Pewnego razu była sobie wyspa
Na samym środku Oceanu Liściastego
Piaszczysta i pełna dziwnych stworów
Od najmniej strasznego do najstraszniejszego
Pewnego dnia okręcik z papieru
Piękny, czerwony i całkiem nowy
Wypłynął śmiało, pełen zapału
Na oceanu niespokojne wody
Lekko kołysząc się na dwie strony
Z sercem bijącym tuż obok steru
Płynie przed siebie okręcik czerwony
Z kawałka zdobnego zrobiony papieru
A gdy się zmęczył to zawrócił
W stronę przystani z której wypłynął
I płynął teraz długo przed siebie
Tak długo aż dzień długi minął
Na niebie gwiazdy zawisły beztrosko
Zerkają z góry na okręcik mały
A on na nie zerka i się zachwyca
Jaki świat wielki i wspaniały
I tylko bratniej duszy brakuje
Kogoś bliskiego i przyjaznego
Żeby okręcik miał dokąd wracać
Do przyjaciela – choćby jednego!
Wieczór rozpostarł szerokie zasłony
Szare i ciężkie na nieba tle jasnym
Okręcik dotarł do swej przystani
Tam przycumował i zaraz zasnął
A kiedy rano otworzył oczy
To aż zakrzyknął przerażony
Bo straszne stwory szły powoli
Prosto na niego z każdej strony
Bo mały, dzielny okręcik z papieru
Cały czerwony jak liść jesienią
Pomylił wyspę na oceanie
Z brzegiem i cichą, spokojną przystanią
Ocean Liściasty wzburzone ma wody
Z liści, patyków, z deszczu i burzy,
okręcik czerwony jest taki młody
I na dodatek bardzo nie duży
Nie chciałby zginąć i dać się pożreć
Przez straszne stwory co tu się zbliżają
Lecz… może nie są takie straszne?
I może papieru nie jadają?
Na wyspie okropne stwory mieszkają
Dziwne i straszne, trochę jak duchy
Lecz jeden całkiem jeszcze jest mały
I nigdy nie skrzywdziłby nawet muchy
I jak to maluch nudzi się trochę
Pośród tych stworów większych od niego
Chciałby się bawić a nie strach wzbudzać
I mieć przyjaciela – choćby jednego!
Może być mały okręcik z papieru
Co drogę pomylił i przystań zgubił
Byleby tylko z małym stworkiem
Chociaż troszeczkę się polubił
Bo chociaż dziwnym był on stworkiem
I mieszkał na wyspie z innymi stworami
To przecież tak jak ten okręcik
Lubił ocean i niebo z gwiazdami
Na wyspie stworów, wśród piasku i liści
Mieszka okręcik z papieru czerwony
A mały stworek co muchy nie skrzywdzi
Nie czuje się już osamotniony
Jak to możliwe, że choć tak różni
Zupełnie inni, z tworzywa innego
A jeden tak przepada za drugim
A drugi nie może żyć bez pierwszego?
Na przekór burzom i żółtym liściom
Z dala od nudnej spokojnej przystani
Tak bardzo inni, różni od siebie
Za to już nigdy nie będą sami
Liściasty ocean spokojne ma wody
Z liści, patyków, deszczu i słońca
Na wyspie pełnej dziwnych stworów
Przyjaźń prawdziwa trwa bez końca
🙂
Dla Kamili W. B. :)
Pewnego razu był sobie człowiek
Który się nie wyróżniał
Nigdy nie bywał nigdzie przed czasem
Nigdzie się nigdy nie spóźniał
Ubrania miał gładkie, w szarych kolorach
Takie co z tłem się zlewają
I nigdy nigdzie w żadnym wypadku
Niczym nie wyróżniają
Nigdy nie mówił zbyt głośno lub cicho
Zbyt dużo albo zbyt mało
Zawsze tak samo, byle to także
W niczym go nie wyróżniało
Nie wyróżniały go także
Żadne znaki szczególne
zupełnie zwyczajne na wszystkich
Robił wrażenie ogólne
Włosy i oczy, buty i plecak
Wszystko w kolorze tła
Jakby go spowijała
Poranna szara mgła
I jakby żył w niej od zawsze
I nigdy z niej nie wychodził
Jakby miał zniknąć w niej kiedyś
Tak jak się w niej urodził
Lecz… kiedy dzień szarzał
I deszcz spadał grubymi kroplami
Słońce zmarznięte kryło się całkiem
Za brunatnymi chmurami
Ów człowiek wychodził na spacer
Zupełnie odmieniony
A w dłoni dzierżył wielki parasol
Calutki czerwony!
Nie szary, mały i skromny
Jak on sam na codzień
Nie przemykając szybko
Jak jakiś przeciętny przechodzień
W deszczu był inny niż zawsze
Jak nowo narodzony
A wszystko przez ten parasol
Calutki czerwony!
Na codzień w kąt wciśnięty
Lub w szafie głęboko schowany
Dostał go kiedyś w prezencie…
Od swojej kochanej mamy
Dla której zawsze wszystkim
Różnił się od każdego
Więc dała mu coś takiego
Jak on wyjątkowego
I ten parasol go chronił
Przed wiatrem i przed deszczem
Przed świata smutną szarością
I pewnie przed czymś jeszcze…
Czerwony parasol w deszczu
Mokrym, szarym i burym
Zupełnie jak kwiat niezwykły
Na tle deszczowym ponurym
Kto by się na to odważył
Tak bardzo się wyróżnić?
Od tła szarego nieba
Czerwienią się odróżnić!
Czy nie był to dowód na to
Że życie to jednak czary
I że ten pan z mgły utkany
Nie był tak całkiem szary?
Czy nie był to dowód na to
Że ten pan zagadkowy
Na codzień taki zwyczajny
Był… bardzo wyjątkowy?
Bo serce tego Pana
Który się nie chciał wyróżniać
Nigdy nie mówił zbyt głośno
I bardzo nie lubił się spóźniać
O każdej porze roku
Czy słońce czy deszcz na dworze
Zawsze było i będzie
W bardzo czerwonym kolorze
🙂
Pewnego razu był sobie Królewicz. Nie taki, co to wszystko mu przynieś i podaj. Nie taki, co to ma wstążki przy portkach i patrzy na wszystkich z góry. Nie. To był normalny Królewicz. Miły i dobrze wychowany. Odważny i dzielny. Wesoły i przyjacielski. A przy tym… bardzo biedny.
Myślicie, że gdyby był bogaty to byłby inny? Stałby się może zarozumiały? I nie chciał zadawać z nikim?
Może tak, może nie. Kto to wie.
Królewicz żył sobie spokojnie w skromnej chatce na skraju lasu. Tuż przy szerokiej drodze prowadzącej do zamku. Tak, tak. Nieopodal stał wysoki i wspaniały zamek. Który można było dojrzeć z daleka. Bo sięgał ponad czubki drzew.
W zamku mieszkał drugi Królewicz, ale pierwszy Królewicz nigdy go nie widział. I nie potrafił powiedzieć czy i ile wspólnego mogli mieć ze sobą. W ogóle nie zajmował sobie tym głowy. I my też na razie nie będziemy.
Dni mijały biednemu Królewiczowi szybko i pracowicie. Ustalmy może już teraz, że jego bieda nie polegała na tym, że nie miał co jeść i chodził w jednej tylko koszuli. Nie… miał ich kilka, całkiem porządnych. I zawsze miał co jeść. Tylko, że sam sobie gotował i sam kupował sobie te koszule. Ot, taka bieda! Według niego samego – żadna tam bieda. Normalne życie. Problem tylko w tym, że był Królewiczem i ktoś mógłby uznać, że nie takie życie powinien mieć Królewicz. Ale to już jest problem tego kogoś, prawda?
Królewicz pracował. Bo musiał. Inaczej nie mógłby jeść tego, na co ma ochotę i nosić codziennie świeżej koszuli. Ale też lubił pracować, za to nie przepadał za bezczynnością. A to, co robił było naprawdę niezwykłe.
Otóż Królewicz produkował lampy. Zupełnie niezwykłe. Lampy z witraży. Małe i duże. Owalne i okrągłe. Jasne i kolorowe. Jak barwne ptaki. Lub kwiaty. Lub motyle o różnobarwnych skrzydłach.
Piękne to były lampy. I świeciły najjaśniejszym światłem. I najcieplejszym. Takim, które potrafi z mrocznego i ciasnego pomieszczenia uczynić pałacową komnatę. Lub przytulny kącik. W którym miło jest spędzić wieczór.
Królewicz był pracowity, ale miał też do tego talent. Bo w każdej lampie, jaką wykonał, było coś niezwykłego. Co sprawiało, że żadna nie była podobna do innej. A jednocześnie każda była piękna.
Lampy rozchodziły się, jak świeże bułki. I tak samo szybko wieść o nich. Do skromnej chatki Królewicza przybywali ciągle nowi chętni na zakup jednej lub kilku lamp. Ale też byli tacy, którzy chcieli je tylko zobaczyć, bo tyle słyszeli o ich niezwykłej urodzie.
Teraz może zapytacie, dlaczego Królewicz był biedny skoro miał taki świetny fach w ręku? Przecież sprzedawał niezwykłe lampy, ręcznie robione. Mógł je tak wycenić, żeby stać go było na nowy dom i może kogoś, kto gotowałby mu obiady?
Ale Królewicz najwyraźniej nie miał aż tak wielkiego zapału do zbierania pieniędzy jaki miał do robienia lamp. Zdarzało się, że wręczał czasami komuś lampę zupełnie za darmo – na przykład kiedy widział, że gość nie ma czym zapłacić, a lampa rozświetli mu szare i podobne do siebie dni, pełne trudu i ciężkiej pracy. Cieszyło go to bardziej niż pieniądze.
Pieniądze są potrzebne w życiu. Każdemu. A Królewiczowi powinny być potrzebne zwłaszcza. Ale czy wiecie, że nie każdy chce ich mieć dużo? I że są tacy, którzy naprawdę wiedzą o tym, że za pieniądze nie da się kupić wszystkiego? A najważniejszych rzeczy w życiu to już w ogóle nie? Czy wiecie, że uczeni ciągle zadają sobie pytanie, badają i sprawdzają – co ludziom daje szczęście? I czy wiecie, że ciągle im wychodzi, że wcale nie pieniądze???
Dziwne, wiem. Ale tak właśnie jest.
Najwyraźniej Królewicz należał do tych, którym na pieniądzach nie zależało. Lubił za to mieć towarzystwo. I kochał swoje zajęcie. W każdą z wykonanych własnoręcznie witrażową lampę wkładał serce i duszę. I każdy, kto taką lampę zapalał, od razu to czuł.
W związku z tym wszystkim skromne progi ubogiego Królewicza, zawsze pełne były gości. Wnętrze jego domu było jasne i przytulne – nie tylko za sprawą niezwykłych lamp, ale i przyjaciół, których miał wielu. A Królewicz zawsze miał dobry nastrój. I nigdy nie zastanawiał się nad tym, dlaczego musi pracować. I dlaczego nie mieszka w dużym zamku. A jego życie wydawało mu się takie, jakie życie Królewicza powinno być.
Jak już zostało wspomniane, nieopodal stał zamek. Wysoki i obszerny. Z daleka widoczny, nad czubkami drzew. I mieszkał w nim drugi Królewicz. Inny niż ten pierwszy.
Otoczenie, w jakim się rodzimy i wychowujemy, kształtuje nas. I to jest zupełnie naturalne. Inaczej żyje się w małej chatce na skraju lasu. Kiedy do lasu jest tak blisko. Inaczej w wielkim zamku – w którym daleko jest nawet do drzwi prowadzących na dwór. A za drzwiami dopiero zaczyna się droga. I potrzeba odwagi, żeby na nią wstąpić. Kiedy mieszka się w małej skromnej chatce, to tak, jakby miało się Świat cały tuż za ścianą. Kiedy mieszka się w wielkim zamku – zamek wydaje się całym światem. A wszystko co poza nim – to, co jest światem prawdziwym, realnym – wydaje się tak dalekie i obce, że po prostu nieosiągalne.
Drugi Królewicz mieszkał w zamku prawie zupełnie sam. Z nieliczną służbą, która dbała o zamek i Królewicza. Był bogaty więc nie musiał pracować. Nudził się więc czasami. I włóczył po zamku, jak duch. Z miną strapioną. Drugi Królewicz czasami czuł się bardzo samotny. Ale nigdy się do tego nie przyznawał. Nawet przed samym sobą. I nigdy nie zastanawiał się nad tym, czy jego życie mogłoby być inne. Radośniejsze. Pełniejsze – czy jak to tam nazwać. Jego życie wydawało mu się właśnie takie, jakie życie Królewicza powinno być.
Tym bardziej był zdumiony, kiedy doszły go wieści o pierwszym Królewiczu. I o jego niezwykłych lampach. O tym, że są piękne i magiczne. I że potrafią z najbardziej mrocznego i samotnego wnętrza uczynić wnętrze pełne ciepła i mniej samotne.
Zapragnął nie tylko mieć taką lampę, która rozjaśniłaby mu długie wieczory i pochmurne dni w zamku, ale także poznać Królewicza, który cieszył się taką sympatią wśród ludzi. Królewicze, który mieszkał poza dużym zamkiem, blisko ludzi i świata. Pracował. Żył… zupełnie inaczej niż on. Mimo, że też był Królewiczem.
Pierwszy Królewicz przyniósł ze sobą do zamku nie tylko kilka najpiękniejszych lamp, ale też zapach lasu. I też sposób bycia zupełnie dotąd nieznany drugiemu Królewiczowi. Oznaczało to w każdym razie, że Królewiczem można być na różne sposoby.
– Jestem bardzo bogaty – powiedział Królewicz z zamku – mogę dać ci mnóstwo pieniędzy za twoje lampy.
– Dziękuję – odpowiedział pierwszy Królewicz – aż tak dużo za nie nie żądam.
– Zapłacę, ile zechcesz – powiedział Królewicz z zamku – jeśli sprawisz, że moje życie będzie ciekawsze, mniej samotne, weselsze. Inne.
– Nie jestem czarodziejem! – zaśmiał się pierwszy Królewicz.
– Ale twoje lampy podobno to potrafią – odpowiedział Królewicz z zamku – podobno przyciągają do ciebie ludzi. Przysporzyły ci wielu przyjaciół. I zawsze masz dobry nastrój…
– Jeśli tak – uśmiechnął się pierwszy Królewicz – zostawię tu ich kilka. I zobaczymy. Jeśli sprawią to, czego sobie życzysz – wtedy mi zapłacisz.
Umowa została zawarta. Najpiękniejsze lampy witrażowe zostały w zamku. Rozświetliły kilka najważniejszych komnat. Zrobiło się weselej i przytulniej. Ale to zupełnie nie było to, czego życzyłby sobie drugi Królewicz. Bo przecież chciał przestać czuć się samotny. A przez te lampy… z dnia na dzień czuł się samotny coraz bardziej.
Kiedy po kilku dniach pierwszy Królewicz zgodnie z umową zjawił się w zamku, drugi Królewicz przywitał go chłodno.
– Nic ci nie zapłacę. Twoje lampy są do bani. Nie są wcale magiczne. To po prostu… tylko lampy!
– Od początku tak było – odpowiedział pierwszy Królewicz – nigdy nie twierdziłem inaczej.
– Nie dostaniesz za nie ani grosza!
– Trudno – odpowiedział pierwszy Królewicz – taka była umowa.
Pożegnali się więc i więcej już nie zobaczyli.
Biedny Królewicz żył dalej skromnie, w otoczeniu przyjaciół. I nadal robił lampy witrażowe. Coraz piękniejsze. Coraz więcej. Kiedy potrzebował – kupował sobie nową koszulę. A kiedy miał ochotę – jadł coś smakowitego. I był przekonany, że takie właśnie powinno być życie Królewicza.
Drugi Królewicz nadal mieszkał w dużym zamku. Codziennie wędrował po pustych korytarzach, jak duch. Niczego mu nie brakowało – bo był bardzo bogaty. A jednocześnie – brakowało mu wszystkiego. Ale nigdy by się do tego nie przyznał. Nawet przed samym sobą. Poza tym był przekonany, że właśnie takie powinno być życie Królewicza.
I wiecie co? Może właśnie o to w tym wszystkim chodzi? Może należałoby odłożyć na bok żmudne badania badaczy? I zaprzestać poszukiwań odpowiedzi na pytania o szczęście i nieszczęście? Może wcale nie trzeba być szczęśliwym? Bo co to właściwie oznacza? I co dla kogo?
Może chodzi o coś zupełnie innego? Może na przykład o to mianowicie, żeby być przekonanym, że nasze życie jest dokładnie takie jakie ma być? I nic więcej!
Może właśnie o to chodzi???
Czy może nie…?
Pewnego razu była sobie Ważka. Piękna! Fioletowo – szmaragdowa. Jak prawdziwy klejnot. Jej skrzydełka poruszały się tak szybko, że każdy kto na nią spojrzał mógłby przysiąc, że nie poruszają się w ogóle. Były delikatne i rozłożyste. Piękniejsze niż skrzydełka motyla. Jakby ktoś utkał je ze srebrnej nici. Przetkane promieniami słońca. Błyszczące od kropelek rosy.
Wszyscy w okolicy znali i podziwiali piękną Panią Ważkę. Z przyjemnością na nią patrzono. Była prawdziwą ozdobą okolicy. I wiele owadów chciało być jak najbliżej niej.
A Pani Ważka? Absolutnie nic sobie z tego nie robiła. Wszyscy wokół byli jej zupełnie obojętni. Bez wyjątku. Była piękna i wyjątkowa. Niepowtarzalna. Cóż mogli ją obchodzić inni? Wystarczyło jej całkowicie jej własne odbicie w wodzie. Blask jej srebrnych skrzydełek. Mieniące się w słońcu kolory fioletowo – szmaragdowej smukłej sylwetki. Była najpiękniejsza w całej okolicy. I każdy musiał to przyznać spojrzywszy na nią choć raz.
Biada temu kto zadłuży się w kimś takim. Kimś kto wystarcza sam sobie. I widzi tylko siebie. I nic poza tym.
Ale nie mogło być przecież inaczej. Znalazł się nieszczęśnik. Marzyciel i romantyk. Wytworny Polny Konik. W długim zielonym fraku i białych rękawiczkach. Namiętnie grający na saksofonie. Tak, że serce się rozdzierało. Każde… poza sercem pięknej Pani Ważki. Miłość nie widzi jednak przeszkód. W ogóle zresztą nic nie widzi. Bo często jest kompletnie ślepa. I pełna wiary w spełnienie.
– Ta Ważka… Taka ważna. Że niby najpiękniejsza! Phi…- plotkowała Komarzyca na bazarku – Konik Polny to naiwniak. Ona nigdy go nie zechce!
– Nie wiadomo – Biedronka przeglądała ze znawstwem towary, które Żuk przywiózł na swój straganik – te mszyce to na pewno świeże?
– Oczywiście, że świeże! – obruszył się Żuk – świeżuteńkie.
– Wie pani – Biedronka zwróciła się do Komarzycy – Konik Polny to bardzo dobra partia. Jego rodzina jest od pokoleń znana i szanowana w całej okolicy.
– Myśli pani, że ona na to zważa? – Komarzyca zapakowała nektar z czerwonych kwiatów – ma się za lepszą od nas wszystkich, ot co!
I cóż z tego, że rodzina Konika Polnego znana była i szanowana? Cóż z tego, że niejedna z okolicznych panien Motyli czy Błękitnych Muszek z chęcią oddałaby serce Konikowi! On kochał tylko jedną. Piękną i niedostępną Ważkę. A ona – wcale nie kochała jego.
Pewnego razu Konik Polny, w długim zielonym fraku i białych rękawiczkach, stanął pod liściem, na którym wygrzewała się Pani Ważka. I zaczął grać. Nie za głośno. Delikatnie. Z wielkim uczuciem. Z prawdziwym talentem. Dźwięki, które wydobywał ze swojego saksofonu poruszały serca i dusze. Wkrótce wokół zebrała się spora gromadka mieszkańców brzegu jeziora. Żuczki, Pajączki, Mrówki i Żabki. Muszki i Motyle zapatrzone miłośnie w Polnego Konika.
Jednak nie dla nich był to koncert. Nie dla nich piękne dźwięki. Nie dla nich muzyka prosto z serca płynąca.
Cóż na to piękna Ważka? Nawet nie poczekała aż muzyka ustanie. Wstała z liścia i przeciągnęła się z miną obojętną na wszystko. A potem… odleciała. Nawet nie spojrzawszy na Konika Polnego.
Teraz plotkowali już wszyscy. Nie tylko na bazarku.
– Co za charakter! Okropny! – złościł się Żuk – ten Konik to taki porządny młodzian. Zawsze grzeczny.
– Za wysokie progi – zaśmiała się Mrówka – wszyscy przecież jesteśmy gorsi od niej.
– Oj tak… – westchnął gruby Pająk – może i jest piękna. Ale to tylko piękno zewnętrzne. A w środku? Nic z czym chciałbym mieć do czynienia.
Tak powiedział gruby Pająk. Z którym mało kto chciał mieć do czynienia jeśli znał go tylko z widzenia. Ale serce miał wielkie i czyste jak złoto.
Konik Polny nie chciał słuchać plotek. I dobrze. Plotki to nic dobrego. Każdy dodaje od siebie ziarenko. I potem już nie wiadomo co było na początku.
Lepiej samemu sprawdzić sprawy. O ile można. I o ile jest się przygotowanym na wszystko. Także na wielkie rozczarowanie.
Konik Polny nie był z tych, którzy łatwo się poddają. Jeszcze kilka razy dawał koncert dla pięknej Ważki. Zbierał przy tym zawsze sporą publikę. I wielkie owacje. Tylko jedna pani jawnie i ostentacyjnie okazywała brak zainteresowania. Co nie zrażało zakochanego Konika. Za to smuciło wszystkich wokół. Bo Konik Polny tak bardzo się starał. I tak wiele uczuć wkładał w swoją grę.
W końcu odważył się. I przyszedł się oświadczyć. Pięknej Pani Ważce. Zielono – szmaragdowej. Przyniósł bukiet kwiatów. I pierścionek po babce. I klęknął przed nią – jak należy.
Sama odmowa to mógłby jeszcze nie być cios najgorszy. Ale te słowa…
– Ty??? Zielony Konik Polny??? Może Motyle i Błękitne Muszki mdleją na twój widok! Może je rozczula to twoje trąbienie. Ale ja? Ja jestem inna. Lepsza od nich. Chyba przyznasz! Dlaczego miałabym chcieć ciebie???
Konik Polny zniósł to dzielnie. Ale serce połamało mu się całkiem. Na kawałki. I było już do niczego. A melodie, które odtąd grał na swoim saksofonie, były tak smutne. I tak piękne. Że wszyscy, którzy ich słuchali – płakali.
Pewnego razu na brzeg jeziora wprowadził się Jelonek Rogacz. Żuk nad żukami! Król owadów. Przynajmniej tak zwykle go traktowano. Piękny był jak królewicz z bajki. Pewny siebie i swobodny. Arystokrata. Lub taki się urodził. Urodziwy na zewnątrz. Ale i w środku.
Ale nie obnosił się z tym. Równy był z niego gość. Przyjacielski i sympatyczny. Szybko zjednał sobie wszystkich wokół i polubili go tak, jakby żył z nimi od dawna.
Nic sobie z tego nie robił, że robił wrażenie na wszystkich. A zwłaszcza na pannach Motylach i Błękitnych Muszkach. Także Mrówki, Żabki, Pająki i Biedronki z podziwem patrzyły na Jelonka Rogacza. I wszyscy się cieszyli, że ktoś tak wyjątkowy zamieszkał w sąsiedztwie.
I ktoś jeszcze zwrócił na niego uwagę. Ktoś kto zadłużył się po uszy. Chociaż nie chciał się do tego przyznać.
Piękna Ważka, szmaragdowo – zielona, ze srebrzystymi skrzydełkami. Zadłużyła się w Jelonku. Przystojnym i tak innym od wszystkich, których znała dotąd. Oto był ktoś dla niej! Partner idealny. Piękny jak z bajki.
I chociaż dumna była i wyniosła, to kiedy tylko zjawiał się w pobliżu, wykonywała popisowe loty. A jej smukłe ciało połyskiwało w słońcu.
– Widziała Pani? – szeptała Komarzyca do Biedronki nad straganem pana Chrząszcza – piękni są oboje. Przyznać trzeba. A ona bez wstydu go adoruje.
– Szkoda go dla niej – odpowiadała Biedronka – co z tego, że piękna? Czy do życia razem piękno jest potrzebne? Czy wystarczy go za wszystko czego w środku brak?
Znowu plotkowano. Bo każdy lubi plotki. Chociaż one nigdy nie przynoszą nic dobrego. Ale Rogacz Jelonek nic sobie z nich nie robił. Owszem, zauważył piękną Panią Ważkę. Zauważył jej spojrzenia i zaloty. Ale co miał poradzić na to, że zupełnie nie była w jego typie. Zbyt błyszcząca. Zbyt wyraźna. Wolał skromność i prostotę. A w ogóle to miał jeszcze czas na amory. Życie przed nim. I spotka jeszcze nie jedną owadzią piękność na swojej drodze. A nawet jeśli nie – czy po to żyje, żeby się tym teraz zamartwiać?
Na nic Ważki zaloty. Na nic srebrne skrzydełka. Piękny Jelonek Rogacz uśmiechał się grzecznie do niej. Czasami prawił komplementy. Ale na nic więcej nie mogła liczyć.
Nad brzegiem jeziora. Połyskującego w blasku zachodzącego słońca. Pachnącego latem. Piękna Ważka usychała z miłości. Która nie mogła się spełnić. Niezwykły Jelonek Rogacz wiódł żywot kawalerski – otoczony przyjaciółmi. Wytworny Konik Polny z sercem połamanym na kawałki grał wieczorami na saksofonie. I była to najlepsza maść przeciwbólowa. I nie tylko dla niego.
Biedronka rozsiadła się wygodnie na zielonym leżaku.
– Spokojnie tu, prawda? – zagadnęła Komarzycę, która rozkładała na trawie kolorowy koc – gdzie może być lepiej niż nad brzegiem jeziora?!
– Oj tak – przytaknęła Komarzyca – nigdzie nie jest spokojniej. I piękniej…
Pewnego razu żył sobie Pajączek. Niewielki i szczupłej sylwetki. Nogi miał chude i raczej długaśne. I miał ich aż osiem.
Mając osiem nóg można zajść daleko! Tak przynajmniej myśli wielu. Osiem nóg to nie to samo co zaledwie dwie nogi. A długie nogi to już majątek. Z takimi nogami to kroki są dłuższe. Można też biegać szybko. Lub po prostu – dobrze się na nich prezentować. Co przecież też nie jest bez znaczenia.
Tak to wygląda z boku. A jak jest naprawdę?
Naprawdę to natura tak to rozdzielała, że akurat pająkowi dała osiem nóg. A on się wcale o to nie prosił. I teraz wszyscy oczekują, że te cztery pary długaśnych odnóży zaprowadzą go gdzieś daleko, wysoko… gdzieś gdzie nie da się dojść mając tylko dwie nogi albo nawet cztery.
I tu się zaczyna cała historia. Bo ten pająk akurat nigdzie nie zamierzał dojść. W dodatku kiedy szedł za szybko na swoich długich nogach to zdarzało mu się potknąć o którąś i o mało nie wywijał kozła. Może też dlatego, że był z natury trochę marzycielem. I zdarzało mu się zamyślić na chwilę.
Tak to już jest. Inaczej sprawy wyglądają z zewnątrz. A inaczej u ich sedna.
Zapanowanie nad czterema nogami to już jest wyczyn. A spróbuj z ośmioma!
Nie to, żeby mu to utrudniało życie. Życie brał takim, jakie jest i nie zamierzał narzekać. Ani na ten dar od natury w postaci ośmiu długaśnych, wiecznie plączących się nóg. Ani na nic innego.
Życie upływało mu zwyczajnie. Po części na wypełnianiu codziennych pajęczych obowiązków, jak tkanie misternych pajęczych sieci. Po części na przyjemnościach, jak włóczenie się bez celu to tu to tam. Wygrzewanie się na słońcu. Czy… pisanie wierszy.
Tak, tak. Jakkolwiek dziwnie to zabrzmi – ten oto Pajączek był poetą. Zupełnie niechcący i nie zaplanowanie. I nie od zawsze. Któregoś dnia odkrył, że rymy składają mu się same w głowie. A każdy listek, płatek, słoneczny lub deszczowy poranek, przynoszą natchnienie i wielką potrzebę opiewania tego wszystkiego w wierszach i rymowankach. A nawet we fraszkach czasem!
Tak właśnie było.
Ale nikogo to nie obchodziło. Bo pająk nie po to jest na świecie, żeby być poetą! Nie po to natura dała mu długie i szybkie nogi, żeby pisał wiersze. Bo to tak, jakby marnował ten dar zamiast zrobić z niego użytek. A wiersze… wiersze to niech piszą dżdżownice. One nie mają nóg. I może mają czas na tworzenie.
Pewnego razu Pajączek jak zwykle wędrował przed siebie. Niezbyt szybko – bo nikt go nie gonił. Niezbyt składnie – no bo osiem nóg! Niezbyt tym zmartwiony, żeby nie zauważyć, że wiatr porusza trawy i wyglądają jak zielone morze. I że drzewa kłaniają się sobie wytwornie. A białe chmury mkną przed siebie po błękitnej polanie niebios, jak małe rozbrykane owieczki.
Pająk zatrzymał się i rozejrzał powoli. W głowie zaczął opisywać sobie piękne obrazy, na które patrzył. Powoli wyjął z kieszeni mały notatniczek, który zawsze nosił przy sobie. I na pewno byłby z tego piękny wiersz. Ale w tym momencie ktoś całkiem blisko – bo nad samym uchem pajączka – całkiem głośno powiedział:
– Ależ masz długaśne nogi! I jaki jesteś szczupły! Musisz szybko biegać. A ja właśnie szukam biegacza. Ty może szukasz trenera? Chyba nie przypadkiem nasze drogi zbiegły się w tym miejscu. Trener Skoczkowski jestem! – i trener Skoczkowski schylił lekko głowę mrużąc przy tym oczy. Był brązowy i dość rosły. I był polnym pasikonikiem.
Ale zanim Pajączek zdążył odpowiedzieć cokolwiek pasikonik Skoczkowski już biegał z długą miarką dookoła i mierzył każde z jego ośmiu odnóży, mrucząc coś pod nosem.
– Długie… szybkie… i aż osiem! Zawody już za tydzień. To będzie bieg. To dopiero będzie bieg! – tak mruczał pod nosem trener.
– Przepraszam… – zaczął Pajączek – ale ja nie…
– Spokojnie spokojnie! Nic się nie martw. Pewnie chciałbyś się jakoś odwdzięczyć. Ale nie trzeba. Nie trzeba. To dla mnie przyjemność. Naprawdę. Po prostu kocham te emocje! Te tłumy na trybunach. Gładką bieżnię… Tak jest brachu. Wiesz pewnie o czym mówię. Pewnie nie raz widziałeś. A może biegałeś już nawet po bieżni?
Pajączek nigdy nic takiego nie widział. Raz chyba coś słyszał. Ale się nie zainteresował. Bo bieganie go nie interesowało. Ani troszeczkę.
Tymczasem trener, klepiąc go po plecach i nawijając bez żadnej przerwy, prowadził go już dokądś. I to tak, że pająk w ogóle się nie zorientował. I zupełnie niespodziewanie zobaczył przed sobą długą bieżnię w kolorze czerwonym. Jak czerwoną wstążkę pośród zielonych traw.
– Zaraz zobaczymy, co potrafisz – powiedział pasikonik i ustawił Pajączka na linii, pod którą ktoś wymalował duży napis: START.
– Ale ja nie potrafię biegać… – zaczął Pajączek. Ale trener uciszył go ruchem ręki i zapatrzył w mały stoper, który wydostał z jednej z kieszeni swojej brązowej kurtki.
– Iiii… Start! – krzyknął z mocą i entuzjazmem w głosie, a Pajączek – ze strachu chyba – ruszył na swoich długaśnych chudych ośmiu nogach przed siebie.
Niewiele jednak potrzebował czasu by… potknąć się o swoje długie nogi i runąć jak długi na czerwoną bieżnię.
Bieganie nie pociągało go nigdy. A to, że ma długie nogi to przecież jeszcze nie oznacza, że urodził się biegaczem. Chociaż niektórym może się to nie mieścić w głowie.
Trener Skoczkowski po paru kolejnych próbach – podczas których Pajączek udowodnił mu już ostatecznie kompletny brak talentu do biegania – zrezygnował. Z rozczarowaniem i żalem spojrzał na długie nogi swojego niedoszłego podopiecznego i w końcu dał za wygraną.
– Przepraszam – bąknął nieco speszony Pajączek – to chyba nie dla mnie. Wie pan, wolę pisać wiersze…
– Wiersze??? – wykrzyknął trener z odrazą – z takimi nogami? Z tyloma nogami?! Mógłbyś zrobić karierę!
Ale przecież nie każdy chce robić karierę, prawda?
Pajączek chciał już wrócić do swojego spokojnego i zwyczajnego życia. I chciał znowu patrzeć w niebo i układać wiersze…
No, ale nie… Jednak nie mógł! Jego długaśne nogi i sylwetka musiały budzić zainteresowanie. Jakże by inaczej.
– Ależ Pan ma imponujące nogi! – cmoknęła Mucha, poprawiając na nosie wielkie okulary przeciwsłoneczne – pewnie stawia pan siedmiomilowe kroki. Osiem na raz! Wybieram się do siostry za lasem. Może wybrałby się pan ze mną. A właściwie… zaniósł mnie tam?
Nim Pajączek zdążył zareagować już mucha gramoliła się na jego wątły grzbiet. A że Pajączek spokojne miał usposobienie i nie chciał kłótni – ale też trochę był nieśmiały – pomyślał, że właściwie może by mógł…
Mógłby. Gdyby swoje nogi traktował jak dar natury, dzięki któremu może wiele dokonać. A nie jak zwykłe nogi, które służą co najwyżej do spacerowania. I czasami do biegania – ale tylko dla przyjemności.
W dodatku Mucha nie była najlżejsza. A on nie jest psem czy kotem, żeby móc ją nosić jak piórko.
– Phi – prychnęła Mucha – mieć tyle nóg i żadnego z nich pożytku.
Pajączek patrzył na nią z miną dobrotliwą. Czy wszyscy w końcu dadzą mu spokój?
– Wolę pisać wiersze – powiedział – a nogi potrzebne mi są do chodzenia po świecie.
– Wiersze??? – Mucha spojrzała na niego uważnie znad swoich wielkich okularów – eee nie… daj już spokój – machnęła ręką – przecież te nogi mogą dać ci sławę!
Nooo… ale przecież nie każdy chce być sławny prawda? Niektórzy nawet bardzo by tego nie chcieli. Bo wtedy to się już w ogóle nie ma spokoju. Ani czasu na pisanie wierszy.
– Piękne nogi – westchnęła pani Motyl – długie i chude. Kto by takich nie chciał? Pan powinien szczycić się nimi. Chodzić tu i tam i obnosić z nimi! Chwalić się!
– Ale proszę pani, to tylko kłopot – powiedział Pajączek, podnosząc głowę znad swojego notatniczka – ciągle się plączą. I jest ich aż osiem. Muszę nad nimi wszystkimi zapanować. A poza tym… to zwykłe nogi. Przydają się. Bez nich nie mógłbym tkać sieci. I wędrować po łące. I opisywać potem wszystkiego, co zobaczyłem – w moich wierszach.
– W wierszach??? – pani Motyl odchyliła się nieco w tył zdumiona – ależ pisanie wierszy to marnotrawstwo czasu! I tego wyjątkowego daru – ośmiu wspaniałych nóg! Dzięki którym mógłbyś tak daleko zajść!
– Ale kiedy ja kocham tworzyć! Moje wiersze dają mi tyle radości. I myślę, że niektóre są naprawdę dobre.
– Niemożliwe – skrzywiła się pani Motyl – jesteś pająkiem. A pająki nie piszą wierszy. Jesteś jeszcze bardzo młody. Kiedyś może wreszcie to zrozumiesz. Że w życiu ważna jest kariera, sława! A ty masz już zadatki. Bo dostałeś od natury takie nogi! Chyba nie chcesz być taki… bezużyteczny???
– Przepraszam – powiedział nagle stanowczym tonem Pajączek – a czy skoro już je dostałem, to czy nie są to moje nogi? I czy nie ja powinienem decydować o tym, do czego chcę ich używać? Czy nie tak?
Pani Motyl zdziwiła się tą nagłą stanowczością. Patrzyła przez chwilę na Pajączka zamyślona a potem powiedziała:
– Sama nie wiem. Jesteś jeszcze taki młody… Skąd możesz wiedzieć, co jest dobre dla ciebie?
No właśnie. Skąd ktokolwiek ma wiedzieć, co jest dla niego dobre? I czy słuchać rad starszych, mądrzejszych, innych? Czy słuchać serca i tego, co w duszy gra?
Pajączek przyjrzał się z zadowoleniem pięknej sieci, którą właśnie utkał. Tak – to zdecydowanie leżało w jego naturze. A teraz wybierze się na spacer. Na swoich długaśnych ośmiu nogach. Starając się ich nie poplątać. Na pewno w końcu zapanuje nad nimi. I kto wie – może nawet będzie biegał! Jeśli zechce.
A tymczasem napisze wiersz. Pewnie nie jeden. Świat taki piękny dookoła. Dary natury nieprzebrane. I rozbrykane chmurki na niebie. I pająki z długaśnymi nogami. Ośmioma na raz! Same cuda :). Czy nie można po prostu cieszyć się tym wszystkim, zamiast od razu robić ze wszystkiego użytek?
Pewnego wieczora Gniewek siedział przy oknie. Szary wieczór rozpościerał szare zasłony na niebie i rozwieszał je na gałęziach drzew. Drzewa w parku wyglądały jak pokręcone rzeźby z rozpostartymi ramionami. Brama do parku wyglądała jak magiczne wrota. Wysoka. Cała ozdobiona poskręcanymi listkami, które ktoś pewnie ręcznie wykonał z grubego metalu. A wyglądały tak, jak wycięte z cieniutkiego czarnego papieru. Tata mówił kiedyś, że ma ze 100 lat! Wyglądała na tyle. I że ma duszę. Tak się wyraził. I że teraz już nie robi się takich rzeczy. Gniewek nie bardzo rozumiał o co chodziło z tą duszą. Ale od tego czasu patrzył na tę bramę z wielką czcią.
Gniewek nie był w ogóle śpiący chociaż pora snu zbliżała się z każdą minutką. Nagle wpadł na dziwaczny pomysł: miał ochotę na spacer!
Wieczór był chłodny a spać mu się nie chciało. Po ciepłym dniu taki spacer to super pomysł!
Tylko… tylko, że się trochę bał. Cienie tańczyły w parkowej alejce tam gdzie pomiędzy drzewami rosły latarnie. Drzewa wyciągały swe ciemne ramiona jakby chciały kogoś w nie złapać.
Wiatr co jakiś czas pogwizdywał lekko. Nietoperze zataczały kręgi nisko, na wysokości koron drzew… Pójść tam samemu??? Brrr…
Ale przecież mógłby pójść z kimś! Obok mieszka Ali. Ona jest wspaniała! Miła, wesoła i bardzo dzielna. Ona na pewno się nie boi. Gniewek lubił spędzać z nią czas. Może będzie miała ochotę na spacer?
Ali oczywiście miała ochotę na spacer. Na nią naprawdę zawsze można było liczyć.
– Tylko weź latarkę – poinstruowała Gniewka przez telefon – niedługo zrobi się całkiem ciemno i łatwiej będzie nam wrócić.
Spotkali się na ulicy pod blokiem. Dookoła było cicho i spokojnie. Od czasu do czasu przejechał samochód. Od czasu do czasu z któregoś okna dał się słyszeć czyjś głos.
A w parku… w parku było zupełnie jak w innym świecie. Trochę zaczarowanym. Trochę strasznym.
– Ty się nigdy nie boisz? – zapytał Gniewek.
– Czasami się boję – odpowiedziała Ali rozglądając się z zaciekawieniem po mrocznym parku. – Boję się dentysty – dodała.
– A nie boisz się ciemności? Dziwnych dźwięków w zaroślach? Nagłego szelestu liści???
Ali zamyśliła się na chwilę.
– Nie – odpowiedziała – tego się nie boję. To zawsze da się jakoś wytłumaczyć.
W tej chwili z góry, prosto pod ich stopy, spadł z drzewa z szelestem gruby powyginany konar. Gniewek odskoczył z przerażoną miną.
– Ktoś jest tam na górze – szepnął zadzierając głowę.
– Eee…- Ali machnęła ręką – nic takiego. Pewnie ptak strącił.
– Ptak??? Taki gruby konar??? – Gniewek wytrzeszczył oczy.
Ale konar nie był ciężki
W środku był całkiem pusty. Spróchniały.
– Pewnie spadł kiedyś na niższe gałęzie i leżał tam sobie pomiędzy nimi. Aż ptak czy inne żyjątko strąciło go przez przypadek – Ali ominęła konar i powędrowała dalej.
Było już całkiem ciemno i wszystko wyglądało teraz zupełnie inaczej niż za dnia. Cienie porozłaziły się po całym parku chwiejąc się lekko na chudych nogach. Wiatr kołysał park do snu a ptaki i zwierzątka krzątały się przed nocą robiąc mały harmider w zaroślach.
– Wracajmy – powiedział Gniewek – rodzice będą się niepokoić… Słyszałaś???! – zatrzymał się nagle przerażony i chwycił Ali za rękę – co to było???
Krzew tuż obok nich poruszył się z szelestem jakby skrywał się tam jakiś stwór. Straszny, z pazurami!
– To pewnie jakiś mieszkaniec parku. Mysz może…? – zastanawiała się Ali spokojnie.
– Mysz??? Mała mysz ma taką siłę???
W tym momencie spośród gałęzi krzewu prosto na ścieżkę wybiegła ruda wiewiórka. A zaraz za nią druga. Popatrzyły na dwoje małych wędrowców i pobiegły na pobliskie drzewo.
Gniewek rozdziawił buzię ze zdziwienia. A Ali uśmiechnęła się i pociągnęła go za rękaw kurtki.
– Wszystko da się wytłumaczyć – rzekła.
Szli powoli ramię w ramię po ciemnej alejce wieczornego parku. Żwir szeleścił pod butami i ten dźwięk świdrował uszy.
Zastanówcie się: w dzień tysiące dźwięków mieszają się ze sobą. Jedne giną w drugich i powstają zupełnie nowe. Kiedy jest tak zupełnie cicho wtedy ten jeden dźwięk, który się usłyszy, nareszcie może zaprezentować się w całej swojej złożoności ale i prostocie. Szelest żwiru pod butem nagle urasta do rozmiarów piania koguta lub nawet klaksonu samochodu. A im dłużej się w niego wsłuchujemy tym bardziej wydaje nam się, że nigdy dotąd tak naprawdę nie słyszeliśmy szelestu żwiru. No to po prostu tak, jakby ze ścieżki wziąć jeden mały kamyczek, spośród tysięcy innych, i obejrzeć go dokładnie ze wszystkich stron.
Byli już blisko wyjścia z parku kiedy nagle z drzewa zerwała się chmara nietoperzy i niespokojnie zaczęła krążyć nad ich głowami. Ich skrzydła szumiały – albo Gniewkowi się tak wydawało – a ostre pazurki połyskiwały na tle kremowej kuli księżyca.
– Wyruszają na łowy- szepnęła Ali – jak co wieczór.
– Dzisiaj pełnia – powiedział Gniewek z przejęciem – wyglądają jak małe wampiry w czarnych pelerynkach.
Ali zaczęła się śmiać.
– Trochę to są takie małe wampiry. Ale nam raczej nic nie zrobią.
Smugi światła z latarek Gniewka i Ali obejmowały fragmenty chropowatych pni drzew, kępy wysokiej trawy, gałęzi zarośli. W świetle latarek wszystko wyglądało magicznie i strasznie. Dla Gniewka. Ale nie dla Ali. Ali na wszystko znajdywała wytłumaczenie. A to że wiatr, a to że ptak. Kiedy indziej – że wiewiórka albo mysz.
Gniewek słuchał co mówiła i cieszył się, że jest obok. Bo było mu dużo raźniej. Ale czasami przestawał słuchać i tylko wpatrywał się w dziwne kształty i faktury. I widział wyciągnięte ramiona, dziwne twarze i oczy, peleryny i szpony… i nie chciał słuchać tłumaczeń Ali. Bo o ile przyjemniej czasami jest się trochę bać w ciemnym parku wieczorem. Niż na każdą rzecz, za każdym razem, znajdywać najzwyklejsze na świecie wytłumaczenie.
Parkowa brama wyglądała w świetle książyca jak zaczarowana. Monumentalna. Najeżona i sroga. I jednocześnie jakby narysowana cienkim pędzelkiem na tle kremowej kuli księżyca. Misternie zdobiona poskręcanymi listkami, które w ciemności zdawały się lekko poruszać na wietrze. Musiała mieć 100 lat. Dzisiaj z pewnością nikt już nie robi takich bram. Takich, które mają w sobie duszę… Przeszli pod nią w milczeniu i z lekką trwogą. W pewnym momencie oboje poczuli dziwne muśnięcie na twarzach. Nie był to dotyk wiatru. Był to zupełnie inny dotyk… coś bardziej jak nić pajęcza ale nie tak lekkie. Bardziej jak dotyk dłoni. Która głaszcze po policzku przed snem. Tylko taki ledwie odczuwalny…
Biegiem puścili się przed siebie nie oglądając ani razu. Zdyszani wybiegli do bloku i zatrzymali dopiero na korytarzu.
– Co to było Ali? Jak myślisz – zapytał Gniewek.
– Nie wiem…- Ali próbowała złapać oddech – nie mam pojęcia.
Pożegnali się krótko i rozeszli do swoich mieszkań. Zmęczeni i lekko oszołomieni.
Zanim Gniewkowi udało się usnąć, długo wpatrywał się w ciemność. Myślał o parku i o bramie, która ma duszę i trochę się bał. Ale gdzieś bardzo głęboko czuł podekscytowanie. I pewną
satysfakcję. Bo przecież wiedział to na pewno i czuł od zawsze. Że jednak… Jednak nie wszystko da się wytłumaczyć. I że to wcale nie jest prawdą. To – że nie ma się czego bać!
Dla mojego Synka, który bardzo polubił tę bajeczkę 🙂
– Zły dzień, zły dzień… dzisiaj będzie zły dzień…
– Co tam mruczysz?
– Zdaje się, że wstałem dzisiaj lewą nogą – powiedział Grysik i spojrzał ponuro na kolegę.
– Może nie będzie tak źle? – Marvin dawno nie widział Grysika w tak złym nastroju. Ale próbował, jak mógł.
Szli do szkoły w milczeniu, Grysik nie miał ochoty rozmawiać. O niczym. Jego przyjaciel szedł więc obok i starał się być tak cicho, jak to tylko możliwe. Tylko żwir na ścieżce szeleścił.
W progu szkoły spotkali Pat. Miała włosy związane w kucyk i niebieską koszulkę. Grysik bardzo ją lubił. Podobał mu się jej kucyk i miły głos. Chociaż nie przyznawał się do tego, Marvin wiedział że przyjaciel podkochuje się w Pat.
– Cześć Grysik – Pat uśmiechnęła się promiennie.
– Odczep się – warknął Grysik – nie mam nastroju na pogawędki.
Pat była dziewczyną. A dziewczynom w takich chwilach robi się po prostu przykro. Pat odwróciła się gwałtownie i pobiegła do klasy. Na odchodne powiedziała coś jeszcze, w stylu:
– Czasami bywasz naprawdę okropny!
Grysik wzruszył tylko ramionami.
Podczas lekcji wiercił się i kręcił. Wyjątkowo nie mógł dzisiaj usiedzieć w ławce.
Pani od matematyki – zwana przez nich Sinusoidą – spojrzała na niego znad okularów.
– Grysik – zwróciła się do niego – przypomnij nam proszę na jakim zadaniu skończyliśmy ostatnio?
Grysik miał pustkę w głowie. No tak! Wczoraj nawet nie zajrzał do zeszytu. Jakoś nie znalazł czasu. Kątem oka zauważył, że Marvin daje mu jakieś znaki. Pewnie próbuje mu pomóc. Ale on prycha na jego pomoc. Sam stawi czoła Sinusoidzie.
– Nie pamiętam – powiedział powoli i dobitnie, patrząc nauczycielce prosto w oczy.
Sinusoida zsunęła okulary niżej, na czubek nosa, i spojrzała na niego badawczo. A potem pokręciła głową z dezaprobatą. Co się dzieje z tymi chłopcami? Przecież to miłe dzieciaki. A czasami coś jakby w nich wstępowało. Tyle lat pracy i doświadczenia, a czasami człowiekowi brakuje odpowiedzi – co ma o tym myśleć?
– W takim razie dostaniesz dzisiaj dodatkowe zadanie domowe. Żebyś sobie utrwalił i poćwiczył pamięć.
Kiedy tylko skończyła się lekcja Grysik energicznie wyszedł z sali, nie poczekawszy na Marvina. A kiedy po kolejnej lekcji rozpoczęła się przerwa obiadowa, poszli na obiad osobno. Co prawda Grysik rozglądał się za kolegą, niosąc w ręku talerz zupy, ale Marvin widocznie zjadł już i sobie poszedł. Grysik szedł, rozglądając się na wszystkie strony. Nie zauważył idącego z naprzeciwka chłopca, który jak on niósł talerz z ciepłą zupą. Wpadli na siebie zupełnie niespodziewanie. Zupa wylała się na podłogę. Zrobiło się zamieszanie…
I Grysik nie zdążył już zjeść obiadu. Ale i ten drugi także nie. Ale Grysik zdążył jeszcze powiedzieć mu kilka przykrych słów, bo przecież mógłby uważać bardziej jak chodzi i w ogóle!
Taki to był dzień.
W końcu lekcje skończyły się i Grysik z Marvinem wyszli ze szkoły. Pat minęła ich na swojej niebieskiej hulajnodze, ale nawet na nich nie spojrzała. Jej kucyk oddalał się szybko, podskakując wesoło. Marvin szedł obok przyjaciela milcząc. Nie wiedział jak poprawić mu nastrój. I nie chciał popsuć mu go bardziej. Ale szedł obok, bo przecież to był jego najlepszy przyjaciel. Nie miał lepszego.
Grysik westchnął w pewnym momencie ciężko i powiedział:
– Co za okropny dzień! No mówię ci! Od rana wiedziałem, że będzie taki! Na szczęście już jest trochę lepiej. Już nie czuję się tak okropnie jak wcześniej.
– Mhm… – mruknął Marvin.
– No powiedz! – Grysik zatrzymał się i przytrzymał przyjaciela za ramię – sam powiedz! Tylko mi może się zdarzyć coś takiego! Prawdziwy pech! Same złe rzeczy od rana! Czy ktoś jeszcze wie jakie to uczucie?
Marvin patrzył na niego i się nie odzywał.
– Dlaczego nic nie mówisz? Co z tobą? Jeszcze ty…?!
No i wtedy już Marvin nie wytrzymał. I wyparował do kolegi:
– Chcesz??? To ci powiem! Proszę bardzo! Wymyśliłeś sobie rano, że masz zły dzień! Całą drogę do szkoły nie odezwałeś się do mnie ani słowem! Potem odezwałeś się brzydko do Pat – a ona chciała się tylko z tobą przywitać! Następnie byłeś niemiły dla Sinusoidy! I za co??? Za to, że się nie przygotowałeś do lekcji. Już nawet nie wspomnę, że kiedy chciałem ci pomóc odwróciłeś się ode mnie… wolałem już przez resztę czasu cię unikać, bo bałem się, że znowu będziesz niemiły…
A podczas obiadu wpadłeś na tego chłopca. Przez ciebie nie zdążył zjeść obiadu, a ty jeszcze go zwymyślałeś…
I może powiesz mi teraz : kto miał dzisiaj zły dzień? Ty??? Czy może te wszystkie osoby, dla których byłeś dzisiaj taki okropny???
– Widziałeś jak na niego wpadłem??? – zapytał Grysik kompletnie zaskoczony słowami przyjaciela – myślałem, że już sobie poszedłeś…
– Widziałem wszystko – odpowiedział Marvin – i
przez ciebie… miałem dzisiaj naprawdę zły dzień – dodał smutno.
Grysik stał teraz z bardzo głupią miną. Patrzył na przyjaciela smętnie. Marvin miał rację. Teraz dopiero to zrozumiał. Zachowywał się dzisiaj okropnie. Myślał, że ma zły dzień. Ale zdaje się, że to on go zepsuł.
A mimo to… jego przyjaciel był obok i znosił jego humory. I nawet próbował mu pomóc podczas matematyki. A teraz wygarnął mu wszystko – zupełnie słusznie. Zasłużył sobie na to bez dwóch zdań!
– Wiesz co, Marvin, prawdziwy z ciebie przyjaciel. Przepraszam cię za dzisiejszy dzień.
– Nie tylko mi jesteś winien przeprosiny – odpowiedział Marvin.
– Wiem…- odpowiedział Grysik potulnie – jutro wszystko naprawię.
– Tylko żebyś znowu nie miał złego dnia – Marvin zmarszczył czoło.
– Miałeś rację – powiedział Grysik – to nie dzień był zły. To ja go zepsułem wszystkim dookoła.
Marvin pokiwał tylko głową, a potem poklepał przyjaciela po ramieniu.
I więcej już do tego nie wracali. Bo nie było po co. Wszystko zostało już wyjaśnione i mogło być znowu tak jak zawsze.
Zwyczajne dni pełne dobrych rzeczy. A czasami trudniejszych – jak to bywa. Które jednak łatwiej znieść dzięki przyjaciołom i życzliwym ludziom wokół. A przecież każdy kogoś takiego gdzieś tam obok siebie ma. Chociaż może nie zawsze to zauważa.
IPewnego razu był sobie zając, który mieszkał na Księżycu. Tak, właśnie – dokładnie tam. Na okrągłym jak naleśnik i jasnym jak dziecięca buzia Księżycu.
Czy Księżyc nie jest dobrym miejscem do życia? Na pewno tak. Srebrzysty piasek i blaski tańczące na piasku. Żadnych zbędnych zapachów i form życia. Żadnych zbędnych emocji. Tylko spokój. I cisza.
Pogoda na Księżycu jest zazwyczaj umiarkowana. Nie za ciepło. Nie za zimno. W sam raz. Przyroda jest dosyć skromna. Gdzieniegdzie krzaczek lub trawka. Pojedyncze źdźbła raczej. No i dużo dużo piasku!!! Zupełnie wyjątkowego piasku. Bo piasek ten jest srebrny i błyszczący.
I pewnie dlatego łapki zająca zawsze się błyszczały .
Co można robić na Księżycu? Niewiele tu do roboty. Właściwie można by cały dzień leżeć na leżaku i odpoczywać. Patrzeć jak kosmiczne błyski tańczą na srebrnym piasku i rozświetlają go tak, że Księżyc staje się na chwilę Słońcem. Taki blask od niego bije.
I to właśnie robił zając. Patrzył i odpoczywał. I marzył…
O czym marzył księżycowy zając? O księżycowych babeczkach z lukrem. Słodkim i błyszczącym. O księżycowym mleku słodkim jak nektar. O leżaku jeszcze bardziej miękkim i wygodnym niż ten, który posiadał.
Czasami marzył o lekkim wietrzyku, który chłodzi czoło i przydługie uszy. A kiedy indziej o nieco wyższej temperaturze – w której można by się kąpać jak w jeziorze.
Jezior na Księżycu nie było wiele. Tyle tylko ile potrzeba, żeby czasami móc napić się wody lub ochłodzić łapki. Wszystkiego tutaj było jakby w sam raz i w takiej formie i postaci, żeby nie naruszyć eleganckiego otoczenia i nie popsuć srebrzysto – błogiej atmosfery.
Księżycowy zając mógł czuć się księżycowym arystokratą. Jego życie pełne było umiarkowania i elegancji. Ktoś mógłby uznać, że to wymarzone życie.
Ale tak naprawdę każde życie, nawet zupełnie inne niż to, które miał, byłoby dobre. Pod jednym wszakże warunkiem. Że nie czuje się tęsknoty za niczym innym. Tylko jest się tu i teraz. Zanurzonym w tym po same uszy. I nic nie wydaje się lepsze.
Pewnego razu zając jak zwykle leżał i marzył. W końcu nie miał za wiele do roboty. Ale nie wiadomo dlaczego i jak, nagle w jego duszy odezwała się jakaś uśpiona dotąd nuta. I jego marzenia pobiegły zupełnie inną drogą niż zazwyczaj. Zupełnie mu dotąd nieznaną.
Księżycowy zając marzył dzisiaj o zielonej trawie. Pachnącej i miękkiej. Marzył o żółtych mleczach. Małych słoneczkach na chudych łodygach. Marzył o zapachach słodkich jak kwiatowy nektar, które mieszają się ze sobą i uderzają do głowy. A potem plączą myśli i wygrywają w głowie skoczne melodie.
Sam nie wiedział skąd wzięły się w jego głowie takie marzenia. Zielona trawa? Co za pomysł? W dodatku miękka – jak dywan, na którym można się położyć. Też coś!
I te zapachy. Zupełnie oszałamiające. Nie delikatne i stonowane – jak to na Księżycu. Ale takie, które mieszają się ze sobą i są tak słodkie, że ma się ochotę je ugryźć.
To było coś zupełnie nowego dla księżycowego zająca. I zupełnie nie wiadomo skąd się w nim wzięło. Dotąd nie miewał w głowie takich rzeczy. Ale może… taka straszliwa myśl przebiegła mu przez głowę, i na chwilę w niej zatrzymała zostawiając ziarenko wątpliwości, które będzie odtąd w niej kiełkować… może w jego naturze nie jest bycie księżycowym arystokratą? Może jego dusza jest na przykład duszą artysty? Lub kogoś jeszcze innego. I te wszystkie barwy i zapachy, miękkość trawy… wszystko to mieszkało w niej od dawna. Przysypane srebrnym księżycowym pyłem. Z wierzchu błyszczące i spokojne, pod spodem pulsujące jak gorące serce. Które chce się wyrwać z klatki.
Zając wstał ze swojego leżaka i zaczął niespokojnie przechadzać się po Księżycu. W tę i spowrotem. I znowu: w tę – i spowrotem. I tak przez długi czas, który upłynął nie zauważony przez księżycowego zająca. Kilka razy podniósł głowę patrząc przed siebie. Ale w ogóle nie zauważał błysków tańczących na srebrzystym księżycowym piasku. I rozświetlających go tak, że wyglądał zupełnie jak srebrny talerz.
– Co u licha – mruczał zając pod nosem – co dzieje się ze mną. Przecież mam tu wszystko czego mi potrzeba. Spokój i ciszę. Ciepło i chłód. Noc i dzień. Czego mogę chcieć więcej?! Przecież mam wszystko…
Na drugi dzień zając wstał w średnim humorze. Ale sam przed sobą udawał, że wszystko jest w porządku. Postanowił dzisiaj bardzo się pilnować. Być głuchym na wszelkie głosy pochodzące z duszy. Zresztą możliwe, że jego dusza jest trochę chora. I tak jak to w chorobie – trochę nie wie czego chce. I trochę jest marudna.
Dzień mijał zającowi na zwykłych codziennych zajęciach. Czyli na nie-robieniu-niczego-specjalnego. Jak to na Księżycu. Jednak coraz bardziej nieubłaganie zbliżała się ta chwila, w której to zając zwykł siadać na swoim leżaku i marzyć.
Co robić??? Zastanawiał się zając i nerwowo zacierał srebrzyste łapki. Czy zmienić rozkład dnia? Zrezygnować z chwili marzeń? A może wyrzucić ten leżak??? Cisnąć nim w międzygwiezdną przestrzeń! Niech leci… hen, daleko. I niech doleci nawet na Ziemię. Czy w jeszcze bardziej odległe miejsce.
Kiedy coś – cokolwiek – zakłóca normalny rytm naszego dnia, czujemy się z początku nieco rozbici. A w tym przypadku sprawa była naprawdę poważna. Bo tu nie o drobiazg chodziło. Tylko o coś dużo trudniejszego.
I jeszcze coś… coś z głębi duszy, co nie chciało tam pozostać. Tylko przez kłębowisko uczuć przedostawało się do głowy księżycowego zająca. I najpierw cichutko a potem coraz głośniej… domagało się, żeby usiadł na tym leżaku. I żeby marzył znowu.
O zielonej trawie. Pachnącej i miękkiej. O żółtych mleczach. Małych słoneczkach na chudych łodygach. O zapachach słodkich jak kwiatowy nektar, które mieszają się ze sobą i uderzają do głowy. A potem plączą myśli i wygrywają w głowie skoczne melodie…
Zupełnie inaczej niż tu. Na cichym, spokojnym i pięknym Księżycu.
Życie księżycowego zająca nie było już takie jak dotąd. Nie było już takie gładkie i bez grudek – jak waniliowy budyń. Każdego dnia walczył z myślami. Każdego dnia miał ochotę samego siebie wytargać za uszy. I każdego dnia chwytał swój leżak i podnosił wysoko z myślą, że pozbędzie się go raz na zawsze. W końcu jednak stawiał go spowrotem na błyszczącym księżycowym piasku, pośród pojedynczych srebrnych źdźbeł trawy. I wracał do swoich marzeń.
A im więcej marzył tym mniej czuł się księżycowym zającem. Tym bardziej tęsknie patrzył w rozległą przestrzeń międzygwiezdną. I myślał, że wyrzucenie leżaka nic nie zmieni. Leżak niczemu absolutnie nie był winien. To on sam powinien wyruszyć przed siebie. Drogą mleczną. W inne miejsce tej galaktyki. Tam gdzie jego dusza od dawna już jest. Gdziekolwiek to jest…
Zostawić za sobą to co znane i bliskie? Zrezygnować z tego kim było się do tej pory? Porzucenie stałego rytmu dnia na Księżycu i zasmakowanie czegoś zupełnie nowego?
Potrzeba odwagi. Spojrzenia w głąb siebie i poszukania odpowiedzi tam w środku. Pogodzenia się z tym, że wątpliwości będą już zawsze. Ale dzięki nim wreszcie będzie coś do roboty. Nie spokojne i błogie nic-specjalnego-do-robienia na srebrzystym Księżycu. Tylko różnorodność barw, zapachów i uczuć.
Niebezpiecznie jest tak marzyć na leżaku. Niebezpiecznie jest pozwolić żeby uśpione nuty w duszy się odezwały. Gdyby nie odezwały się nigdy – można by dożyć na spokojnym i cichym Księżycu aż do późnych dni życia. I nigdy nie dotknąć miękkiej trawy. Komu by to przeszkadzało?
No właśnie…
Czy Księżyc nie jest dobrym miejscem do życia? Na pewno tak. Srebrzysty piasek i blaski tańczące na piasku. Żadnych zbędnych zapachów i form życia. Żadnych zbędnych emocji. Tylko spokój. I cisza.
Na pewno tak. Pod jednym wszakże warunkiem. Że nie czuje się tęsknoty za niczym innym. Tylko jest się tu i teraz. Zanurzonym w tym po same uszy. I nic nie wydaje się lepsze. W przeciwnym razie może się okazać, że Księżyc… to za mało.
Bajka dla Frania R.
Mały Franio przyłożył główkę do poduszki. Miał za sobą miły ale trochę męczący dzień. Pogoda była ładna i sporą część dnia spędził na dworze. Wśród maminych róż, których kolce wyciągały się groźnie w jego stronę.
– Nie podchodź tutaj mały Franiu – szeptały róże – nasze kolce nie są przyjemne i spotkanie z nimi zostawi bolesne ślady.
Mały Franio dobrze o tym wiedział. Wolał patrzeć na róże z pewnej odległości.
Zabawa w słońcu i na dworze to jedna z tych rzeczy, które dzieci lubią najbardziej. Powietrze lekko łaskocze policzki. A słońce rozgrzanym strumieniem płynie z góry prosto na głowę.
Dobrze jest po takim dniu przytulić się do poduszki. Poduszka i kołdra są całe w niebieskie ciuchcie. A kolor niebieski jest bardzo przyjemnym kolorem. Pościel w dziecięcym pokoju jest miękka i chłodna. Ale w pokoju jest ciepło. Pachnie w nim mamą i tatą. I to jest najwspanialszy zapach na całym świecie. Jest przytulnie i bezpiecznie.
Za oknem, gdzieś obok, zaszczekał pies, który wyszedł na wieczorny spacerek. Pod łóżkiem Homer miauczy cicho kocie kołysanki. Franio zamyka oczka i powoli odpływa do kolorowej krainy snu…
Nagle, tuż obok, gdzieś przy samym uchu, usłyszał cichutkie brzęczenie. Ale nie takie jak brzęczenie muchy. Lub co gorsza osy czy komara! Coś bardziej jakby… mały silniczek? Co tam się dzieje???
– Franio, Franiuuu! – odezwał się czyjś głos – nie śpij. Zaraz ruszamy!
– Dokąd? – zapytał Franio – chce mi się spać…
– Wcale ci się nie chce spać. Sam zobaczysz!
Niebieska lokomotywa wypuściła z komina jasny, miękki obłoczek w kształcie małej owieczki. I zeskoczyła z kołdry. Franio otworzył szeroko oczy. W jednej chwili znalazł się w pierwszym wagoniku. Siedzenia były wygodne a temperatura w wagoniku bardzo przyjemna. Franiowi zupełnie nie chciało się już spać.
Niebieski pociąg pognał w dół, po podłodze, a potem przez niewysoki próg na zewnątrz. Dookoła było ciemno i cicho. Z góry księżyc patrzył na nich, marszcząc wysokie, jasne czoło.
– Dokąd tak pędzisz niebieska lokomotywo??? – zagrzmiał Księżyc z góry, ale głos jego pełen był ciepła, dobrotliwy – zupełnie jak ta noc wokoło – ten chłopiec powinien chyba już dawno spać. Wszystkie gwiazdki dawno śpią. Tylko on wciąż nie…
Franio spojrzał na Księżyc i pomachał do niego. Księżyc mrugnął do niego porozumiewawczo.
Tymczasem niebieski pociąg wjechał pomiędzy wysokie łodygi i zwolnił nieco. Musiał jechać ostrożnie żeby nie zbudzić granatowych pająków, śpiących na srebrnych nitkach swoich pajęczyn.
– To róże mamy! – zawołał mały Franio – mają bardzo brzydkie kolce! Musimy uważać.
– Nie martw się – odpowiedziała niebieska lokomotywa – dzisiaj schowały kolce i są całkiem
niegroźne.
Niebieska lokomotywa zatrzymała się na rozłożystym liściu. Było tu tak spokojnie. Franio poczuł zapach tak piękny jakiego nie można sobie wyobrazić! Ten zapach miał smak i kolor. I zdawało się, że można by go dotknąć. Złapać w dłonie i schować do pudełka. Jak najcenniejszy skarb.
– Witaj Franiu – powiedziała Róża i Franio poczuł że piękny zapach otula go jak miękki płaszcz.
W ogrodzie róż zebrało się niezwykłe towarzystwo. Lekkie jak piórka ważki o przejrzystych skrzydełkach, kolorowe motyle o skrzydełkach z jedwabiu i zielone żuki z binoklami na nosach. O północy Róża podawała herbatkę swoim gościom. Teraz wszyscy przyglądali się Franiowi i uśmiechali do niego.
Niebieska lokomotywa drzemała pochrapując cicho. Franio czuł, że i jego powieki stają się coraz cięższe. Kolory wirowały mu przed oczami jak na kręcacym się bączku – dziecięcej zabawce. Zapachy i głosy mieszały się ze sobą.
– Pamiętaj Franiu – usłyszał jeszcze ciepły głos nad głową – nigdy nie daj się zwieść sztucznym barwom i zapachom świata, który cię otacza. Są ulotne – jak barwne motyle. I nigdy nie wiesz kiedy wyciągną w twoją stronę kolce. Szukaj w życiu zawsze tylko tego co trwałe i prawdziwe. Jak miękka pościel w dziecinnym pokoju. Zapach mamy i taty. I miauczenie kota pod łóżkiem…
Czy to Księżyc mówił do niego czy Róża??? Nie mógł już rozpoznać.
Niebieski pociąg w półśnie toczył się lekko po niewidzialnych torach. Franio kołysał się na wygodnym siedzeniu wagonika.
A już po chwili znowu leżał w swojej miękkiej pościeli i tulił głowę do poduszki. Całej w niebieskie ciuchcie. Teraz dopiero mógł wreszcie zasnąć.
Rano słońce wstało w bardzo dobrym nastroju. I Franio też. Bawił się na dworze od samego rana. Nieopodal maminych róż. Pachnących tak pięknie jak nic na świecie.
– Nie podchodź tutaj mały Franiu – szeptały róże – nasze kolce nie są przyjemne i spotkanie z nimi zostawi bolesne ślady.
Franio dobrze o tym wiedział. I nie tylko o tym. Chociaż był jeszcze bardzo małym Franiem i wielu rzeczy nie potrafił nazwać. Ale wiedział już, że Księżyc ma pogodną twarz. A granatowe pająki sypiają na srebrnych nitkach swoich pajęczyn. A piękno bywa złudne i ulotne jak sen. Ale na szczęście są na świecie rzeczy, które są trwałe i prawdziwe. I tylko takich rzeczy warto w życiu szukać.
“Zły brzydki potworze
Zostaw mnie w spokoju
Nie stój za mym łóżkiem
Wyjdź z tego pokoju!
Wyjdź już z mojej głowy
W której ciągle siedzisz
Plączesz moje myśli
Myśli moje śledzisz!”
Brzydki i zły potwór
Minę ma ponurą
Długie ma pazury
I zieloną skórę
“Zły brzydki potworze
Nie sycz mi nad uchem
Nie stój już nade mną
Jakbyś był złym duchem!
Jesteś zły i brzydki
Psujesz tylko humor
A kiedy się zjawiasz
Wielki robisz rumor!
Rozbijasz naczynia
Hałasujesz strasznie
Robisz taki hałas
Że już nikt nie zaśnie!”
Zły i brzydki potwór
Bardzo głośno wzdycha
Oczami przewraca
I sapie, i prycha
“Nie kręć się w tym kącie
Pozwól ludziom spać!
Śnić spokojnie w nocy
Zamiast się wciąż bać!”
Zły i brzydki potwór
O skórze zielonej
Patrzy ze zdziwieniem
Prosto w moją stronę
Zły i brzydki potwór
Minę ma ponurą
Marszczy mu się skóra
Wyciąga pazury …
…drapie się za uchem
Długim, zwisającym
Trochę przypomina
Szarego zająca
I wcale już nie jest
Brzydki i zielony
Tylko zwykły potwór
Trochę pomarszczony
“Nie drzyj mi już książek
Zły brzydki potworze
Jak już musisz istnieć
Siedź sobie na dworze!”
Potwór patrzy na mnie
Robi dziwną minę:
– Czemu na mnie krzyczysz
I coś wypominasz??
Jestem z twojej głowy
Ty mnie wymyśliłaś
Możesz mnie wygonić
Nim minie ta chwila
Mogę już nie wrócić
Zniknąć całkiem wreszcie
Przestać być potworem
Jeśli tylko zechcesz!
Nie chcę być zielony
Wolę być zającem
Szarym, bez pazurów
I skakać po łące
Po zielonej łące
Pełnej barw i słońca
Kwiatami pachnącej
Nie mającej końca
Wcale nie chcę ciągle
Tu w tym koncie stać
Więc przestań nareszcie
Wciąż czegoś się bać!