadnych cieni. Zasłona nie poruszała się ani trochę. Nikt nie szeptał już w jego uchu. Więc to był sen?
– Spotkałam Alę z szóstego piętra – zawołała mama już z kuchni – pytała o ciebie. Dzisiaj halloween i zbierają cukierki. Podobno pukali też do ciebie ale musiałeś spać mocno i nie słyszałeś.
Chłopiec nie odpowiedział więc mama wróciła do pokoju.
– Czy na pewno wszystko w porządku? – patrzyła na niego z niepokojem – wyglądasz jakbyś czegoś się przestraszył. A przecież ty się nigdy niczego nie boisz – dodała i uśmiechnęła się.
– No tak – odpowiedział chłopiec powoli – bo przecież nie ma się czego bać. Wszystko da się przecież jakoś racjonalnie wytłumaczyć. Prawda?
– Na pewno – powiedziała mama. I podniosła z podłogi drewniany wałek. Zdziwiła się ale bez słowa zaniosła go do kuchni. A potem przygotowała gorące kakao.
Nie wiem czy wiecie ale zapach gorącego kakao odstrasza nawet największy strach! Kiedy tylko ten zapach zaczyna unosić się w całym mieszkaniu, ten nieproszony gość zmyka szybko. I wtedy naprawdę nie ma się już czego bać.
Pewnie chcielibyście wiedzieć :
Kto skrobał w drzwi?
Kto do nich pukał?
Czyj był cień na ścianie?
Czy za zasłoną naprawdę ktoś stał?!
Czy straszny człowiek bez twarzy naprawdę istnieje… ?
Ale tego przecież nigdy do końca nie wiadomo. Może ktoś tam był. A może to był tylko zły sen. Może jest coś lub ktoś kto mieszka na obrzeżach snu i czasami do nas przychodzi. Żeby nas nastraszyć. Albo trafia tu przez przypadek. A że jest z innego świata – śmiertelnie nas przeraża.
Najczęściej jednak rzeczywiście wszystko da się jakoś racjonalnie wytłumaczyć. Lub prawie wszystko.
A jeśli nawet są rzeczy, które wytłumaczyć jest bardzo trudno – pamiętajcie: strach ma wielkie oczy. I najlepiej mu się nie poddawać. Chociaż czasami faktycznie jedynym rozwiązaniem wydaje się wejście pod koc. Dlatego dobrze jest mieć pod ręką zawsze przynajmniej jeden :). Tak na wszelki wypadek.
Bajka dla Magdaleny 🙂
Pewnego razu była sobie
zła Królowa
Zła i w dodatku
bardzo sroga!
Łatwo ją było zdenerwować
Byle okruszek psuł jej humor
Strasznie się wtedy złościła
I wielki robiła rumor
I choć budowy nie była dużej
Zarówno w tuszy
Jak i w posturze
To kiedy w swoją złość wpadała
Robiła wrażenie duże
Mysz się chowała do najdalszej dziury
Kot głowę w łapkach chował
Tak przerażała w tej swojej złości
Zła i okrutna królowa
Każdy się bał, że w takiej chwili
I na to jest gotowa
Żeby za karę poleciała
Niejedna pusta głowa
Bo pustych głów to ona wręcz
Chronicznie nie znosiła
I z chęcią by czasem niektórych
o pustą głowę skróciła
Już wieść rozeszła się plotką
O jej humorach
Szeptano więc i mówiono o niej
po okolicznych dworach
Znalazło się nawet paru
co przypodobać
jej się próbowało
Lecz łakocie, kwiatki
czy miłe słówka
To wszystko było jej mało
Za to w złość szybko wpadała
I niewiele trzeba było
By kilku śmiałków o mało
życia nie straciło!
Królowa kubek swój ulubiony miała
A był to kubek zaczarowany
I kiedy piło się z niego herbatę
To jakby się piło szampana
A kawa pita z kubka tego
To rzecz nie od parady
Smak miała najprawdziwszej
Słodkiej czekolady!
Nic więc dziwnego, że tak bardzo
Była do niego przywiązana
I że o mało nie zemdlała
Pewnego dnia – z samego rana
Kiedy to wszystko przeszukawszy
Przejrzawszy wszystkie szuflady
Doszła do wniosku
Że kubek jej zaczarowany
Zniknął bez śladu
Głowy ścinać chciała!
Księżyc wezwała do pomocy
Bo może widział z góry złodzieja
Kiedy się szwendał po niebie w nocy!
Gwiazdy wzywała na ratunek
I wszelkie moce ciemności
Nie zamierzała nikomu
Okazać dzisiaj litości !
Nie za tę grabież!
Która jej serce
Jeszcze zimniejszym skuła lodem
I teraz nikt już nie zobaczy
Tego co jest tam
Pod spodem…
Tego, że ona wcale
nie była złą królową
I muchy by nie skrzywdziła
Tylko nad wszystko
co jest na świecie
Ład i porządek lubiła
A mina jej sroga
gdy się jej przyjrzeć
mówiła przecież wszystko
Że zła Królowa
drobnej budowy
Była Perfekcjonistką
Nie złą królową
która się czepia
I która zabija spojrzeniem
Lecz kimś
Kto widzieć wszystko na swoim miejscu
Uczynił swoim pragnieniem
Kimś kto na prawość i porządek
Chętnie wprowadziłby modę
I tylko czasami za brak myślenia
Skróciłby kogoś o głowę!
🙂
Pewnego razu był sobie Chochlik. Średniej urody. O ile w ogóle o urodzie może tu być mowa. Średniego wzrostu. I w ogóle średni taki. Żył wśród wielu innych chochlików. Z których każdy odpowiedzialny był za zupełnie inną dziedzinę. Na przykład:
– Chochlik Radości – odpowiedzialny za to, żeby w różnych miejscach na ziemi nigdy jej nie zabrakło. A zwłaszcza tam, gdzie są dzieci.
– Chochlik Miłości – odpowiedzialny za to, żeby ludzie się kochali. Żeby kochali swoje dzieci, swoich przyjaciół, swoje życie i świat, który ich otacza.
– Chochlik Porządku – bardzo porządny gość! Blisko związany ze swoim bratem bliźniakiem Chochlikiem Czystości. Obaj nie cierpieli brudu i rozgardiaszu. Gdyby mogli zaprowadziliby porządek wszędzie. I usunęli wszelki brud, kurz i inne tego typu nieznośne rzeczy. Ale niestety nie byli w Chochlikowie sami.
– Chochlik Zabawy – w głowie miał głównie psoty. Ale też całkiem przyjemne zabawy i zajęcia. W których chętnie brał udział Chochlik Radości.
Wiele jeszcze było Chochlików. Każdy innej specjalności. Choć niektóre podobnej. Ale każdy ręce zawsze miał pełne roboty. Bo to do nich należało takie zorganizowanie dnia wszystkim i wszędzie, żeby wszystkiego było w nim chociaż po troszkę. Choćby szczyptę – dla odpowiedniego smaku.
Chochlik średniej urody przemykał pomiędzy kolegami i starał się nie zwracać na siebie uwagi. Nie bardzo pasował do tego towarzystwa. Bo choć był niby jednym z nich to jednak był zupełnie inny. Inny niż chciałby być…
Pewnego razu Chochliki postanowiły zorganizować przyjęcie. Żeby się spotkać. Pogadać. Spędzić czas razem. W Chochlikowie od czasu do czasu odbywały się mniejsze lub większe przyjęcia. Jak to w życiu. I właśnie przyszedł czas na kolejne. Naprawdę duże. Na którym mogłyby się pobawić wszystkie Chochliki z Chochlikowa. Lub – prawie wszystkie.
Wszyscy zabrali się do przygotowań. A pracy było sporo. Wiecie na pewno jak to jest. Sami chcielibyście na pewno żeby było idealnie na przyjęciu, które organizujecie. Ale wymaga to dużo zaangażowania. I czasami ciężko jest zapanować nad wszystkim.
Chochlik Radości podszedł do pracy jak zwykle z zapałem i uśmiechem na twarzy. W końcu przyjęcie to wesołe wydarzenie. A jeśli coś nie wyjdzie – no to trudno.
Chochlik Porządku z Chochlikiem Czystości uwijali się jak w ukropie. To był ich żywioł! Wszystko zorganizować, zaplanować, poustawiać w odpowiednich miejscach. Pięknie przygotować salę, stoły i nakrycia.
Chochlik Zabawy nie mógł się doczekać zabawy. Uwielbiał przyjęcia. Miał pomysł na kilka konkursów. I na oprawę muzyczną. Zawsze zresztą miał głowę pełną pomysłów.
Mnóstwo Chochlików zaangażowało się w przygotowania. I wszystko szło dobrze. Aż do momentu, kiedy pojawił się Chochlik średniego wzrostu…
– O nie – mruknął Chochlik Porządku – tylko nie to. Żeby nam znowu wszystkiego nie popsuł.
Chochlik Zabawy spojrzał zdumiony:
– Kto go tu zaprosił???
– Jest jednym z nas – odparł Chochlik Miłości – ma prawo tu być. Trzeba go tylko czymś koniecznie zająć!
– Wiesz dobrze jak to się skończy… – mruknął Chochlik Czystości – jak zawsze.
Chochlik średniej urody, o ile w ogóle o urodzie może tu być mowa, rozglądał się dookoła. Bardzo chciałby wziąć udział w przyjęciu. Chciałby też pomóc w przygotowaniach. Tylko – czy zdoła?
– Chodź tu do mnie – zawołał Chochlik Miłości – przygotowuję kanapki. Pomożesz??
– Jesteś pewien? – zapytał Chochlik – przecież mnie znasz, wiesz jakim jestem Chochlikiem.
– Wiem, wiem, ale dzisiaj chyba wszyscy chcemy dobrze się bawić? – uśmiechał się Chochlik Miłości.
Przygotowanie kanapek to żmudne zajęcie. Szynka i ser nie chcą się równo układać, pomidor nie chce się dać przekroić. Chleb rozsypuje się w okruszki. Chochlik średniej urody zrobił się zielony na twarzy i już już miał wybuchnąć! Ale w tym momencie podszedł do niego Chochlik Porządku i chwycił pod ramię.
– Widzę, że kucharzenie to nie twoja bajka – mrugnął do niego – może więc pomożesz mi przy ustawianiu krzeseł? Już naprawdę niewiele zostało. To będzie wspaniałe przyjęcie! Nie możemy się już doczekać.
Chochliki zabrały się za ustawianie krzeseł przy długich stołach. To bardzo łatwe. Nie wymaga specjalnych umiejętności. I żadnej specjalnej zręczności czy cierpliwości. Ale… to trochę nudne zajęcie. Chochlik średniego wzrostu westchnął pod nosem. A potem już całkiem głośno.
– Nuda – burknął – po co w ogóle to przyjęcie…?
– Hej! – nie wiadomo skąd tuż obok znalazł się nagle Chochlik Zabawy – potrzebuję pomocy. Nie jestem pewien, który utwór będzie odpowiedni na rozpoczęcie przyjęcia. Mógłbyś posłuchać ze mną?
Chochlik średniej urody odstawił krzesło. Dał się poprowadzić do stolika, na którym leżały całe sterty płyt. Chochlik Zabawy powinien nazywać się Chochlikiem dobrej zabawy. Zawsze dbał o każdy szczegół i zabawa z nim zawsze była udana. No chyba, że ktoś akurat nie miał ochoty na zabawę…
Wszędzie dookoła wszyscy uwijali się. Stoły i krzesła przygotowano. Rozwieszono kolorowe baloniki i girlandy z kolorowego papieru. Kanapki pachniały świeżym ogórkiem i słonecznymi pomidorami. Wszyscy byli podekscytowani.
Poza jednym Chochlikiem. Średniego wzrostu. I średniej urody. O ile w ogóle o urodzie może tu być mowa. Który nagle stanął na środku sali, w pozycji bojowej i z miną wrogą. I krzyknął tak głośno jak tylko potrafił:
– Głupie przyjęcie! Nie cierpię takich przyjęć! I was też nie z tymi waszymi zadowolonymi minami! Nie umiem robić kanapek. Nie lubię ustawiać krzeseł. Nie podoba mi się ta muzyka!!!
Po tej przemowie chwycił pierwsze z brzegu krzesło i cisnął nim z całej siły o podłogę.
Wszystkie Chochliki patrzyły na niego strapione. Bo chociaż każdy mógł się tego spodziewać to jednak przecież – był jednym z nich. Chociaż nie lubili go w duchu i chętnie by go usunęli ze swojego grona.
– Tak to jest kiedy wpuszcza się na przyjęcie… Chochlika Złości – mruknął Chochlik Zabawy – nie rozumiem jak to możliwe, że jest jednym z nas?
– Ciii… – uciszał go Chochlik Miłości – mieliśmy nie wymieniać jego imienia. Żeby nie wywoływać wilka z lasu, jak mówią.
– Kto tak mówi?! – zapytał nieco już poirytowany Chochlik Zabawy – w życiu nie słyszałem, żeby ktoś tak mówił!
I Chochlik Zabawy ze złości kopnął stolik, na którym leżały sterty płyt.
– Pewnie – zezłościł się teraz z kolei Chochlik Porządku – wszystko teraz porozrzucajmy! Możemy też połamać krzesła i stoliki! Przecież i tak chyba już nikt nie ma ochoty na zabawę!
– Ja mam – odparł Chochlik Zabawy – ale nie w takim towarzystwie!
– A niby nie w jakim?! – zainteresował się Chochlik Czystości i ze srogą miną podszedł do Chochlika Zabawy – kto konkretnie ci się nie podoba?
No i się zaczęło. Wszyscy już byli źli. Wszyscy zaczęli się kłócić. I szczerze powiedziawszy przyjęcie w Chochlikowie wisiało na włosku.
Tak to już się działo kiedy w pobliżu zjawiał się Chochlik Złości – średniego wzrostu i średniej urody. Jeśli w ogóle o urodzie może tu być mowa.
Chochlik Złości oddalił się tymczasem. Bo nie bardzo wiedział co teraz miałby ze sobą zrobić. A pozostałe Chochliki wkrótce doszły do porozumienia. Chochlik Miłości i Radości wystąpiły w roli mediatorów. A Chochlik Porządku zarządził ciąg dalszy przygotowań do wspaniałego przyjęcia.
Wieczorem Chochliki zasiadły do długich stołów. Kanapki pachniały świeżym ogórkiem i słonecznymi pomidorami. Skoczna muzyka dobrze wpływała na nastroje. Przyjęcie zapowiadało się cudownie! Chochliki potrafią przygotowywać naprawdę fajne przyjęcia. I frekwencja była bardzo dobra. Przyszły niemal wszystkie Chochliki z Chochlikowa. Nawet te od spraw najmniejszych, jak Chochlik Pogody. Albo Chochlik Błędów Ortografiicznych. A nawet Chochlik Zagubionych Skarpetek. No naprawdę wszyscy!
Nie było tylko jednego Chochlika. Chochlika Złości.
– Drogie Chochliki – przemówił Chochlik Miłości – nie możemy nikogo wykluczyć z naszego grona. Nawet jednego Chochlika. Skoro żyjemy tu razem, widocznie tak musi być. Jestem za tym, żeby zaprosić Chochlika Złości na przyjęcie.
Szmer szeptów przebiegł po sali. Niektórzy mieli miny niezbyt zadowolone. Inni zdziwione. Chochliki były zgodne i rozsądne. Ale kwestia Chochlika Złości zawsze budziła emocje.
– Czy nie popsuje nam zabawy? – zapytał Chochlik Zabawy.
– I czy nie zacznie rzucać czymś w innych? – zaniepokoił się Chochlik Porządku.
Inne Chochliki kiwały głowami na znak, że też je to niepokoi.
– Myślę, że powinniśmy spróbować – mówił Chochlik Miłości – spróbować się z nim zaprzyjaźnić. Dotąd nie próbowaliśmy tego zrobić. Każdy odsuwał się od niego i unikał jak mógł. A potem kiedy zjawiał się nagle, nikt nie chciał i nie potrafił z nim porozmawiać. A przecież w gruncie rzeczy to taki sam Chochlik jak my. Zapewne. Skoro żyje tu z nami i jest Chochlikiem. Zresztą przekonamy się tylko wtedy jeśli go zaprosimy…
I Chochlik Złości został zaproszony na przyjęcie. Usiadł pomiędzy Chochlikiem Miłości i Chochlikiem Radości. Zaproszenie sprawiło mu ogromną radość i obiecał, że nie będzie psuł zabawy. A bliska obecność Chochlika Miłości dodawała mu otuchy bo czuł, że ten Chochlik naprawdę go wspiera.
A Wy? Czy znacie Chochliki z Chochlikowa? Te miłe i te trochę mniej? Te, które sprawiają, że dni są jasne i przyjemne? I te, które psocą ciągle i wystawiają na próbę naszą cierpliwość? Czy poznajecie Chochlika Złości? Który potrafi popsuć najfajniejszy dzień, najfajniejszą zabawę a nawet… miłość? Bywa wyjątkowo natrętny. I nie wiadomo jak z nim walczyć.
Złości nie da się wyeliminować z naszego życia. Jest częścią nas. Ale można się z nią spróbować zaprzyjaźnić. I nauczyć ją, żeby znikała jak najszybciej. I pojawiała się nie za często. I wtedy nie będzie taka niszczycielska. A jeśli w pobliżu jest Miłość i Radość, to jest szansa na to, że złość nie popsuje wszystkiego. I że w naszym Chochlikowie wszystko będzie szło zawsze zgodnie z planem i bez zbędnych nerwów.
Lub prawie wszystko – jak to w życiu ;).
Jak sądzicie?